Pożegnawszy się uprzejmie z panią
Timieniew, Ferild wyszedł z dusznego mieszkania, pragnąc jak najprędzej
zostawić za sobą nowy kłopot, w który – jak zawsze bez głębszego namysłu – na
własne życzenie się wplątał.
Ulica Jasna przywitała go tym razem
chłodnym podmuchem oraz popielatym kożuchem chmur gęstych jak kisiel. Nie
wiedzieć jak i kiedy blask ustąpił miejsca posępnej szarości, która w
odróżnieniu od słonecznych promieni, miast uwydatniać całą malowniczą nędzę otoczenia,
stapiała się z nią w jedno, tworząc bezbarwną, jednolitą mieszaninę odbierającą
światu wszelkie piękno, a ludziom ostatnie nadzieje. Po Narii oczywiście nie
było już ani śladu.
Na krótką chwilę nasunęła się
Ferildowi myśl, że nie powinien był przecież pozwolić damie samej przeprawiać
się przez ponure zaułki, gdzie nie wiadomo co może się zdarzyć, lecz zaraz machnął
na to ręką. Ta kobieta nie przywiązywała w końcu żadnej wagi do konwenansów,
doskonale radziła sobie sama i zawsze robiła, co jej się żywnie podobało. Zresztą,
jakie to miało teraz znaczenie…
Poza zmianą pogody Jasna wyglądała
jak zawsze przedtem, wciśnięta między rzędy rozpadających się kamienic,
brudnych sklepików, lichych warsztatów i fabryk, z których prócz nieznośnego
fetoru dobywało się stukanie młotków, pomruki maszyn, czasem ostre odgłosy
kłótni. Suchotnicze kobiety w łachmanach sprzedawały na straganach jarzyny, obserwując
Ferilda uważnie, lecz bez jakiejkolwiek emocji w zapadłych, zgasłych oczach,
może jedynie z krztyną nieufności. Raz jedna z nich nieśmiało zaoferowała mu
szklankę soku malinowego. Odmówił, ale mimo to włożył jej w rękę drobny
pieniądz, czując się zupełnie tak, jakby wrzucił go do studni bez dna.
Wychudzona, żylasta dłoń pośpiesznie ścisnęła monetę i jeszcze szybciej cofnęła
się jak gdyby z lękiem, lecz zaraz na jej miejsce wyciągnęła się kolejna, inna
czepiła się jego ramienia. Strząsnął ją z siebie jak insekta, po czym przyspieszył
kroku, nie oglądając się więcej za siebie.
Wówczas dopiero jął w mętnym
entourage’u dostrzegać rzeczy, których wcześniej żadną miarą zauważyć nie mógł,
a może zwyczajnie nie chciał. Wokół nie widział już fizjonomii ludzkich, a półzwierzęce
– dzikie, drapieżne, wygłodzone, przelęknione, bezmyślnie okrutne lub też
zobojętniałe na wszystko poza tym, co konieczne do przetrwania. Były tu twarze
istot martwych, gnijących za życia, a może już tylko duchów pokutujących w
Otchłani Rozpaczy; twarze blade, pożółkłe, zielonkawe lub zsiniałe, o oczach
bezgranicznie pustych i niedostępnych jak skaliste stromizny.
Ferild patrzył na owe wyschłe,
poczerniałe ciała bez odrazy, raczej z niepowstrzymaną, bezczelną ciekawością
zabarwioną dreszczem przyjemnego przestrachu, jaka zwykle towarzyszy
zwiedzającym coraz bardziej makabryczne zbiory wystawiane na widok publiczny w
gabinetach osobliwości.
„Cóż to za stworzenia – deliberował, ślizgając
się spojrzeniem po zdeformowanych, wystających kościach, wyżartych do kości
rękach, ropiejących ranach – Co za życie tu pędzą i w jakim celu właściwie? Po
cóż oni żyją, Teptydo słodka? Zlituj się nad nimi i wygub to robactwo, wygładź
je do szczętu z powierzchni ziemi.”
Zmysły poczynały płatać mu figle.
Zdawało mu się, że jednym okiem widzi coraz niewyraźniej, aż w końcu przestał
dostrzegać cokolwiek poza mglistymi, szarymi plamami przepływającymi obok jak
duchy. Równocześnie był jednak w stanie pochwycić odcienie i szczegóły, jakich
wzrok ludzki nie zdołałby dosięgnąć. Słuch stępiał mu niemal kompletnie, w
nozdrza zaś wdzierał się drażniący odór nieczystości, gnijących odpadków, niemytych
ciał, a także czegoś jeszcze, znacznie gorszego… Jedyny zapach, od którego
zbierało mu się na mdłości, a skóra cierpła jak pod dotykiem lodowatego
przerażenia.
Nie pamiętał, jak dokładnie
wydostał się na aleję Teatralną, na powrót do rzeczywistego świata, gdzie
zajmował należne przecież sobie miejsce. Owszem, gdyby nie spadek po rodzinie
żony, może byłby nikim, może nawet stałby się jednym z tamtych, być może
zawdzięczał swój obecny majątek szczęśliwemu zrządzeniu losu, ale nie urodził
się przecież synem klasy robotniczej – tej jednej zbrodni nie popełnił i za to
jedno nie mógł być ukarany, jeśli wierzyć mielibyśmy w ziemską sprawiedliwość.
Jego zmysły powróciły do
normalnego stanu i Ferild sei Larsen przypatrywał się teraz wszystkiemu, jak
gdyby po raz pierwszy widział wysokie, eleganckie kamienice, szumiące platany, turkoczące
powozy, barwne szyldy sklepów czy restauracji, zajętych własnymi sprawami przechodniów…
Zdał sobie sprawę, jak niezwykle, nie wiedzieć czemu, wszystko wokół nęci go i
zajmuje. Niedaleko dandysowaty młodzieniec oglądał jubilerską wystawę, szosą
przemknęła odkryta kareta, za którą frunął zwiewny welon panny młodej, po
drugiej stronie ulicy spacerowała dama w towarzystwie bony pchającej przed sobą
dziecięcy wózek; po chwili obok pań przebiegła grupka roześmianych dziewcząt z
wstążkami we włosach, toczących przed sobą obręcz podskakującą lekko na
nierównościach chodnika.
Ferild chłonął każdy obraz, każdy dźwięk
i zapach gwarnej alei. Szczególniej zapach. Wytworne kobiece perfumy, męska woda
kolońska, delikatnie podszyte wonią wina i wódki, łagodzone świeżym, ożywczym
powiewem pobliskiego parku. Ciepłe aromaty okolicznych kawiarni, ciężki, matowy
zapach cygar, cierpka nuta krochmalu, koński pot i rozgrzana skóra siedzeń w
dorożkach. Tak oto pachniało budzące się w Nardylii lato.
Ruszył wolno chodnikiem, pragnąc
zanurzyć się całkiem w ową mieszaninę, zetrzeć z siebie obcą woń, którą
przesiąkła jego dusza, strząsnąć z siebie resztki koszmaru, który musiał mu się
przecież przyśnić albo przywidzieć.
„Co też mi się roiło? – myślał z
rozbawieniem, zbierając na powrót w całość odłamki zdrowego rozsądku. – Czyżbym
miał wreszcie zostać socjalistą? Nonsens, wszystko to mrzonka, mara senna.
Tylko skąd ten zapach?”
Raptem przystanął, przypomniawszy
sobie o swojej obietnicy danej pani Timieniew.
„Ha, trudno – rzekł w duchu. –
Cóżem obiecał, spełnię. Ale na bogów, nie mogę zbawić całego świata. Kim
zresztą jestem, by takie pomysły przychodziły w ogóle mi do głowy?”
A jednak coś niebezpiecznego
czaiło się pod tym pozornym dobrobytem i nieskrępowaną radością. Nawet tutaj
mdlący zapach przenikał mroczne, zapomniane zakamarki miasta, a wypowiadane
jedynie szeptem, wstydliwie skrywane obawy szemrały bezgłośnie w przedwieczornym
powietrzu. Jakiś niewidoczny, nieznany jeszcze, czy może już, demon pełzał pod
ziemią cierpliwie, bez ustanku, by we właściwym momencie zaatakować z ukrycia,
wzniecić popłoch i ostatecznie przejąć władzę nad idylliczną krainą.
Niespodziewanie wzrok Ferilda
napotkał ostrzeżenie przed epidemią czarnej febry, wiszące na ścianie małego
sklepiku, co przejęło go naraz dziwnym niepokojem. Przez krótką chwilę pewien
był, że coś złego musi wyniknąć z owego szalonego pomysłu, który postawił na
nogi pół miasta. Myśl ta zniknęła jednak równie szybko, jak się pojawiła.
Mimo że pora była jeszcze wczesna,
wstąpił na kolację do restauracji „Delikatka”, czas jakiś włóczył się bez celu
po okolicy, po czym odwiedził swój ulubiony pub, zamówił herbatę i wsłuchał się
w narastający gwar, po to chyba, aby nie musieć myśleć o niczym. Po kilku
minutach wahania przywołał raz jeszcze posługującego chłopca i kazał podać
sobie butelkę wódki.
Cyganeria, owa zdetronizowana, zagubiona
arystokracja artystycznego światka Nardylii, zdawała się dziś wyjątkowo senna, nieobecna,
zajęta wyłącznie własnymi duchowymi rozważaniami. Dotknięci poetycką ambicją,
jeśli nie talentem, młodzi ludzie, jak zawsze starannie zaniedbani, siedzieli
przy stole, na którym stały nieopróżnione kieliszki. Mówili niewiele,
przeważnie o sprawach lekkich, aby jakoś podtrzymać rozmowę, oczy ich
przybierały częstokroć wyraz roztargnienia, a myśli wędrowały w nieznane innym
rejony, poza granice realnego.
Ferild zaś patrzył w okno,
popijając stygnącą herbatę zmieszaną z wódką i zastanawiając się, po raz nie
wiadomo który, co takiego właściwie wydarzyło się ostatnio w jego życiu oraz jakie
też ma to dla niego znaczenie. Za szybą zmierzch poczynał już barwić niebo spłowiałym
fioletem. Zaaferowani urzędnicy spieszyli się do domów, uliczne latarnie
rozbłyskały jedna po drugiej, tłum strojnych dam oraz szykownych panów, szeleszczący
jedwabiami i aksamitem z wolna wysypywał się z kamienic w poszukiwaniu
conocnych uciech.
Z renomowanej jadłodajni
naprzeciwko wytoczyła się raptem grupa młodych żołnierzy. Pijani tak, że ledwie
trzymali się na nogach, wśród śmiechów, sprzeczek oraz poszturchiwań ruszyli
chodnikiem w kierunku ulicy Różanej, nagabując po drodze napotkane dziewczęta,
przez co raz nawet doszło do zatargu z nad wyraz krewkim kawalerem, niezbyt
trzeźwym zresztą, niemniej zdecydowanym bronić w nierównej walce czci swej
damy. I niechybnie rozgorzałaby między nimi bójka, gdyby nie interwencja samej
panny, która literalnie odciągnęła wygrażającego pięścią towarzysza za
kołnierz.
Rozżalenie dzielnych wojaków takim
obrotem spraw nie trwało jednak długo, bowiem ich dowódca obrawszy szybko nowy
cel, bezwstydnie zaczepił mijającą go właśnie dziewczynę w skromnej popielatej
sukience. Odwróciła się w jego stronę, zmierzyła młodzieńca pogardliwym
wzrokiem, po czym rzekła coś, co musiało go mocno rozgniewać. Momentalnie chwycił
ją za ramię i brutalnym szarpnięciem przyciągnął do siebie, a po dłuższej
chwili niespiesznym ruchem wyjął z jej włosów spinkę, sprawiając, że ciemnobrązowe
pukle rozsypały się na szczupłe ramiona.
Wszelako Ferild nie dowiedział się
już, jak zakończyła się owa scena, gdyż wówczas wzrok jego przyciągnęła jedna z
młodych poetek nardylskiej bohemy. Była szczupła, może nawet chuda, cerę miała
bladą, rysy niezwykle miękkie, oczy duże i bardzo jasne, co razem nadawało jej
twarzy wyraz anielskiej łagodności, przełamanej jedynie spiczastym nieco
podbródkiem oraz wąskimi, umalowanymi na bordo, jak gdyby wyzywającymi ustami.
Ciemne włosy o miedzianym odcieniu, splotła w luźny warkocz, a na męską, zbyt
obfitą koszulę narzuciła niedbale rozpiętą kamizelkę w czekoladowo-czarne prążki.
Siedziała trochę w cieniu i, zamyślona, recytowała wiersz chyba dla nikogo poza
samą sobą.
Świt
tkając igraszką świetlistych przeźroczy,
Objęła
swym blaskiem zbudzone stworzenie.
A
ja, snem jeszcze zamglone rozwierając oczy,
Ujrzałam
jej słodki, różany rumieniec.
Ona
jedna uczciła narodzone dziecię,
Niebo
przyoblekłszy w purpurę i złoto,
By,
namaściwszy mnie rosą, otuliwszy kwieciem,
Rozpłynąć
się, rozwiać, pierzchnąć ku obłokom.
Po
niej przyszła cisza... Milczały fanfary.
Nie
obwieścił herold radosnej nowiny.
Nie
oddano pokłonu i z cennymi dary
Żaden
orszak nie przybył pozdrowić dzieciny.
Plugawe
gniazdo wróbli pospolitych,
Miało
być mi domem – stało się więzieniem.
A
mnie – śmiałej, dumnej, drapieżnej orlicy –
Przeznaczono
gór szczyty i wietrzne przestrzenie.
Gdy
skrzydła zdrętwiałe rozpostarłam z drżeniem,
Ich
cień żarem objął całe liche gniazdo;
Rozlał
się szeroko i strzelił płomieniem
Pod
niebo, by sięgać ku słońcu i gwiazdom.
Dziś
w butach podartych, pod obłokiem sinym
Tułam
się i nie wiem, co jutro mnie czeka,
Na
próżno szukając pociechy wśród drwiny;
Wśród
ludzi na próżno szukając człowieka...
Któż
sens zdoła dostrzec w boskim dziejów planie?
Blask
gaśnie, by ślepcy czuli się bezpiecznie.
Dla
świata, wzgardzona, umieram, lecz dla Niej,
Dla
słodkiej Jutrzenki, będę żyła wiecznie.
Gdy umilkła, Ferild uśmiechnął się
po części z rozbawieniem, po części z kpiną, po części z czymś na kształt
sentymentu.
– Muszę przyznać, że jestem pod
wrażeniem, jak trafnie to pani ujęła – rzekł lekko, jakby miał na myśli coś
zupełnie przeciwnego. – Niebywałe.
– Nie podoba się panu? – spytała poetka,
naśladując jego ton.
– Nie, przeciwnie. W pani wierszu
jest wszystko, co być powinno, biorąc pod uwagę obecne warunki. Pisywałem
podobne w młodości, jeszcze w swoim kraju, gdzie panowała podówczas ta moda. Mamy
zatem niezachwiane mniemanie o własnej wielkości, odrzucenie powszechnej w
świecie pogoni za dobrami materialnymi, jak również wartą pogardę wobec szarych
wróbli, które bronią własnych gniazd i piskląt przed bestią.
– Bestią?
– Lubi pani przyrównywać się do
orła, czyż nie? – Ferild sei Larsen podniósł się z krzesła i podszedł do
sąsiedniego stołu. – Wolno mi chyba będzie dotrzymać państwu towarzystwa w ten
miły wieczór? Orzeł to wszak to czysta poezja, cesarz wśród powietrznego ptactwa,
najczystsze ucieleśnienie dumy, wielkości, siły, wzniosłego piękna. Niemniej
orły to drapieżniki, jak zapewne pani wiadomo, z pewnego punktu widzenia
mordercy. W przeciwieństwie do wróbli. Nie gardzą też ponoć padliną.
– Trafnie to pan ujął – zakpił
chudy, długowłosy młodzieniec w drucianych okularach, bawiąc się od niechcenia
kieliszkiem absyntu. – Kłopot w tym, że całe stado wróbli zdolne jest bez
żadnych konsekwencji na śmierć zadziobać każdego, kto mu się z jakiegoś powodu
nie spodoba. Legalni mordercy z pewnego punktu widzenia.
– Naturalnie – zgodził się Ferild.
– Ludzie zawsze są wobec siebie okrutni w ten czy inny sposób.
– To komunał.
– Naturalnie. Ale taka jest natura
rzeczy. W naturze zresztą doskonale widoczna.
Ferild, z coraz mniejszym wahaniem,
nalał sobie jeszcze jeden kieliszek wódki, po czym kontynuował:
– Zwierzęta niejednokrotnie
postępują w sposób, jaki w odniesieniu do ludzi nazwano by okrucieństwem.
Wszystko to wynika wszelako z instynktu i służy dobru całego gatunku. A przecież
człowiek jest li tylko zwierzęciem w świetle współczesnych nauk. Dlaczego więc
tępienie jednostek ułomnych miałoby być uznane za niemoralne, skoro proceder
taki zgodny jest z prawem natury i służy zdrowiu całego społeczeństwa? Otóż,
zaryzykowałbym śmiałą tezę, że szacunek dla najnędzniejszego ludzkiego życia
bierze się z religii. Należy zatem zadać pytanie: kto i po co wymyślił religię?
– Religia została stworzona przez
ludzi słabych i tchórzliwych – odpowiedział natychmiast okularnik, jakby
recytował ustęp ze świętej księgi. – Tylko w ten sposób mogli się oni obronić
przed silniejszymi.
– A, tak. Też o tym czytałem,
dawno dość – Ferild skrzywił się nieznacznie, wypiwszy po raz pierwszy od wielu
lat łyk czystej wódki. – Czy to coś złego?
– Tak, ponieważ wynikłe z religii,
na ogół niedorzeczne prawa od setek lat powstrzymują wybitne jednostki przed
realizacją celów niezgodnych z zasadami wiary, a mogących rzeczywiście
przyczynić się do rozwoju całej ludzkości.
– Zdaje mi się, że pojmuję ten
sposób rozumowania – odparł Ferild – ale proszę wybaczyć, że spytam jeszcze, albowiem
przyszło mi właśnie coś do głowy… Zakładając, że bogów nie ma oraz wiedząc, że
mimo to wszystkie znane nam narody czy plemiona opierały się na wierze w
różnego rodzaju istoty nadprzyrodzone… czy więc biorąc to wszystko pod uwagę, nazbyt
śmiałym wydałoby się twierdzenie, jakoby powstanie religii wynikało z
instynktownej wiedzy, jaką posiada każdy przecież gatunek, co jest nam
najbardziej potrzebne? W takim ujęciu rozwój każdej wiara, i szerzej kultury,
byłby procesem tak naturalnym, jak wykształcenie skrzydeł w toku ewolucji.
– O, teraz pan sam sobie przeczy –
zawołała poetka o miedzianych włosach, żywo całą rozmową zainteresowana.
– Och, zostawmy dialektykę tym,
którym bardziej się nudzi – odrzekł Ferild tonem lekceważącym, a przy tym jakby
nieco zniecierpliwionym. – Ja nie chcę się tym zabawiać. Pytam tylko, bo
interesuje mnie państwa pogląd.
– Dobrze więc – odezwał się znów
okularnik. – Sam uprawia pan dialektykę z wyraźnym upodobaniem, ale niech panu
będzie.
– Być może – Ferild uśmiechnął
się. – Więc?
– Więc, jak sam pan przyznaje,
każda wiara powstała z typowych dla naszego gatunku lęków, pragnień czy
potrzeb…
– Nie może zatem być przez to
prawdziwa?
Jego rozmówca wywrócił oczami, po
czym odetchnął głęboko.
– To tak proste, że dziecko by zrozumiało,
z całym szacunkiem rzecz jasna – powiedział. – Gdyby bogowie istnieli, mogliby
sprawić, że każdy człowiek poznałby prawdę.
– Chyba że nie chcieliby tego
uczynić.
– Dlaczego mieliby nie chcieć?
Ferild odchrząknął, by ukryć
rozbawienie.
– Należałoby raczej spytać ich
samych – odparł. – Ja się, państwo wybaczą, nie podejmę eksplikacji
przypuszczalnych boskich celów i zapatrywań, gdyż, tu ważna uwaga, sam bogiem
nie jestem.
– Ale wierzy pan w bogów, co jest
na swój sposób istotnie ciekawe. – Milczący dotąd mężczyzna, wyraźnie starszy
niż pozostali, ubrany podług dawniejszej mody w niebieski frak, odchylił się na
oparcie swego krzesła, założył ręce na piersi i obserwował rozmówcę spod
przymrużonych powiek. – Oryginał z pana, rzec można. Bo oczywiście pan wierzy, czyż
nie?
– Czy wierzę? Drugi raz słyszę
dziś to pytanie i, doprawdy, wciąż nie wiem, jak sobie odpowiedzieć. Gdybyż to
było tak proste, jak się niektórym z państwa zdaje… Ale bogowie, jeśli
istnieją, okrutnie zakpili sobie z ludzkiego umysłu. Dozwolono nam poznać tyle,
ile można zawrzeć w garstce mitów, rytuałów i nakazów. Ludziom prostym to
wystarcza. Ludzie wybitni zawsze pragną dotrzeć do sedna, objąć rozumem samą
istotę bóstwa, nie przyjmując do wiadomości, że pewne sprawy mogą wykraczać
poza ich sposób pojmowania świata. Koncepcja boskości wyklucza wszak z
definicji możliwość jej empirycznego czy racjonalnego poznania. Jakiemu też
dowcipnisiowi mogło przyjść do głowy coś takiego? Gdy więc ludzkość zdaje sobie
sprawę, że nie potrafi owej idei pojąć, porzuca owo niewdzięczne zajęcie, by
stworzyć własne mity, prawa, naukowe teorie, dzięki którym wytłumaczy sobie i
innym niezrozumiałą w przeciwnym wypadku naturę świata. I zawsze przyzna im
wyższość nad tym, czego zrozumieć nie jest w stanie. Zabawne. Na swój sposób.
– Pan daruje, mam inne zdanie na
ten temat, bardzo proste – rzekł długowłosy młodzieniec, poprawiając nerwowym
ruchem okulary. – Ludzkość, z powodów, o których tu mówiliśmy, a może i wielu
innych, u zarania dziejów zaproponowała pewną teorię opierającą się na idei
bytów nadprzyrodzonych. Teoria ta nie jest w swej istocie niczym innym, jak
tylko przeniesieniem znanych z codziennego życia mechanizmów na poziom
kosmiczny. W trakcie kilkusetletniej weryfikacji pierwotnej tezy została ona
obalona przy pomocy dowodów, a na jej miejsce wysunięto inną, znacznie bardziej
prawdopodobną.
– Co nie znaczy, że właściwą –
dodała miedzianowłosa dziewczyna, nieco znużona, i uniosła swój kieliszek jak
do toastu. – I nie ma żadnego powodu, dla którego należałoby przyznać rację
jednej czy drugiej interpretacji.
– Absolutnie żadnego poza naszym
osobistym przekonaniem – zgodził się Ferild. – Dziękuję pani, znów trafia pani
w sedno. Ale nie, nie mam racji. Wciąż jeszcze krążymy tylko wokół sedna.
Ciągle nie mówimy o tym, co najważniejsze. Cóż to takiego jest? Ach, tak. Coś
nam zabrano, wiecie państwo, straciliśmy coś ważnego, jakby centrum, jak to
powiedzieć? Nie wiemy teraz, gdzie nasze miejsce, do czego należymy…
Alkohol szybko uderzył mu do
głowy, myśl i język poczynały go zawodzić. Nie wiedział, jak ująć to słowa, ale
czuł, że ma do powiedzenia coś ważnego. Wszystko, co widział – w sobie, w sztuce
młodych artystów, w rozwiązłych uciechach zamożnych mieszczan – wszystko to nosiło
znamiona poszukiwania. Czego? Tego nie potrafił odgadnąć, ale dostrzegał
wyraźnie, że pod jaskrawą, kolorową farbą czai się groźna czerń wszechobecnej
pustki. Ci tutaj może najbardziej zdawali sobie sprawę z jej wiecznego
istnienia.
Ferild zrozumiał wówczas z całą
jasnością, że ich wiersze nie mówią, jak się to na pozór zdawało, o wyższości
poetycko uduchowionego nadczłowieka nad kołtuńską masą mieszczaństwa. One
wszystkie mówiły, zawsze i niezmiennie, uporczywie i natrętnie o przerażającej,
nieubłaganej, wszechogarniającej i nieukojonej samotności. Odrzuceniu,
niezrozumieniu oraz miałkości przypadkowego istnienia. Filisterska trywialność
była tylko lustrem, przeciw któremu kierowali swój gniew na to, co w nim
dostrzegali.
Gdy przyjdzie wojna, rzeczywistość
rozsypie się i ułoży na nowo; życie i śmierć, wiara i zdrada, wzniosłość i
małość – wszystko to ukaże się nagle w innej perspektywie, przybierze zupełnie
inne kształty. I oni będą pewnie pierwszymi, którzy staną do walki, w niej
szukając desperacko jakiegoś znaczenia; albowiem ich świat został wszelkiego znaczenia
brutalnie pozbawiony. A pozostali, którzy zrazu pierzchną do swych domów w
złudnej nadziei ocalenia, ściągną na siebie rozpaczliwe przekleństwa tych, co gotowi
będą przyjąć na siebie pierwsze uderzenie. Lecz i oni obudzą się kiedyś i pojmą,
że spektakl się skończył, a to, na co patrzą teraz, to prawdziwy strach, prawdziwa
śmierć, prawdziwe cierpienie. I niektórzy zrozumieją, po co im ta wojna i staną
na barykadach, gdy tamtych zabraknie. Podniosą broń poległych i przygotują się
do kolejnego natarcia. A ci, którzy nie zrozumieją, do samego końca chwytać się
będą każdego sposobu, byle tylko przetrwać. I ci może stracą najwięcej.
– A jakie jest pańskie
przekonanie? – usłyszał raptem miękki kobiecy głos. – Jest li człowiek
zwierzęciem czy może czym innym? Czy można poświęcić choć jedno ludzkie życie,
gdyby miało to przynieść zysk całemu gatunkowi? Niech pan odpowie, bardzo
jestem ciekawa.
Ferild sei Larsen milczał. Patrzył
jej prosto w oczy z ponurym wyrazem twarzy i leniwym ruchem obracał na stole
pusty kieliszek po wódce. Nie przypuszczał, że tak szybko, a do tego w taki
sposób przyjdzie mu zmierzyć się z odpowiedzią na owo pytanie.
Niespodziewanie odezwała się inna
dziewczyna, smukła i bardzo blada, o oczach błyszczących od nadmiernej ilości wypitego
trunku. Jej ciemne loki opadały swobodnie na plecy, a czarną suknię, w którą
była odziana, zdobiły kolorowe pióra oraz jaskrawy haft orientalnego
pochodzenia.
– Pan lubi tu przychodzić, prawda?
– spytała śpiewnym, słodkim głosem. – Przychodzi pan tu co wieczór. Ach, nie! Pan
przychodzi co kilka dni i zapewne pysznie się bawi, kpiąc w duchu z takich jak
my, czy nie tak?
– Proszę wybaczyć, łaskawa pani. Nie
przychodzę tu, aby z państwa kpić. Przychodzę, bo dajecie nadzieję. Nie wiem,
czy na coś lepszego… Na coś nowego z pewnością. Jesteście państwo młodzi i przepełnieni
czymś dobrym, oby tylko właściwie ukierunkowanym. I choć niewątpliwie za kilka
lat co najmniej połowa z was podzieli mój los, stając się zgorzkniałymi
filistrami, reszta będzie walczyć.
Równocześnie zostało zadanych
kilka pytań, spośród których najwyraźniej słychać było: „Z kim?” oraz „O co?”
– O prawdę – odparł Ferild. – Nie
wiem, z kim. Nieprzyjaciel ciągle się zmienia. Nie zmienia się sam fakt i sens
walki. Zawsze trzeba walczyć o prawdę.
– Cóż to jest prawda?... – rzekł mężczyzna
w niebieskim fraku, po czym niespiesznie zapalił cygaro.
Pstryknięcie zapalniczki wyraźnie
zabrzmiało w ciszy, jaka zapadła po tych słowach i doktor Kan zrozumiał, że
była to w istocie kropka postawiona dobitnie po ostatnim zdaniu. Na zadane
pytanie nikt nie znał odpowiedzi.
– Przepraszam państwa –
powiedział, wstając. – Zdaje się, że czas na mnie. Dziękuję za towarzystwo oraz
niezmiernie interesującą konwersację. Mam nadzieję, że spotkamy się wkrótce. Do
zobaczenia zatem.
Odchodząc, odwrócił się do nich
raz jeszcze:
– Nie myśleliście nigdy państwo,
by zacząć pisać fraszki czy limeryki? – spytał. – Koniecznie się nad tym
zastanówcie. Żegnam tymczasem.
Nie uszedł wszelako nawet dwudziestu
kroków, gdy posłyszał, że ktoś za nim woła. Była to dziewczyna o miedzianych
włosach. Na głowie miała włożony na bakier damski cylinder ozdobiony pawim
piórem oraz kwiatami storczyka, w ręku zaś trzymała laskę z rzeźbioną w srebrze
głową orła.
– Proszę, zapomniał pan tego.
– Dziękuję pani. – Odebrał od niej
swoją własność.
Chwilę stali bez ruchu, przyglądając
się sobie w milczeniu. Zaczynało padać. Z nieba spadały na ziemię pojedyncze
zimne krople rozpryskujące się na chodniku jak szklane paciorki. Młoda poetka
przestąpiła z nogi na nogę i uczyniła ruch, świadczący o tym, że zamierza już wracać
do towarzyszy, mimo to nie zrobiła nawet kroku, patrząc na Ferilda, jak gdyby
na coś czekała. Dopiero teraz spostrzegł, jak niezwykłe były jej oczy, tak
bardzo żywe, płonące niepowstrzymaną pasją, pełne chaosu i gwałtownych uczuć.
Lecz wszystko to kryło się jakoś wstydliwie za woalką rozbawionego, ironicznego
może spojrzenia.
– Proszę pamiętać o tym, co
powiedziałem – odezwał się w końcu doktor Kan. – O potrzebie walki. Niech pani
to dobrze zapamięta. Zwłaszcza pani.
– Dobrze – odrzekła, cokolwiek
zdziwiona. – Wie pan, cała ta rozmowa bardzo była zajmująca, ale… Widzi pan… Od
jakiegoś czasu zastanawiam się, kim pan właściwie jest.
– Od jakiegoś czasu sam się nad
tym zastanawiam… – rzekł. – Ale to rzecz niewielkiej wagi. Proszę pamiętać o
tym, co powiedziałem. To bardzo ważne, szczególnie w najbliższych miesiącach i
latach. Trzeba będzie wiele poświęcić, wiele wytrzymać, by zachować
przyzwoitość w podłych czasach, które nadejdą pewnie prędzej niż pani myśli.
Niewielu jest do tego zdolnych, ale jeśli takich ludzi całkiem zabraknie, bardzo
szybko spadniemy w przepaść. Wie pani… – dodał jeszcze po krótkim namyśle. – Poprawiłbym
ten wiersz. Rytm.
– Sypie się?
– Momentami.
– Dobrze, zapamiętam.
Nieziemskie jej oczy rozbłysły.
Pożegnała się z nim krótko, po czym pobiegła w stronę pubu, by zdążyć przed
deszczem, lecz zanim weszła do środka, odwróciła się po raz ostatni i pomachała
mu jakoś tak lekko, radośnie, zupełnie inaczej niż miała w zwyczaju nardylska
bohema. Szczerze – to chyba było właściwe słowo. A może raczej –
bezpretensjonalnie?
Zarzuciwszy prędko owe
leksykologiczne rozważania, Ferild wezwał dorożkę i kazał fiakrowi jechać na
ulicę Północną, pod kamienicę numer szesnaście. Miewał się lepiej niż
kiedykolwiek wcześniej, choć nie potrafił zupełnie pojąć przyczyny owego stanu.
Przepełniał go jakiś ciepły spokój, zdumiewająca jasność umysłu, może wręcz
radość, dawne zaś lęki zdały mu się ledwie sennym majakiem przeganianym bez
śladu pierwszym słonecznym promieniem. Wreszcie czuł się gotów na spotkanie z
rodziną i przez całą drogę rozmyślał nad tym, co powinien powiedzieć, o co
zapytać, jak najlepiej wytłumaczyć to, co nie zostało dotąd wyjaśnione.
W domu było cicho, zbyt cicho jak
na tak wczesną porę. Nie słyszał ani odgłosów rozmowy, ani śmiechów swych
pociech, ani pogwizdywania krzątającej się po mieszkaniu Eldis. Po chwili
dobiegło go niewyraźne dziecięce podśpiewywanie. Zaintrygowany, ruszył w stronę
pokoiku Lili, skąd dochodził dźwięk, po czym ostrożnie uchylił białe drzwi.
Dziewczynka siedziała po turecku na
dywanie, odwrócona do niego plecami pogrążona bez reszty w zabawie. Zdawała się
wcale nie zauważać nadejścia ojca, nie przerywając nawet na chwilę cichutkiego
nucenia ani przebierania swojej mówiącej lalki, której nieruchome szklane
ślepka wpatrywały się w niego martwo i szyderczo zarazem.
– Liluniu? – szepnął Ferild, ale
dziecko nie zwróciło na niego żadnej uwagi. Może gniewała się za ostatnie jego
zachowanie? Nie bardzo wiedząc, jak się powinien zachować, cofnął się na
korytarz i zamknął delikatnie drzwi.
– Co się tu dzieje, do wszystkich
diabłów! – rzekł do siebie. – Czyżbym naprawdę…? Co ja dzisiaj piłem?
Postanowił zajrzeć jeszcze do
Lentiena, ale jego pokój był pusty. Nikogo nie było też w sypialni Eldis,
sypialni gościnnej i w pozostałych pomieszczeniach, mimo że na w kuchni znalazł
świeże resztki kolacji, a w kominku żarzyły się jeszcze węgle. Zupełnie jak na
statku widmo. Nie miał wątpliwości, że albo w otoczeniu, albo w nim samym dzieje
się coś, co dziać się nie powinno w normalnych okolicznościach.
– Ferildzie, czy wszystko dobrze? –
usłyszał raptem znajomy głos. – Bardzo źle wyglądasz, mój chłopcze.
Pan Taldir sei Filden stał u
szczytu schodów, wyprostowany, bez żadnego wysiłku, jak gdyby przez te kilka
dni odmłodniał przynajmniej dziesięć lat. Nabrał ciała, na starannie ogolonych
policzkach pojawiły się zdrowe rumieńce, w mocnym głosie nie było śladu
drżenia. Miał na sobie nowy tabaczkowy surdut z zieloną kamizelką oraz brązowe
półbuty. Jedną rękę opierał na błyszczącej drewnianej lasce, w drugiej zaś
trzymał dymiącą fajkę.
– Tak, papo – odparł Ferild,
pocierając ręką czoło. – Po prostu… Bałem się, że Lila została sama w domu…
– Ach, tak. Musiałem się zdrzemnąć
na chwilę w fotelu, gdzie nie mogłeś mnie zobaczyć. Ale jakiś ty blady. Stało
się coś?
– Nie, tylko… Papo, gdzie jest
Eldis i Lentien? Gdzie mój brat? Dlaczego ich tu nie ma? Co się stało?
– Spokojnie, nie wszystko naraz –
odpowiedział mu z pobłażliwym uśmiechem ojciec, schodząc po schodach powoli,
choć bez widocznego trudu. – Nidril wyjechał i zabrał ze sobą twoją
przyjaciółkę, a Lentisia zatrzymano na kwarantannę. Słyszałeś chyba…
– Tak, wiem, epidemia – przerwał
mu szybko Ferild. – I zostawili cię samego z Lilunią?
– Nie martw się, synku. Ze mną
jest coraz lepiej, nie potrzebuję, by ktoś mnie bez ustanku niańczył – rzekł
pan Taldir rozbawionym tonem.
– Zauważyłem. Wyglądasz znacznie
lepiej.
– Eldis dała mi jakieś zioła –
ciągnął tymczasem starszy jegomość. – Mam nadzieję, że wie, co robi. Zdaje mi
się, że tak, bo z każdym dniem czuję się silniejszy. Ale nie będziemy tu
przecież tak stać. Przejdźmy do gabinetu, zdaje się, że dobrze byłoby
porozmawiać.
Zachowywał się nad wyraz swobodnie,
jakby to on był gospodarzem domu. Nie było w tym zresztą nic niezwykłego,
zawsze tak postępował, gdy znalazł się w gościach. Dziwniejsze, że jakoś nikt
nigdy nie uważał mu tego za oznakę złego wychowania, co najwyżej nieszkodliwe
dziwactwo.
Gdy znaleźli się w gabinecie, pan
Taldir rozpalił ogień w kominku, wyjął z kredensu dwa kieliszki oraz butelkę
koniaku, po czym usiadł w jednym z antycznych foteli stojących obok okna,
wskazując synowi miejsce naprzeciwko.
– Kropelka koniaczku chyba mi nie
zaszkodzi, co myślisz, chłopcze? – Mrugnął do niego porozumiewawczo. – Nie, nie
ma mowy, żeby zaszkodziła, skoro kuracja idzie tak dobrze. Skosztujesz?
Ferildowi szumiało w głowie.
Wiedział, że powinien odmówić, mimo to skinął głową. Wolno uniósł kieliszek do
ust, przesadnie celebrował moment picia, by jak najdłużej mieć asumpt do
milczenia. Ojciec patrzył na niego uważnie.
– Zmieniłeś się – rzekł w końcu. –
Nawet bardzo.
– Trudno pozostać wciąż takim
samym przez tyle lat. Nidril także się zmienił. Papo również. Dwadzieścia lat
temu nie rozmawialibyśmy tak spokojnie.
– Przecież nie jesteś spokojny.
Ferild poruszył się nerwowo w
fotelu.
– Nie bój się – ciągnął pan
Taldir, odstawiwszy kieliszek na mały stolik przykryty haftowaną serwetą. – Nic
ci nie grozi. Rozmawiamy sobie tylko. Mówiłem, jego tu nie ma. Wróci, nie bój
się, najdalej za dwa dni wróci. Pojechał szukać syna.
– On też…
– Słucham?
– Nie, nic. On też czegoś szuka…
– Jak my wszyscy, drogi chłopcze.
Boisz się go?
Czas jakiś trwała niezmącona
niczym cisza. Ferild znów upił łyk koniaku. Dłoń drżała mu odrobinę. Pan Taldir
odchylił się na oparcie fotela, ale wciąż nie spuszczał oka ze swego rozmówcy.
– Oczywiście, że się boisz –
powiedział po chwili. – Nie zaprzeczaj.
Ferild nie zamierzał protestować.
Nie potrafiłby skłamać. Niespiesznym, wystudiowanym gestem odstawił kieliszek
na stolik.
– Nie chodzi przecież o to, aby
się nie bać – rzekł cicho.
– Otóż to, mój chłopcze. Nie
chodzi właściwie o to, że się boisz, a o to, że uciekasz. Nie uciekaj przed
nim. To twój brat, nie zrobi ci krzywdy. Ale kiedy zaczniesz uciekać lub, co
gorsza, staniesz przeciw niemu… On cię dopadnie, wszędzie, z najgłębszej jamy
wyciągnie. A wtedy… Ja za niego nie ręczę, moje dziecko. Dlatego dobrze ci
radzę, nie próbuj z nim walczyć, nie uda ci się.
W trakcie swej krótkiej przemowy
pan Taldir wychylił się do przodu, oczy rozgorzały mu nagłym żarem, na twarz
wystąpił ciemny rumieniec. Gestykulował żywo i miał skłonność do używania
chaotycznych, niedokończonych zdań. Do złudzenia przypominał teraz Nidrila,
obaj zresztą byli do siebie bardzo podobni, może dlatego tak często się między
sobą spierali. Obaj byli jak dwa tygrysy, nieustannie gotowi do ataku,
niezdolni do poskromienia wrodzonej gwałtowności. Tyle tylko, że ojciec był już
na wpół oswojony pewną, treserską ręką matki.
– Nie boję się, że zrobi mi coś
złego – próbował tłumaczyć Ferild, oszołomiony alkoholem i ową raptowną zmianą,
jaka zaszła w Taldirze sei Filden – Ja tylko… Popełniłem swego czasu wiele
błędów… I teraz…
– I teraz łatwiej byłoby ci o nich
zapomnieć – dopowiedział pan Taldir, spokojnym już tonem, na powrót rozparłszy
się wygodnie w fotelu. – Zapomnieć, wymazać z przeszłości, razem z całą
przeszłością, jeśli będzie trzeba. Nie myśleć o tym, udawać, że to się nigdy
nie zdarzyło. Dlaczego ją zabiłeś, Ferildzie? Dlaczego zabiłeś Tilianę, swoją
żonę?
Ferild zamrugał, niepewny, czy
dobrze usłyszał, a gdy dotarł do niego prawdziwy sens ostatnich słów ojca,
momentalnie zbladł jak ściana. Czuł się, jakby ktoś uderzył go czymś ciężkim w
ciemię, przed oczami zaroiło się od ciemnych plam.
– Jak papo…? Skąd w ogóle…? –
Zaczynało brakować mu tchu, głos ochrypł, po czym całkiem się załamał.
W chwilę później odzyskał władzę w
członkach, zacisnął pięści.
– Nigdy bym jej tego nie zrobił – warknął.
Pan Taldir spokojnie dopił swój
koniak.
– To zła odpowiedź – mruknął. –
Zastanów się jeszcze nad tym, masz dość czasu.
Podniósł się ciężko z miejsca,
podszedł do syna i pocałował go w głowę.
– Mnie też się nie musisz bać –
szepnął. – Czy kiedykolwiek zrobiłem ci krzywdę? Najgorszy rodzaj strachu to
strach przed własną słabością. Bądź zdrów, moje dziecko.
Chciał już odejść, lecz w drzwiach
zawahał się jeszcze.
– Nidril… – rzekł, nie odwracając się.
– On ci nie powiedział prawdy? Nie powiedział, dlaczego wasza matka popadła w
obłęd?
– Nie, papo. Oszczędził mi tego.
Ale sam… – Ferild podniósł oczy i spojrzał twardo na ojca. – Sam się domyślam,
jak było.
Pan Taldir skinął głową, wyjął z
kieszeni złoty zegarek, mruknął coś do siebie, schował go z powrotem, po czym
ostatecznie już wyszedł.
Gdy tylko drzwi gabinetu zamknęły
się bezszelestnie, ogień trzaskający cicho w kominku zgasł nagle, w jednej
chwili, jak zdmuchnięty płomień świecy. Nawet węgle nie żarzyły się w czarnym
palenisku. W pomieszczeniu zapanowało przejmujące do szpiku zimno, powietrze
zaś, z niewiadomej przyczyny, przesycił ów nieznośnie mdlący zapach, jaki niezmiennie
od lat napawał Ferilda sei Larsen niewysłowioną grozą. W dziwnie niepokojącej
ciszy, która jak pajęczyna spowiła liczne cenne sprzęty, rozległ się zimny dziecięcy
głos, nad wyraz wysoki, wibrujący, nieomal bolesny:
– O tak, wiesz dobrze, jak było,
Ferildzie – mówił prawie szeptem, choć doskonale dawał się słyszeć. – Pytali ją
o ciebie wielokrotnie, na niezliczone sposoby. Cesarscy śledczy. Skóra ci
cierpnie na te dwa słowa, prawda, wróbelku? Nie, niczego się nie dowiedzieli,
mimo że mieli swoje nadzwyczaj wyrafinowane metody. Ona sama nie miała przecież
pojęcia, gdzie się podziewasz i bała się o ciebie, o ciebie przede wszystkim przez
te wszystkie bezsenne noce w areszcie… Ojciec okazał się silniejszy, choć wirtuozi
tortury próbowali – literalnie, a jakże! – łamać go przy pomocy coraz bardziej
finezyjnych zabiegów. Tak, kochasiu, aż tak bardzo chcieli wiedzieć, gdzie im
uciekłeś ty i cała reszta… Drisen, Midrel, Mellanis… Oni wszyscy są już po drugiej
stronie, wiesz? I nie mogą się tam ciebie doczekać, mój najmilszy…
Ferild zerwał się z fotela z
zaciśniętymi pięściami. Oczy miał szeroko rozwarte, włosy lepiły się od potu, a
każdy nerw dygotał w nim, nie wiadomo, czy z zimna, irracjonalnego lęku czy
może ślepej, nienawistnej furii.
– Gdzie jesteś? – warknął, tocząc wokół
dzikim, nieprzytomnym spojrzeniem jak zwierzę schwytane w pierścień obławy. –
Dlaczego nie chcesz dać mi spokoju?! Gdzie jesteś?!
Jedyną odpowiedzią był mu przenikliwy,
wibrujący śmiech, okrutnie natrząsający się z jego bezsilności.
– Dlaczego mi to robisz? – wykrztusił.
– Za co mnie dręczysz?
W tym momencie czaszkę przeszył mu
ból nie do opisania, tak jakby ktoś próbował rozłupać ją na dwoje. Zatoczył
się, w oczach mu pociemniało. Zaraz jednak wyprostował się i omiótł wzrokiem
gabinet w desperackim poszukiwaniu źródła swojej udręki. Niewiele myśląc,
skoczył zaraz ku zabytkowej szafie, otworzył ją gwałtownym ruchem, lecz nie
znalazł tam niczego poza stosami zapisanego papieru oraz kilkoma naukowymi
traktatami. Kolejno zaglądał więc do pozostałych szafek, powyrywał z komody wszystkie
szuflady, wytrząsając na ziemię ich zawartość. Wreszcie, ogarnięty coraz
większym amokiem, wywrócił z hukiem biurko, stolik, oba fotele. Lampa naftowa
brzęknęła o podłogę i z sykiem zgasła, pusty kieliszek zachrzęścił pod podeszwą
ciężkiego buta, butelka koniaku z trzaskiem rozprysła się na miliony odłamków,
ciśnięta o ścianę z niewiarygodną siłą.
– Uspokój się, cukiereczku i nie
szukaj mnie więcej – powtarzał głos w jego głowie. – Przecież tak naprawdę wcale
nie chcesz mnie znaleźć.
Mimo to nie ustawał w bezskutecznych
poszukiwaniach. W pijackim szale pozrywał kosztowne gobeliny, pogruchotał w
drzazgi porcelanowe wazy i szkatułki, powydzierał z półek książki, które
fruwały po pokoju, bezradnie trzepocząc kartkami.
– Gdzie jesteś? – warczał w kółko
jak obłąkany. Czuł, że usta ma mokre od piany. – Wiem, że musisz tu gdzieś być.
– Och, doprawdy? Dotąd upierałeś
się, że jestem tylko wytworem twojej imaginacji, czyż nie?
Ferild zatrzymał się raptem. Stał
wśród pobojowiska, zlany potem i dyszący ciężko jak po kilkugodzinnym
morderczym wysiłku.
– Co ja robię? – szepnął do
siebie. – Przecie to wszystko imaginacja. Jesteś tylko objawem mojej choroby.
Po co ja tyle piłem, do diabła…
Wtem wzrok jego padł na zasłonięte
okno. Odzyskawszy momentalnie siły, rzucił się w tamtą stronę, szarpnięciem
rozsunął story i paraliżująca groza ścisnęła go za gardło.
Zza szyby patrzyło na niego
dziecko, białe jak trup, o przeraźliwie jasnych, martwych oczach. Mała
dziewczynka przyciskała drobne rączki do zimnego szkła i uśmiechała się
upiornie sinymi wargami.
Otworzył usta, ale nie mógł
wydobyć z siebie najlżejszego dźwięku. Twarz mu pobladła, źrenice rozszerzyły
się.
– Nie – wydusił w końcu. – Nie ty…
To niemożliwe…
– Ferildzie, pozwól mi wejść –
poprosiła, podniósłszy na niego pusty wzrok porcelanowej lalki.
– Nie… – Cofnął się pół kroku, ale
nie zasunął na powrót stor. – Przecież ty nie istniejesz, nie możesz, wszystko
to tylko mój obłęd. Nie powinienem pić…
– Wpuść mnie, kochany braciszku –
powtórzyło widmo, a jego dłonie zdawały się coraz mocniej napierać na szybę. –
Tęskniłam za tobą…
– Ja… To niemożliwe… Nie możesz…
– Przecież kiedyś mnie kochałeś –
wyszeptała. – Dalej kochasz. Otwórz, proszę, okno. Tak tu zimno…
Dłuższą chwilę stał,
niezdecydowany. Wszystko wokół niego wirowało, mdlący zapach czuć było coraz wyraźniej.
Wahał się jeszcze, mimo to powolnym, niemalże bezwiednym ruchem położył rękę na
okiennej klamce.