Obsługiwane przez usługę Blogger.
RSS

XI cz. III

Pożegnawszy się uprzejmie z panią Timieniew, Ferild wyszedł z dusznego mieszkania, pragnąc jak najprędzej zostawić za sobą nowy kłopot, w który – jak zawsze bez głębszego namysłu – na własne życzenie się wplątał.
Ulica Jasna przywitała go tym razem chłodnym podmuchem oraz popielatym kożuchem chmur gęstych jak kisiel. Nie wiedzieć jak i kiedy blask ustąpił miejsca posępnej szarości, która w odróżnieniu od słonecznych promieni, miast uwydatniać całą malowniczą nędzę otoczenia, stapiała się z nią w jedno, tworząc bezbarwną, jednolitą mieszaninę odbierającą światu wszelkie piękno, a ludziom ostatnie nadzieje. Po Narii oczywiście nie było już ani śladu.
Na krótką chwilę nasunęła się Ferildowi myśl, że nie powinien był przecież pozwolić damie samej przeprawiać się przez ponure zaułki, gdzie nie wiadomo co może się zdarzyć, lecz zaraz machnął na to ręką. Ta kobieta nie przywiązywała w końcu żadnej wagi do konwenansów, doskonale radziła sobie sama i zawsze robiła, co jej się żywnie podobało. Zresztą, jakie to miało teraz znaczenie…
Poza zmianą pogody Jasna wyglądała jak zawsze przedtem, wciśnięta między rzędy rozpadających się kamienic, brudnych sklepików, lichych warsztatów i fabryk, z których prócz nieznośnego fetoru dobywało się stukanie młotków, pomruki maszyn, czasem ostre odgłosy kłótni. Suchotnicze kobiety w łachmanach sprzedawały na straganach jarzyny, obserwując Ferilda uważnie, lecz bez jakiejkolwiek emocji w zapadłych, zgasłych oczach, może jedynie z krztyną nieufności. Raz jedna z nich nieśmiało zaoferowała mu szklankę soku malinowego. Odmówił, ale mimo to włożył jej w rękę drobny pieniądz, czując się zupełnie tak, jakby wrzucił go do studni bez dna. Wychudzona, żylasta dłoń pośpiesznie ścisnęła monetę i jeszcze szybciej cofnęła się jak gdyby z lękiem, lecz zaraz na jej miejsce wyciągnęła się kolejna, inna czepiła się jego ramienia. Strząsnął ją z siebie jak insekta, po czym przyspieszył kroku, nie oglądając się więcej za siebie.
Wówczas dopiero jął w mętnym entourage’u dostrzegać rzeczy, których wcześniej żadną miarą zauważyć nie mógł, a może zwyczajnie nie chciał. Wokół nie widział już fizjonomii ludzkich, a półzwierzęce – dzikie, drapieżne, wygłodzone, przelęknione, bezmyślnie okrutne lub też zobojętniałe na wszystko poza tym, co konieczne do przetrwania. Były tu twarze istot martwych, gnijących za życia, a może już tylko duchów pokutujących w Otchłani Rozpaczy; twarze blade, pożółkłe, zielonkawe lub zsiniałe, o oczach bezgranicznie pustych i niedostępnych jak skaliste stromizny.
Ferild patrzył na owe wyschłe, poczerniałe ciała bez odrazy, raczej z niepowstrzymaną, bezczelną ciekawością zabarwioną dreszczem przyjemnego przestrachu, jaka zwykle towarzyszy zwiedzającym coraz bardziej makabryczne zbiory wystawiane na widok publiczny w gabinetach osobliwości.
 „Cóż to za stworzenia – deliberował, ślizgając się spojrzeniem po zdeformowanych, wystających kościach, wyżartych do kości rękach, ropiejących ranach – Co za życie tu pędzą i w jakim celu właściwie? Po cóż oni żyją, Teptydo słodka? Zlituj się nad nimi i wygub to robactwo, wygładź je do szczętu z powierzchni ziemi.”
Zmysły poczynały płatać mu figle. Zdawało mu się, że jednym okiem widzi coraz niewyraźniej, aż w końcu przestał dostrzegać cokolwiek poza mglistymi, szarymi plamami przepływającymi obok jak duchy. Równocześnie był jednak w stanie pochwycić odcienie i szczegóły, jakich wzrok ludzki nie zdołałby dosięgnąć. Słuch stępiał mu niemal kompletnie, w nozdrza zaś wdzierał się drażniący odór nieczystości, gnijących odpadków, niemytych ciał, a także czegoś jeszcze, znacznie gorszego… Jedyny zapach, od którego zbierało mu się na mdłości, a skóra cierpła jak pod dotykiem lodowatego przerażenia.
Nie pamiętał, jak dokładnie wydostał się na aleję Teatralną, na powrót do rzeczywistego świata, gdzie zajmował należne przecież sobie miejsce. Owszem, gdyby nie spadek po rodzinie żony, może byłby nikim, może nawet stałby się jednym z tamtych, być może zawdzięczał swój obecny majątek szczęśliwemu zrządzeniu losu, ale nie urodził się przecież synem klasy robotniczej – tej jednej zbrodni nie popełnił i za to jedno nie mógł być ukarany, jeśli wierzyć mielibyśmy w ziemską sprawiedliwość.
Jego zmysły powróciły do normalnego stanu i Ferild sei Larsen przypatrywał się teraz wszystkiemu, jak gdyby po raz pierwszy widział wysokie, eleganckie kamienice, szumiące platany, turkoczące powozy, barwne szyldy sklepów czy restauracji, zajętych własnymi sprawami przechodniów… Zdał sobie sprawę, jak niezwykle, nie wiedzieć czemu, wszystko wokół nęci go i zajmuje. Niedaleko dandysowaty młodzieniec oglądał jubilerską wystawę, szosą przemknęła odkryta kareta, za którą frunął zwiewny welon panny młodej, po drugiej stronie ulicy spacerowała dama w towarzystwie bony pchającej przed sobą dziecięcy wózek; po chwili obok pań przebiegła grupka roześmianych dziewcząt z wstążkami we włosach, toczących przed sobą obręcz podskakującą lekko na nierównościach chodnika.
Ferild chłonął każdy obraz, każdy dźwięk i zapach gwarnej alei. Szczególniej zapach. Wytworne kobiece perfumy, męska woda kolońska, delikatnie podszyte wonią wina i wódki, łagodzone świeżym, ożywczym powiewem pobliskiego parku. Ciepłe aromaty okolicznych kawiarni, ciężki, matowy zapach cygar, cierpka nuta krochmalu, koński pot i rozgrzana skóra siedzeń w dorożkach. Tak oto pachniało budzące się w Nardylii lato.
Ruszył wolno chodnikiem, pragnąc zanurzyć się całkiem w ową mieszaninę, zetrzeć z siebie obcą woń, którą przesiąkła jego dusza, strząsnąć z siebie resztki koszmaru, który musiał mu się przecież przyśnić albo przywidzieć.
„Co też mi się roiło? – myślał z rozbawieniem, zbierając na powrót w całość odłamki zdrowego rozsądku. – Czyżbym miał wreszcie zostać socjalistą? Nonsens, wszystko to mrzonka, mara senna. Tylko skąd ten zapach?”
Raptem przystanął, przypomniawszy sobie o swojej obietnicy danej pani Timieniew.
„Ha, trudno – rzekł w duchu. – Cóżem obiecał, spełnię. Ale na bogów, nie mogę zbawić całego świata. Kim zresztą jestem, by takie pomysły przychodziły w ogóle mi do głowy?”
A jednak coś niebezpiecznego czaiło się pod tym pozornym dobrobytem i nieskrępowaną radością. Nawet tutaj mdlący zapach przenikał mroczne, zapomniane zakamarki miasta, a wypowiadane jedynie szeptem, wstydliwie skrywane obawy szemrały bezgłośnie w przedwieczornym powietrzu. Jakiś niewidoczny, nieznany jeszcze, czy może już, demon pełzał pod ziemią cierpliwie, bez ustanku, by we właściwym momencie zaatakować z ukrycia, wzniecić popłoch i ostatecznie przejąć władzę nad idylliczną krainą.
Niespodziewanie wzrok Ferilda napotkał ostrzeżenie przed epidemią czarnej febry, wiszące na ścianie małego sklepiku, co przejęło go naraz dziwnym niepokojem. Przez krótką chwilę pewien był, że coś złego musi wyniknąć z owego szalonego pomysłu, który postawił na nogi pół miasta. Myśl ta zniknęła jednak równie szybko, jak się pojawiła.
Mimo że pora była jeszcze wczesna, wstąpił na kolację do restauracji „Delikatka”, czas jakiś włóczył się bez celu po okolicy, po czym odwiedził swój ulubiony pub, zamówił herbatę i wsłuchał się w narastający gwar, po to chyba, aby nie musieć myśleć o niczym. Po kilku minutach wahania przywołał raz jeszcze posługującego chłopca i kazał podać sobie butelkę wódki.
Cyganeria, owa zdetronizowana, zagubiona arystokracja artystycznego światka Nardylii, zdawała się dziś wyjątkowo senna, nieobecna, zajęta wyłącznie własnymi duchowymi rozważaniami. Dotknięci poetycką ambicją, jeśli nie talentem, młodzi ludzie, jak zawsze starannie zaniedbani, siedzieli przy stole, na którym stały nieopróżnione kieliszki. Mówili niewiele, przeważnie o sprawach lekkich, aby jakoś podtrzymać rozmowę, oczy ich przybierały częstokroć wyraz roztargnienia, a myśli wędrowały w nieznane innym rejony, poza granice realnego.
Ferild zaś patrzył w okno, popijając stygnącą herbatę zmieszaną z wódką i zastanawiając się, po raz nie wiadomo który, co takiego właściwie wydarzyło się ostatnio w jego życiu oraz jakie też ma to dla niego znaczenie. Za szybą zmierzch poczynał już barwić niebo spłowiałym fioletem. Zaaferowani urzędnicy spieszyli się do domów, uliczne latarnie rozbłyskały jedna po drugiej, tłum strojnych dam oraz szykownych panów, szeleszczący jedwabiami i aksamitem z wolna wysypywał się z kamienic w poszukiwaniu conocnych uciech.
Z renomowanej jadłodajni naprzeciwko wytoczyła się raptem grupa młodych żołnierzy. Pijani tak, że ledwie trzymali się na nogach, wśród śmiechów, sprzeczek oraz poszturchiwań ruszyli chodnikiem w kierunku ulicy Różanej, nagabując po drodze napotkane dziewczęta, przez co raz nawet doszło do zatargu z nad wyraz krewkim kawalerem, niezbyt trzeźwym zresztą, niemniej zdecydowanym bronić w nierównej walce czci swej damy. I niechybnie rozgorzałaby między nimi bójka, gdyby nie interwencja samej panny, która literalnie odciągnęła wygrażającego pięścią towarzysza za kołnierz.
Rozżalenie dzielnych wojaków takim obrotem spraw nie trwało jednak długo, bowiem ich dowódca obrawszy szybko nowy cel, bezwstydnie zaczepił mijającą go właśnie dziewczynę w skromnej popielatej sukience. Odwróciła się w jego stronę, zmierzyła młodzieńca pogardliwym wzrokiem, po czym rzekła coś, co musiało go mocno rozgniewać. Momentalnie chwycił ją za ramię i brutalnym szarpnięciem przyciągnął do siebie, a po dłuższej chwili niespiesznym ruchem wyjął z jej włosów spinkę, sprawiając, że ciemnobrązowe pukle rozsypały się na szczupłe ramiona.
Wszelako Ferild nie dowiedział się już, jak zakończyła się owa scena, gdyż wówczas wzrok jego przyciągnęła jedna z młodych poetek nardylskiej bohemy. Była szczupła, może nawet chuda, cerę miała bladą, rysy niezwykle miękkie, oczy duże i bardzo jasne, co razem nadawało jej twarzy wyraz anielskiej łagodności, przełamanej jedynie spiczastym nieco podbródkiem oraz wąskimi, umalowanymi na bordo, jak gdyby wyzywającymi ustami. Ciemne włosy o miedzianym odcieniu, splotła w luźny warkocz, a na męską, zbyt obfitą koszulę narzuciła niedbale rozpiętą kamizelkę w czekoladowo-czarne prążki. Siedziała trochę w cieniu i, zamyślona, recytowała wiersz chyba dla nikogo poza samą sobą.

Świt tkając igraszką świetlistych przeźroczy,
Objęła swym blaskiem zbudzone stworzenie.
A ja, snem jeszcze zamglone rozwierając oczy,
Ujrzałam jej słodki, różany rumieniec.

Ona jedna uczciła narodzone dziecię,
Niebo przyoblekłszy w purpurę i złoto,
By, namaściwszy mnie rosą, otuliwszy kwieciem,
Rozpłynąć się, rozwiać, pierzchnąć ku obłokom.

Po niej przyszła cisza... Milczały fanfary.
Nie obwieścił herold radosnej nowiny.
Nie oddano pokłonu i z cennymi dary
Żaden orszak nie przybył pozdrowić dzieciny.

Plugawe gniazdo wróbli pospolitych,
Miało być mi domem – stało się więzieniem.
A mnie – śmiałej, dumnej, drapieżnej orlicy –
Przeznaczono gór szczyty i wietrzne przestrzenie.

Gdy skrzydła zdrętwiałe rozpostarłam z drżeniem,
Ich cień żarem objął całe liche gniazdo;
Rozlał się szeroko i strzelił płomieniem
Pod niebo, by sięgać ku słońcu i gwiazdom.

Dziś w butach podartych, pod obłokiem sinym
Tułam się i nie wiem, co jutro mnie czeka,
Na próżno szukając pociechy wśród drwiny;
Wśród ludzi na próżno szukając człowieka...

Któż sens zdoła dostrzec w boskim dziejów planie?
Blask gaśnie, by ślepcy czuli się bezpiecznie.
Dla świata, wzgardzona, umieram, lecz dla Niej,
Dla słodkiej Jutrzenki, będę żyła wiecznie.

Gdy umilkła, Ferild uśmiechnął się po części z rozbawieniem, po części z kpiną, po części z czymś na kształt sentymentu.
– Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem, jak trafnie to pani ujęła – rzekł lekko, jakby miał na myśli coś zupełnie przeciwnego. – Niebywałe.
– Nie podoba się panu? – spytała poetka, naśladując jego ton.
– Nie, przeciwnie. W pani wierszu jest wszystko, co być powinno, biorąc pod uwagę obecne warunki. Pisywałem podobne w młodości, jeszcze w swoim kraju, gdzie panowała podówczas ta moda. Mamy zatem niezachwiane mniemanie o własnej wielkości, odrzucenie powszechnej w świecie pogoni za dobrami materialnymi, jak również wartą pogardę wobec szarych wróbli, które bronią własnych gniazd i piskląt przed bestią.
– Bestią?
– Lubi pani przyrównywać się do orła, czyż nie? – Ferild sei Larsen podniósł się z krzesła i podszedł do sąsiedniego stołu. – Wolno mi chyba będzie dotrzymać państwu towarzystwa w ten miły wieczór? Orzeł to wszak to czysta poezja, cesarz wśród powietrznego ptactwa, najczystsze ucieleśnienie dumy, wielkości, siły, wzniosłego piękna. Niemniej orły to drapieżniki, jak zapewne pani wiadomo, z pewnego punktu widzenia mordercy. W przeciwieństwie do wróbli. Nie gardzą też ponoć padliną.
– Trafnie to pan ujął – zakpił chudy, długowłosy młodzieniec w drucianych okularach, bawiąc się od niechcenia kieliszkiem absyntu. – Kłopot w tym, że całe stado wróbli zdolne jest bez żadnych konsekwencji na śmierć zadziobać każdego, kto mu się z jakiegoś powodu nie spodoba. Legalni mordercy z pewnego punktu widzenia.
– Naturalnie – zgodził się Ferild. – Ludzie zawsze są wobec siebie okrutni w ten czy inny sposób.
– To komunał.
– Naturalnie. Ale taka jest natura rzeczy. W naturze zresztą doskonale widoczna.
Ferild, z coraz mniejszym wahaniem, nalał sobie jeszcze jeden kieliszek wódki, po czym kontynuował:
– Zwierzęta niejednokrotnie postępują w sposób, jaki w odniesieniu do ludzi nazwano by okrucieństwem. Wszystko to wynika wszelako z instynktu i służy dobru całego gatunku. A przecież człowiek jest li tylko zwierzęciem w świetle współczesnych nauk. Dlaczego więc tępienie jednostek ułomnych miałoby być uznane za niemoralne, skoro proceder taki zgodny jest z prawem natury i służy zdrowiu całego społeczeństwa? Otóż, zaryzykowałbym śmiałą tezę, że szacunek dla najnędzniejszego ludzkiego życia bierze się z religii. Należy zatem zadać pytanie: kto i po co wymyślił religię?
– Religia została stworzona przez ludzi słabych i tchórzliwych – odpowiedział natychmiast okularnik, jakby recytował ustęp ze świętej księgi. – Tylko w ten sposób mogli się oni obronić przed silniejszymi.
– A, tak. Też o tym czytałem, dawno dość – Ferild skrzywił się nieznacznie, wypiwszy po raz pierwszy od wielu lat łyk czystej wódki. – Czy to coś złego?
– Tak, ponieważ wynikłe z religii, na ogół niedorzeczne prawa od setek lat powstrzymują wybitne jednostki przed realizacją celów niezgodnych z zasadami wiary, a mogących rzeczywiście przyczynić się do rozwoju całej ludzkości.
– Zdaje mi się, że pojmuję ten sposób rozumowania – odparł Ferild – ale proszę wybaczyć, że spytam jeszcze, albowiem przyszło mi właśnie coś do głowy… Zakładając, że bogów nie ma oraz wiedząc, że mimo to wszystkie znane nam narody czy plemiona opierały się na wierze w różnego rodzaju istoty nadprzyrodzone… czy więc biorąc to wszystko pod uwagę, nazbyt śmiałym wydałoby się twierdzenie, jakoby powstanie religii wynikało z instynktownej wiedzy, jaką posiada każdy przecież gatunek, co jest nam najbardziej potrzebne? W takim ujęciu rozwój każdej wiara, i szerzej kultury, byłby procesem tak naturalnym, jak wykształcenie skrzydeł w toku ewolucji.
– O, teraz pan sam sobie przeczy – zawołała poetka o miedzianych włosach, żywo całą rozmową zainteresowana.
– Och, zostawmy dialektykę tym, którym bardziej się nudzi – odrzekł Ferild tonem lekceważącym, a przy tym jakby nieco zniecierpliwionym. – Ja nie chcę się tym zabawiać. Pytam tylko, bo interesuje mnie państwa pogląd.
– Dobrze więc – odezwał się znów okularnik. – Sam uprawia pan dialektykę z wyraźnym upodobaniem, ale niech panu będzie.
– Być może – Ferild uśmiechnął się. – Więc?
– Więc, jak sam pan przyznaje, każda wiara powstała z typowych dla naszego gatunku lęków, pragnień czy potrzeb…
– Nie może zatem być przez to prawdziwa?
Jego rozmówca wywrócił oczami, po czym odetchnął głęboko.
– To tak proste, że dziecko by zrozumiało, z całym szacunkiem rzecz jasna – powiedział. – Gdyby bogowie istnieli, mogliby sprawić, że każdy człowiek poznałby prawdę.
– Chyba że nie chcieliby tego uczynić.
– Dlaczego mieliby nie chcieć?
Ferild odchrząknął, by ukryć rozbawienie.
– Należałoby raczej spytać ich samych – odparł. – Ja się, państwo wybaczą, nie podejmę eksplikacji przypuszczalnych boskich celów i zapatrywań, gdyż, tu ważna uwaga, sam bogiem nie jestem.
– Ale wierzy pan w bogów, co jest na swój sposób istotnie ciekawe. – Milczący dotąd mężczyzna, wyraźnie starszy niż pozostali, ubrany podług dawniejszej mody w niebieski frak, odchylił się na oparcie swego krzesła, założył ręce na piersi i obserwował rozmówcę spod przymrużonych powiek. – Oryginał z pana, rzec można. Bo oczywiście pan wierzy, czyż nie?
– Czy wierzę? Drugi raz słyszę dziś to pytanie i, doprawdy, wciąż nie wiem, jak sobie odpowiedzieć. Gdybyż to było tak proste, jak się niektórym z państwa zdaje… Ale bogowie, jeśli istnieją, okrutnie zakpili sobie z ludzkiego umysłu. Dozwolono nam poznać tyle, ile można zawrzeć w garstce mitów, rytuałów i nakazów. Ludziom prostym to wystarcza. Ludzie wybitni zawsze pragną dotrzeć do sedna, objąć rozumem samą istotę bóstwa, nie przyjmując do wiadomości, że pewne sprawy mogą wykraczać poza ich sposób pojmowania świata. Koncepcja boskości wyklucza wszak z definicji możliwość jej empirycznego czy racjonalnego poznania. Jakiemu też dowcipnisiowi mogło przyjść do głowy coś takiego? Gdy więc ludzkość zdaje sobie sprawę, że nie potrafi owej idei pojąć, porzuca owo niewdzięczne zajęcie, by stworzyć własne mity, prawa, naukowe teorie, dzięki którym wytłumaczy sobie i innym niezrozumiałą w przeciwnym wypadku naturę świata. I zawsze przyzna im wyższość nad tym, czego zrozumieć nie jest w stanie. Zabawne. Na swój sposób.
– Pan daruje, mam inne zdanie na ten temat, bardzo proste – rzekł długowłosy młodzieniec, poprawiając nerwowym ruchem okulary. – Ludzkość, z powodów, o których tu mówiliśmy, a może i wielu innych, u zarania dziejów zaproponowała pewną teorię opierającą się na idei bytów nadprzyrodzonych. Teoria ta nie jest w swej istocie niczym innym, jak tylko przeniesieniem znanych z codziennego życia mechanizmów na poziom kosmiczny. W trakcie kilkusetletniej weryfikacji pierwotnej tezy została ona obalona przy pomocy dowodów, a na jej miejsce wysunięto inną, znacznie bardziej prawdopodobną.
– Co nie znaczy, że właściwą – dodała miedzianowłosa dziewczyna, nieco znużona, i uniosła swój kieliszek jak do toastu. – I nie ma żadnego powodu, dla którego należałoby przyznać rację jednej czy drugiej interpretacji.
– Absolutnie żadnego poza naszym osobistym przekonaniem – zgodził się Ferild. – Dziękuję pani, znów trafia pani w sedno. Ale nie, nie mam racji. Wciąż jeszcze krążymy tylko wokół sedna. Ciągle nie mówimy o tym, co najważniejsze. Cóż to takiego jest? Ach, tak. Coś nam zabrano, wiecie państwo, straciliśmy coś ważnego, jakby centrum, jak to powiedzieć? Nie wiemy teraz, gdzie nasze miejsce, do czego należymy…
Alkohol szybko uderzył mu do głowy, myśl i język poczynały go zawodzić. Nie wiedział, jak ująć to słowa, ale czuł, że ma do powiedzenia coś ważnego. Wszystko, co widział – w sobie, w sztuce młodych artystów, w rozwiązłych uciechach zamożnych mieszczan – wszystko to nosiło znamiona poszukiwania. Czego? Tego nie potrafił odgadnąć, ale dostrzegał wyraźnie, że pod jaskrawą, kolorową farbą czai się groźna czerń wszechobecnej pustki. Ci tutaj może najbardziej zdawali sobie sprawę z jej wiecznego istnienia.
Ferild zrozumiał wówczas z całą jasnością, że ich wiersze nie mówią, jak się to na pozór zdawało, o wyższości poetycko uduchowionego nadczłowieka nad kołtuńską masą mieszczaństwa. One wszystkie mówiły, zawsze i niezmiennie, uporczywie i natrętnie o przerażającej, nieubłaganej, wszechogarniającej i nieukojonej samotności. Odrzuceniu, niezrozumieniu oraz miałkości przypadkowego istnienia. Filisterska trywialność była tylko lustrem, przeciw któremu kierowali swój gniew na to, co w nim dostrzegali.
Gdy przyjdzie wojna, rzeczywistość rozsypie się i ułoży na nowo; życie i śmierć, wiara i zdrada, wzniosłość i małość – wszystko to ukaże się nagle w innej perspektywie, przybierze zupełnie inne kształty. I oni będą pewnie pierwszymi, którzy staną do walki, w niej szukając desperacko jakiegoś znaczenia; albowiem ich świat został wszelkiego znaczenia brutalnie pozbawiony. A pozostali, którzy zrazu pierzchną do swych domów w złudnej nadziei ocalenia, ściągną na siebie rozpaczliwe przekleństwa tych, co gotowi będą przyjąć na siebie pierwsze uderzenie. Lecz i oni obudzą się kiedyś i pojmą, że spektakl się skończył, a to, na co patrzą teraz, to prawdziwy strach, prawdziwa śmierć, prawdziwe cierpienie. I niektórzy zrozumieją, po co im ta wojna i staną na barykadach, gdy tamtych zabraknie. Podniosą broń poległych i przygotują się do kolejnego natarcia. A ci, którzy nie zrozumieją, do samego końca chwytać się będą każdego sposobu, byle tylko przetrwać. I ci może stracą najwięcej.
– A jakie jest pańskie przekonanie? – usłyszał raptem miękki kobiecy głos. – Jest li człowiek zwierzęciem czy może czym innym? Czy można poświęcić choć jedno ludzkie życie, gdyby miało to przynieść zysk całemu gatunkowi? Niech pan odpowie, bardzo jestem ciekawa.
Ferild sei Larsen milczał. Patrzył jej prosto w oczy z ponurym wyrazem twarzy i leniwym ruchem obracał na stole pusty kieliszek po wódce. Nie przypuszczał, że tak szybko, a do tego w taki sposób przyjdzie mu zmierzyć się z odpowiedzią na owo pytanie.
Niespodziewanie odezwała się inna dziewczyna, smukła i bardzo blada, o oczach błyszczących od nadmiernej ilości wypitego trunku. Jej ciemne loki opadały swobodnie na plecy, a czarną suknię, w którą była odziana, zdobiły kolorowe pióra oraz jaskrawy haft orientalnego pochodzenia.
– Pan lubi tu przychodzić, prawda? – spytała śpiewnym, słodkim głosem. – Przychodzi pan tu co wieczór. Ach, nie! Pan przychodzi co kilka dni i zapewne pysznie się bawi, kpiąc w duchu z takich jak my, czy nie tak?
– Proszę wybaczyć, łaskawa pani. Nie przychodzę tu, aby z państwa kpić. Przychodzę, bo dajecie nadzieję. Nie wiem, czy na coś lepszego… Na coś nowego z pewnością. Jesteście państwo młodzi i przepełnieni czymś dobrym, oby tylko właściwie ukierunkowanym. I choć niewątpliwie za kilka lat co najmniej połowa z was podzieli mój los, stając się zgorzkniałymi filistrami, reszta będzie walczyć.
Równocześnie zostało zadanych kilka pytań, spośród których najwyraźniej słychać było: „Z kim?” oraz „O co?”
– O prawdę – odparł Ferild. – Nie wiem, z kim. Nieprzyjaciel ciągle się zmienia. Nie zmienia się sam fakt i sens walki. Zawsze trzeba walczyć o prawdę.
– Cóż to jest prawda?... – rzekł mężczyzna w niebieskim fraku, po czym niespiesznie zapalił cygaro.
Pstryknięcie zapalniczki wyraźnie zabrzmiało w ciszy, jaka zapadła po tych słowach i doktor Kan zrozumiał, że była to w istocie kropka postawiona dobitnie po ostatnim zdaniu. Na zadane pytanie nikt nie znał odpowiedzi.
– Przepraszam państwa – powiedział, wstając. – Zdaje się, że czas na mnie. Dziękuję za towarzystwo oraz niezmiernie interesującą konwersację. Mam nadzieję, że spotkamy się wkrótce. Do zobaczenia zatem.
Odchodząc, odwrócił się do nich raz jeszcze:
– Nie myśleliście nigdy państwo, by zacząć pisać fraszki czy limeryki? – spytał. – Koniecznie się nad tym zastanówcie. Żegnam tymczasem.
Nie uszedł wszelako nawet dwudziestu kroków, gdy posłyszał, że ktoś za nim woła. Była to dziewczyna o miedzianych włosach. Na głowie miała włożony na bakier damski cylinder ozdobiony pawim piórem oraz kwiatami storczyka, w ręku zaś trzymała laskę z rzeźbioną w srebrze głową orła.
– Proszę, zapomniał pan tego.
– Dziękuję pani. – Odebrał od niej swoją własność.
Chwilę stali bez ruchu, przyglądając się sobie w milczeniu. Zaczynało padać. Z nieba spadały na ziemię pojedyncze zimne krople rozpryskujące się na chodniku jak szklane paciorki. Młoda poetka przestąpiła z nogi na nogę i uczyniła ruch, świadczący o tym, że zamierza już wracać do towarzyszy, mimo to nie zrobiła nawet kroku, patrząc na Ferilda, jak gdyby na coś czekała. Dopiero teraz spostrzegł, jak niezwykłe były jej oczy, tak bardzo żywe, płonące niepowstrzymaną pasją, pełne chaosu i gwałtownych uczuć. Lecz wszystko to kryło się jakoś wstydliwie za woalką rozbawionego, ironicznego może spojrzenia.
­– Proszę pamiętać o tym, co powiedziałem – odezwał się w końcu doktor Kan. – O potrzebie walki. Niech pani to dobrze zapamięta. Zwłaszcza pani.
– Dobrze – odrzekła, cokolwiek zdziwiona. – Wie pan, cała ta rozmowa bardzo była zajmująca, ale… Widzi pan… Od jakiegoś czasu zastanawiam się, kim pan właściwie jest.
– Od jakiegoś czasu sam się nad tym zastanawiam… – rzekł. – Ale to rzecz niewielkiej wagi. Proszę pamiętać o tym, co powiedziałem. To bardzo ważne, szczególnie w najbliższych miesiącach i latach. Trzeba będzie wiele poświęcić, wiele wytrzymać, by zachować przyzwoitość w podłych czasach, które nadejdą pewnie prędzej niż pani myśli. Niewielu jest do tego zdolnych, ale jeśli takich ludzi całkiem zabraknie, bardzo szybko spadniemy w przepaść. Wie pani… – dodał jeszcze po krótkim namyśle. – Poprawiłbym ten wiersz. Rytm.
– Sypie się?
– Momentami.
– Dobrze, zapamiętam.
Nieziemskie jej oczy rozbłysły. Pożegnała się z nim krótko, po czym pobiegła w stronę pubu, by zdążyć przed deszczem, lecz zanim weszła do środka, odwróciła się po raz ostatni i pomachała mu jakoś tak lekko, radośnie, zupełnie inaczej niż miała w zwyczaju nardylska bohema. Szczerze – to chyba było właściwe słowo. A może raczej – bezpretensjonalnie?
Zarzuciwszy prędko owe leksykologiczne rozważania, Ferild wezwał dorożkę i kazał fiakrowi jechać na ulicę Północną, pod kamienicę numer szesnaście. Miewał się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, choć nie potrafił zupełnie pojąć przyczyny owego stanu. Przepełniał go jakiś ciepły spokój, zdumiewająca jasność umysłu, może wręcz radość, dawne zaś lęki zdały mu się ledwie sennym majakiem przeganianym bez śladu pierwszym słonecznym promieniem. Wreszcie czuł się gotów na spotkanie z rodziną i przez całą drogę rozmyślał nad tym, co powinien powiedzieć, o co zapytać, jak najlepiej wytłumaczyć to, co nie zostało dotąd wyjaśnione.
W domu było cicho, zbyt cicho jak na tak wczesną porę. Nie słyszał ani odgłosów rozmowy, ani śmiechów swych pociech, ani pogwizdywania krzątającej się po mieszkaniu Eldis. Po chwili dobiegło go niewyraźne dziecięce podśpiewywanie. Zaintrygowany, ruszył w stronę pokoiku Lili, skąd dochodził dźwięk, po czym ostrożnie uchylił białe drzwi.
Dziewczynka siedziała po turecku na dywanie, odwrócona do niego plecami pogrążona bez reszty w zabawie. Zdawała się wcale nie zauważać nadejścia ojca, nie przerywając nawet na chwilę cichutkiego nucenia ani przebierania swojej mówiącej lalki, której nieruchome szklane ślepka wpatrywały się w niego martwo i szyderczo zarazem.
– Liluniu? – szepnął Ferild, ale dziecko nie zwróciło na niego żadnej uwagi. Może gniewała się za ostatnie jego zachowanie? Nie bardzo wiedząc, jak się powinien zachować, cofnął się na korytarz i zamknął delikatnie drzwi.
– Co się tu dzieje, do wszystkich diabłów! – rzekł do siebie. – Czyżbym naprawdę…? Co ja dzisiaj piłem?
Postanowił zajrzeć jeszcze do Lentiena, ale jego pokój był pusty. Nikogo nie było też w sypialni Eldis, sypialni gościnnej i w pozostałych pomieszczeniach, mimo że na w kuchni znalazł świeże resztki kolacji, a w kominku żarzyły się jeszcze węgle. Zupełnie jak na statku widmo. Nie miał wątpliwości, że albo w otoczeniu, albo w nim samym dzieje się coś, co dziać się nie powinno w normalnych okolicznościach.
– Ferildzie, czy wszystko dobrze? – usłyszał raptem znajomy głos. – Bardzo źle wyglądasz, mój chłopcze.
Pan Taldir sei Filden stał u szczytu schodów, wyprostowany, bez żadnego wysiłku, jak gdyby przez te kilka dni odmłodniał przynajmniej dziesięć lat. Nabrał ciała, na starannie ogolonych policzkach pojawiły się zdrowe rumieńce, w mocnym głosie nie było śladu drżenia. Miał na sobie nowy tabaczkowy surdut z zieloną kamizelką oraz brązowe półbuty. Jedną rękę opierał na błyszczącej drewnianej lasce, w drugiej zaś trzymał dymiącą fajkę.
– Tak, papo – odparł Ferild, pocierając ręką czoło. – Po prostu… Bałem się, że Lila została sama w domu…
– Ach, tak. Musiałem się zdrzemnąć na chwilę w fotelu, gdzie nie mogłeś mnie zobaczyć. Ale jakiś ty blady. Stało się coś?
– Nie, tylko… Papo, gdzie jest Eldis i Lentien? Gdzie mój brat? Dlaczego ich tu nie ma? Co się stało?
– Spokojnie, nie wszystko naraz – odpowiedział mu z pobłażliwym uśmiechem ojciec, schodząc po schodach powoli, choć bez widocznego trudu. – Nidril wyjechał i zabrał ze sobą twoją przyjaciółkę, a Lentisia zatrzymano na kwarantannę. Słyszałeś chyba…
– Tak, wiem, epidemia – przerwał mu szybko Ferild. – I zostawili cię samego z Lilunią?
– Nie martw się, synku. Ze mną jest coraz lepiej, nie potrzebuję, by ktoś mnie bez ustanku niańczył – rzekł pan Taldir rozbawionym tonem.
– Zauważyłem. Wyglądasz znacznie lepiej.
– Eldis dała mi jakieś zioła – ciągnął tymczasem starszy jegomość. – Mam nadzieję, że wie, co robi. Zdaje mi się, że tak, bo z każdym dniem czuję się silniejszy. Ale nie będziemy tu przecież tak stać. Przejdźmy do gabinetu, zdaje się, że dobrze byłoby porozmawiać.
Zachowywał się nad wyraz swobodnie, jakby to on był gospodarzem domu. Nie było w tym zresztą nic niezwykłego, zawsze tak postępował, gdy znalazł się w gościach. Dziwniejsze, że jakoś nikt nigdy nie uważał mu tego za oznakę złego wychowania, co najwyżej nieszkodliwe dziwactwo.
Gdy znaleźli się w gabinecie, pan Taldir rozpalił ogień w kominku, wyjął z kredensu dwa kieliszki oraz butelkę koniaku, po czym usiadł w jednym z antycznych foteli stojących obok okna, wskazując synowi miejsce naprzeciwko.
– Kropelka koniaczku chyba mi nie zaszkodzi, co myślisz, chłopcze? – Mrugnął do niego porozumiewawczo. – Nie, nie ma mowy, żeby zaszkodziła, skoro kuracja idzie tak dobrze. Skosztujesz?
Ferildowi szumiało w głowie. Wiedział, że powinien odmówić, mimo to skinął głową. Wolno uniósł kieliszek do ust, przesadnie celebrował moment picia, by jak najdłużej mieć asumpt do milczenia. Ojciec patrzył na niego uważnie.
– Zmieniłeś się – rzekł w końcu. – Nawet bardzo.
– Trudno pozostać wciąż takim samym przez tyle lat. Nidril także się zmienił. Papo również. Dwadzieścia lat temu nie rozmawialibyśmy tak spokojnie.
– Przecież nie jesteś spokojny.
Ferild poruszył się nerwowo w fotelu.
– Nie bój się – ciągnął pan Taldir, odstawiwszy kieliszek na mały stolik przykryty haftowaną serwetą. – Nic ci nie grozi. Rozmawiamy sobie tylko. Mówiłem, jego tu nie ma. Wróci, nie bój się, najdalej za dwa dni wróci. Pojechał szukać syna.
– On też…
– Słucham?
– Nie, nic. On też czegoś szuka…
– Jak my wszyscy, drogi chłopcze. Boisz się go?
Czas jakiś trwała niezmącona niczym cisza. Ferild znów upił łyk koniaku. Dłoń drżała mu odrobinę. Pan Taldir odchylił się na oparcie fotela, ale wciąż nie spuszczał oka ze swego rozmówcy.
– Oczywiście, że się boisz – powiedział po chwili. – Nie zaprzeczaj.
Ferild nie zamierzał protestować. Nie potrafiłby skłamać. Niespiesznym, wystudiowanym gestem odstawił kieliszek na stolik.
– Nie chodzi przecież o to, aby się nie bać – rzekł cicho.
– Otóż to, mój chłopcze. Nie chodzi właściwie o to, że się boisz, a o to, że uciekasz. Nie uciekaj przed nim. To twój brat, nie zrobi ci krzywdy. Ale kiedy zaczniesz uciekać lub, co gorsza, staniesz przeciw niemu… On cię dopadnie, wszędzie, z najgłębszej jamy wyciągnie. A wtedy… Ja za niego nie ręczę, moje dziecko. Dlatego dobrze ci radzę, nie próbuj z nim walczyć, nie uda ci się.
W trakcie swej krótkiej przemowy pan Taldir wychylił się do przodu, oczy rozgorzały mu nagłym żarem, na twarz wystąpił ciemny rumieniec. Gestykulował żywo i miał skłonność do używania chaotycznych, niedokończonych zdań. Do złudzenia przypominał teraz Nidrila, obaj zresztą byli do siebie bardzo podobni, może dlatego tak często się między sobą spierali. Obaj byli jak dwa tygrysy, nieustannie gotowi do ataku, niezdolni do poskromienia wrodzonej gwałtowności. Tyle tylko, że ojciec był już na wpół oswojony pewną, treserską ręką matki.
– Nie boję się, że zrobi mi coś złego – próbował tłumaczyć Ferild, oszołomiony alkoholem i ową raptowną zmianą, jaka zaszła w Taldirze sei Filden – Ja tylko… Popełniłem swego czasu wiele błędów… I teraz…
– I teraz łatwiej byłoby ci o nich zapomnieć – dopowiedział pan Taldir, spokojnym już tonem, na powrót rozparłszy się wygodnie w fotelu. – Zapomnieć, wymazać z przeszłości, razem z całą przeszłością, jeśli będzie trzeba. Nie myśleć o tym, udawać, że to się nigdy nie zdarzyło. Dlaczego ją zabiłeś, Ferildzie? Dlaczego zabiłeś Tilianę, swoją żonę?
Ferild zamrugał, niepewny, czy dobrze usłyszał, a gdy dotarł do niego prawdziwy sens ostatnich słów ojca, momentalnie zbladł jak ściana. Czuł się, jakby ktoś uderzył go czymś ciężkim w ciemię, przed oczami zaroiło się od ciemnych plam.
– Jak papo…? Skąd w ogóle…? – Zaczynało brakować mu tchu, głos ochrypł, po czym całkiem się załamał.
W chwilę później odzyskał władzę w członkach, zacisnął pięści.
– Nigdy bym jej tego nie zrobił – warknął.
Pan Taldir spokojnie dopił swój koniak.
– To zła odpowiedź – mruknął. – Zastanów się jeszcze nad tym, masz dość czasu.
Podniósł się ciężko z miejsca, podszedł do syna i pocałował go w głowę.
– Mnie też się nie musisz bać – szepnął. – Czy kiedykolwiek zrobiłem ci krzywdę? Najgorszy rodzaj strachu to strach przed własną słabością. Bądź zdrów, moje dziecko.
Chciał już odejść, lecz w drzwiach zawahał się jeszcze.
– Nidril… – rzekł, nie odwracając się. – On ci nie powiedział prawdy? Nie powiedział, dlaczego wasza matka popadła w obłęd?
– Nie, papo. Oszczędził mi tego. Ale sam… – Ferild podniósł oczy i spojrzał twardo na ojca. – Sam się domyślam, jak było.
Pan Taldir skinął głową, wyjął z kieszeni złoty zegarek, mruknął coś do siebie, schował go z powrotem, po czym ostatecznie już wyszedł.
Gdy tylko drzwi gabinetu zamknęły się bezszelestnie, ogień trzaskający cicho w kominku zgasł nagle, w jednej chwili, jak zdmuchnięty płomień świecy. Nawet węgle nie żarzyły się w czarnym palenisku. W pomieszczeniu zapanowało przejmujące do szpiku zimno, powietrze zaś, z niewiadomej przyczyny, przesycił ów nieznośnie mdlący zapach, jaki niezmiennie od lat napawał Ferilda sei Larsen niewysłowioną grozą. W dziwnie niepokojącej ciszy, która jak pajęczyna spowiła liczne cenne sprzęty, rozległ się zimny dziecięcy głos, nad wyraz wysoki, wibrujący, nieomal bolesny:
– O tak, wiesz dobrze, jak było, Ferildzie – mówił prawie szeptem, choć doskonale dawał się słyszeć. – Pytali ją o ciebie wielokrotnie, na niezliczone sposoby. Cesarscy śledczy. Skóra ci cierpnie na te dwa słowa, prawda, wróbelku? Nie, niczego się nie dowiedzieli, mimo że mieli swoje nadzwyczaj wyrafinowane metody. Ona sama nie miała przecież pojęcia, gdzie się podziewasz i bała się o ciebie, o ciebie przede wszystkim przez te wszystkie bezsenne noce w areszcie… Ojciec okazał się silniejszy, choć wirtuozi tortury próbowali – literalnie, a jakże! – łamać go przy pomocy coraz bardziej finezyjnych zabiegów. Tak, kochasiu, aż tak bardzo chcieli wiedzieć, gdzie im uciekłeś ty i cała reszta… Drisen, Midrel, Mellanis… Oni wszyscy są już po drugiej stronie, wiesz? I nie mogą się tam ciebie doczekać, mój najmilszy…
Ferild zerwał się z fotela z zaciśniętymi pięściami. Oczy miał szeroko rozwarte, włosy lepiły się od potu, a każdy nerw dygotał w nim, nie wiadomo, czy z zimna, irracjonalnego lęku czy może ślepej, nienawistnej furii.
– Gdzie jesteś? – warknął, tocząc wokół dzikim, nieprzytomnym spojrzeniem jak zwierzę schwytane w pierścień obławy. – Dlaczego nie chcesz dać mi spokoju?! Gdzie jesteś?!
Jedyną odpowiedzią był mu przenikliwy, wibrujący śmiech, okrutnie natrząsający się z jego bezsilności.
– Dlaczego mi to robisz? – wykrztusił. – Za co mnie dręczysz?
W tym momencie czaszkę przeszył mu ból nie do opisania, tak jakby ktoś próbował rozłupać ją na dwoje. Zatoczył się, w oczach mu pociemniało. Zaraz jednak wyprostował się i omiótł wzrokiem gabinet w desperackim poszukiwaniu źródła swojej udręki. Niewiele myśląc, skoczył zaraz ku zabytkowej szafie, otworzył ją gwałtownym ruchem, lecz nie znalazł tam niczego poza stosami zapisanego papieru oraz kilkoma naukowymi traktatami. Kolejno zaglądał więc do pozostałych szafek, powyrywał z komody wszystkie szuflady, wytrząsając na ziemię ich zawartość. Wreszcie, ogarnięty coraz większym amokiem, wywrócił z hukiem biurko, stolik, oba fotele. Lampa naftowa brzęknęła o podłogę i z sykiem zgasła, pusty kieliszek zachrzęścił pod podeszwą ciężkiego buta, butelka koniaku z trzaskiem rozprysła się na miliony odłamków, ciśnięta o ścianę z niewiarygodną siłą.
– Uspokój się, cukiereczku i nie szukaj mnie więcej – powtarzał głos w jego głowie. – Przecież tak naprawdę wcale nie chcesz mnie znaleźć.
Mimo to nie ustawał w bezskutecznych poszukiwaniach. W pijackim szale pozrywał kosztowne gobeliny, pogruchotał w drzazgi porcelanowe wazy i szkatułki, powydzierał z półek książki, które fruwały po pokoju, bezradnie trzepocząc kartkami.
– Gdzie jesteś? – warczał w kółko jak obłąkany. Czuł, że usta ma mokre od piany. – Wiem, że musisz tu gdzieś być.
– Och, doprawdy? Dotąd upierałeś się, że jestem tylko wytworem twojej imaginacji, czyż nie?
Ferild zatrzymał się raptem. Stał wśród pobojowiska, zlany potem i dyszący ciężko jak po kilkugodzinnym morderczym wysiłku.
– Co ja robię? – szepnął do siebie. – Przecie to wszystko imaginacja. Jesteś tylko objawem mojej choroby. Po co ja tyle piłem, do diabła…
Wtem wzrok jego padł na zasłonięte okno. Odzyskawszy momentalnie siły, rzucił się w tamtą stronę, szarpnięciem rozsunął story i paraliżująca groza ścisnęła go za gardło.
Zza szyby patrzyło na niego dziecko, białe jak trup, o przeraźliwie jasnych, martwych oczach. Mała dziewczynka przyciskała drobne rączki do zimnego szkła i uśmiechała się upiornie sinymi wargami.
Otworzył usta, ale nie mógł wydobyć z siebie najlżejszego dźwięku. Twarz mu pobladła, źrenice rozszerzyły się.
– Nie – wydusił w końcu. – Nie ty… To niemożliwe…
– Ferildzie, pozwól mi wejść – poprosiła, podniósłszy na niego pusty wzrok porcelanowej lalki.
– Nie… – Cofnął się pół kroku, ale nie zasunął na powrót stor. – Przecież ty nie istniejesz, nie możesz, wszystko to tylko mój obłęd. Nie powinienem pić…
– Wpuść mnie, kochany braciszku – powtórzyło widmo, a jego dłonie zdawały się coraz mocniej napierać na szybę. – Tęskniłam za tobą…
– Ja… To niemożliwe… Nie możesz…
– Przecież kiedyś mnie kochałeś – wyszeptała. – Dalej kochasz. Otwórz, proszę, okno. Tak tu zimno…
Dłuższą chwilę stał, niezdecydowany. Wszystko wokół niego wirowało, mdlący zapach czuć było coraz wyraźniej. Wahał się jeszcze, mimo to powolnym, niemalże bezwiednym ruchem położył rękę na okiennej klamce.

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS