Obsługiwane przez usługę Blogger.
RSS

VI

Nieoczekiwane spotkanie
 
Roza Erienow przyjęła Ferilda następnego dnia w szerokich brązowych spodniach i jasnej koszuli z podwiniętymi rękawami. Włosy spięła niedbale barwną spinką w kształcie półksiężyca, której nader oryginalne wzornictwo wskazywało jednoznacznie na pozakontynentalne pochodzenie.
 Witam pana, panie doktorze. – Uśmiechnęła się pogodnie na jego widok. – Herbaty?
 Dziękuję, wolałbym od razu zapoznać się z pani odkryciem – odparł.
Nigdy jeszcze nie zdarzyło mu się gościć w niedużym, schludnym mieszkanku państwa Erienowów, toteż rozejrzał się z zainteresowaniem po wytapetowanych ścianach ciasnego przedpokoju. Naprzeciwko drzwi wejściowych wisiał imponujący, wydrążony róg nieznanego mu zwierzęcia.
 Musiał być olbrzymi…
Czarodziejka powędrowała zaskoczonym wzrokiem za jego spojrzeniem.
 Porgori? O, tak. Raz tylko miałam okazję widzieć go na fotografii, zabitego. I muszę panu powiedzieć… Cieszę się, że nie w innych okolicznościach… Ale zapraszam do mojego gabinetu. Ostatnie drzwi na lewo. Słyszał pan o tym wypadku naszego króla na polowaniu? – spytała, prowadząc gościa przez wąski korytarz. – Okropna historia. Chwileczkę, gdzie ja mogłam… O, jest. – Znalazła w kieszeni spodni mały, srebrny kluczyk, który z cichym chrobotem przekręciła w zamku.
Niepozorne drzwi otworzyły się z ledwie dosłyszalnym skrzypnięciem. Za nimi czaiła się nieprzejrzana ciemność.
 Pozwoli pan… – Roza Erienow weszła pierwsza, zaklaskała trzykrotnie w szczupłe dłonie, a mroczne pomieszczenie wypełnił nagle oślepiający blask świec zawieszonych w powietrzu, wysoko nad ich głowami, jak gwiazdy wskazujące drogę żeglarzom zagubionym wśród inkrustowanych złotem regałów, wznoszących się nad powierzchnią puszystego dywanu koloru brudnego mosiądzu.
 Coś takiego! – Ferild nie zdołał opanować okrzyku zdumienia, kiedy ujrzał nieprzebrane bogactwa królestwa doktor Erienow.
Pokój był ogromny. Wzdłuż ścian biegła niewielka galeryjka z tralkami przypominającymi balustradę bocianiego gniazda Królowej Północy. Nie dało się nie zauważyć nawiązania do zaginionego czterdzieści lat temu w tajemniczych okolicznościach słynnego galeonu, patrząc na drewniane węże owijające się wokół cienkich słupków.
Wszystko tutaj kołysało się jakimś własnym sekretnym rytmem. Zasunięte kotary poruszały się lekko jakby od podmuchu łagodnej bryzy. Po perłow0-złotym suficie, magicznie przemienionym w astronomiczną mapę nieba, krążyły z wolna planety, konstelacje i pojedyncze gwiazdy. Mosiężny żyrandol w kształcie obręczy opasującej świetlistą kulę, chwiał się delikatnie, niemal niedostrzegalnie, jak kotwica spuszczana w niezbadaną głębię.
Ferild przymknął na chwilę oczy, bo zakręciło mu się w głowie zupełnie jak wtedy, piętnaście lat temu, gdy na pokładzie podejrzanego frachtowca po raz pierwszy wypłynął w morze z brudnego meddirskiego portu ku wyspie wielkich nadziei, z żaglami wydętymi prosto w słońce.
Zdawało mu się nawet przez moment, że czuje znów mdlący, słony zapach morskich fal rozbijających się o dziób niestrudzonego wędrowca, słyszy wrzask mew kołujących wokół statku jak ćmy wokół płomienia.
Ale to nie mewy krzyczały mu nad głową, tylko biała kawka, która przysiadła na galeryjce i zatrzepotała wyniośle miękkimi skrzydłami.
Ferild sei Larsen miał teraz lat niespełna czterdzieści, dwoje dzieci oraz tytuł doktora, ale serce załomotało mu raptem w piersi tak, jak nie robiło tego od dawna. Tak, jakby znów stanąć miał na chybotliwym, niepewnym trapie i – cała naprzód ku nieznanemu.
 Proszę wybaczyć nieporządek – Roza Erienow uświadomiła mu, gdzie właściwie się znajduje. Bezkresna, granatowa przestrzeń rozpłynęła się bez śladu. Gabinet znamienitej czarodziejki na powrót stał się tylko gabinetem z masywnym biurkiem, tkwiącym niewzruszenie na środku, niby samotna wyspa pokryta górami ksiąg, zwojów, maszynopisów i odręcznych notatek.
Tym, co od razu rzucało się tu w oczy, była niezwykła obfitość egzotycznych akcentów, począwszy od rogatych muszli, osobliwych kamieni, kolorowych piór, oryginalnej biżuterii i makatek zdobiących ściany, poprzez dziwaczne maski, fragmenty prymitywnej broni oraz drewniane figurki bezimiennych bogów, zwierząt i postaci ludzkich, aż po kamienne posągi o wielkich, pustych oczach wpatrzonych obojętnie w nieznane im przeznaczenie.
Wszelako bystry obserwator potrafiłby łatwo wytropić przyczynę owego zjawiska.
Liczne czarno-białe fotografie, powieszone na ścianach, poustawiane na biurku i na przykrytych koronkowymi serwetkami stolikach, przedstawiały wciąż te same trzy młode osoby – kobietę oraz dwóch na ogół nieogolonych mężczyzn w kapeluszach poszukiwaczy przygód, ogorzałych, nierzadko pokancerowanych, ale zawsze uśmiechniętych tymi zwycięskimi uśmiechami ludzi, którzy wiedzą, że dostają od życia tę część, którą sami wywalczyli.
 Dzieci? – spytał Ferild, biorąc do ręki jedno ze zdjęć.
Roza podeszła bliżej, by zajrzeć mu przez ramię.
 Tak, tych dwoje – odparła z czułością w głosie. – Córka ma już dwadzieścia cztery lata, syn, ten blondynek, skończył właśnie dwadzieścia jeden. Oboje pasjonuje archeologia, przygoda, nowe, nieznane lądy… Boję się o nich, oczywiście, że się boję, ale jak mogłabym im tego zabraniać? Tarien miał siedemnaście lat, kiedy po raz pierwszy opuścił kontynent…
 A ów jegomość? – Ferild stuknął palcem w wizerunek czarnowłosego mężczyzny z kamiennym grotem w rękach.
 Ach, Deria… Był moim zięciem. Zginął rok temu w Górach Pirryńskich. Któregoś dnia, pod wieczór, zaatakował go kotowaty i zrzucił w przepaść. Oczywiście, narosło wokół tego wypadku mnóstwo legend i niewiarygodnych historii…
 Doprawdy? – Ferild odłożył na miejsce fotografię roześmianego wspinacza.
 Nigdy panu nie mówiłam? – Doktor Erienow odwróciła się i odeszła kilka kroków w stronę swego biurka. – Wraz z kilkorgiem sobie podobnych śmiałków odważył się wkroczyć do grobowca króla Nkawsigambe. I proszę sobie wyobrazić, że wszyscy członkowie owej grupy zginęli w ciągu następnego miesiąca, podobno w wyniku jakiejś klątwy. Rzecz jasna, hipoteza klątwy pojawiła się dopiero po śmierci ostatniego z nich.
 W istocie, niesłychany zbieg okoliczności…
Z jakiegoś powodu Ferild nie mógł oderwać oczu od fotografii. Uśmiech mężczyzny nabrał raptem nowego, jakby szyderczego wyrazu. Zdawał się kpić ze śmierci, z domniemanej klątwy, z całego świata, który tak zaciekle broni się przed przyznaniem absurdu swego istnienia.
 Kochają życie – odezwała się znów Roza Erienow, pochylona nad stertą notatek. – Oboje. Deria też kochał. I to jak jeszcze! Ale to najbardziej niewdzięczna miłość, o jakiej słyszałam. Zawsze nieodwzajemniona. Nierzadko niebezpieczna. Jeszcze chwilę cierpliwości, mój drogi. Gdzie też ja to mogłam położyć?
 Tak pani sądzi?… – Ferild zmarszczył nieznacznie brwi, zapatrzony wciąż w ten niezwykły uśmiech. – Czy wie pani, że istnieją teorie, jakoby elfy naprawdę zamieszkiwały kiedyś te ziemie?
Roza podniosła powoli głowę znad biurka i poprawiła druciane okulary, które błysnęły światłem odbitym od żyrandola.
 Słyszałam kiedyś o tym – rzekła ostrożnie. – Nie rozumiem jednak co ma to… Czy pana jeszcze interesuje moje odkrycie, doktorze?
 Ależ naturalnie. Zastanawiałem się nad tym, co pani powiedziała. O miłości życia.
 Ma to jakiś związek z elfami? – Doktor Erienow uśmiechnęła się do siebie. – O, tutaj jest. Raczy pan rzucić okiem…
Ferild odwrócił się od fotografii, nie znalazłszy w niej nic, czego tam nie było. Mężczyzna, grot włóczni, ginące we mgle szczyty, skrawek nieba; ot, i wszystko.
 Od razu po naszej rozmowie wysłałam szereg pism do największych światowych specjalistów w dziedzinie teorii komplementarności – wyjaśniła Roza jednym tchem, podając mu starannie zapisany zwój. – Pan, jak rozumiem, nie zwracał się do nikogo o pomoc w tej sprawie. Lecz co pan powie? Nikt nie umiał mi pomóc. Proszę sobie tylko wyobrazić. Nikt nie słyszał jak dotąd o komplementarnym fragmencie tej układanki, choć niejednokrotnie brano pod uwagę błąd w obliczeniach. Ale jak się panu podoba to, co udało mi się ustalić wczoraj po południu, mój drogi?
Po chwili milczenia Ferild odłożył pergamin na biurko.
 W istocie, nigdy przedtem nie spotkałem się z traktowaniem światła jako symbolu dobra… – rzekł wolno. – Nigdy też nie słyszałem o tym znaczeniu słowa sehan. A zatem nie tylko „świetlisty”. Nie tylko „świetlisty”, ale też „biały”…
 Niezupełnie. – Doktor Erienow przetarła energicznie szkła okularów. – Jak twierdzi doktor Murienko, sehan w tym znaczeniu odnosi się wyłącznie do barwy wołów, najprawdopodobniej składanych bogom w ofierze. Przynajmniej do tej pory nie znaleziono przypadku jego użycia w innym kontekście. Próżno szukać norieńskiego odpowiednika. My używamy tego typu terminów jedynie do określania maści końskich, natomiast woły…
 W kulturach prekolonizacyjnych biel symbolizowała na ogół śmierć – zauważył Ferild w zamyśleniu. – Ciekaw jestem, czy dlatego właśnie składano ofiary z białych wołów, czy też symbolika owa wynikła z takiego zwyczaju…
 Panie doktorze – przerwała mu Roza. – Daruje pan, ale to w tej chwili nie ma żadnego znaczenia. Czy zdaje pan sobie sprawę, co to odkrycie dla nas oznacza?
 Dla nas?
Kawka rozłożyła z chrapliwym okrzykiem białe skrzydła. Musnęła łagodnie swoją panią w policzek, kiedy siadała jej na ramieniu.
Doktor Erienow uniosła brwi jeszcze wyżej.
 Dla nas wszystkich – rzekła powoli. – Dla kraju, dla królowej… Dla czarodziejów… Dla tego chłopca przede wszystkim…
 Otóż to, pani doktor, dla tego chłopca, nie dla nas. Niech mi pani szczerze powie, czy my możemy teraz coś jeszcze zrobić? Nie, pani doktor. Zrobiliśmy wszystko, co do nas należało. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Nasza rola się skończyła i wypada nam usunąć się w cień wielkiej polityki…
 Czy chce pan wydać tego chłopca na śmierć? – Gniew Rozy Erienow niemal przebił od środka pancerzyk dobrego wychowania. – Czy to nie barbarzyńcy poświęcają niewinne istnienie w zamian za łaskę dla siebie i swojego ludu? Mamy potraktować dziecko jak zwierzę ofiarne? Proszę na mnie spojrzeć, doktorze Kan!
Ferild niechętnie odwrócił wzrok od półki z książkami, ku której z wolna zmierzał i zatrzymał go na szczupłej twarzy pani doktor. Jej pierś poruszała się szybciej niż zwykle pod luźną koszulą koloru kości słoniowej. Z uścisku egzotycznej spinki wydostał się kosmyk siwych włosów zwijający się przy podbródku jak wąż i drgający od przyspieszonego oddechu.
 Źle mnie pani rozumie – zaczął Ferild, a jego dłoń uniosła się nieznacznie w pojednawczym geście. – Nie jestem zwolennikiem krwawych rytuałów z udziałem dzieci, bynajmniej. Owszem, uważam to za barbarzyństwo. Sądzę jedynie, że obecna sytuacja nie daje już nam, czarodziejom, sposobności do działania. Odkryliśmy dużą część znaczenia przepowiedni i ten akt dramatu, którego byliśmy głównymi bohaterami, skończył się ostatecznie. Decydowanie o losach chłopca nie należy już do nas, nie zgodzi się pani ze mną?
Roza Erienow nie odpowiedziała. Poprawiła włosy, usiadła ciężko przy biurku, milczała chwilę z czołem opartym na rękach, jakby rozstrzygając coś w sobie, po czym podniosła głowę i delikatnie pogładziła palcem stojącą wśród papierów fotografię.
 Czytuje pani Wertosa? – Ferild przesunął dłonią po czerwonym grzbiecie jednej z książek szczelnie wypełniających liczne półki.
 Słucham? Och, tak – Roza podniosła się i stanęła obok, zakładając ręce na piersiach. – Znakomita literatura. Niezwykła, doprawdy, wszechstronność, celność obserwacji, bogactwo szczegółu… Szczerze panu polecam…
 Dziękuję, miałem już przyjemność. – Doktor Kan odwrócił się od regału. – Książki przygodowe nie są, mimo wszystko, szczególnie mi bliskie. Zwłaszcza z Zachodu. Zdaje się, że będzie padać… – rzucił od niechcenia, pochwyciwszy odległy, ledwie dosłyszalny pomruk zbliżającej się burzy.
 Tak pan uważa?
Biała kawka siedziała teraz na skraju biurka, wlepiając błyszczące ciekawością oczy w Ferilda sei Larsen, który zaczynał już zbierać się do wyjścia.
 Niezmiernie było mi przyjemnie, pani doktor – rzekł głośno. – Pora się już jednak pożegnać, jak sądzę. Robi się późno…
Istotnie, za odsłoniętym przed chwilą oknem zaczynało zmierzchać. Po wąskiej, pustej ulicy Dieny Dalskiej-Tolenko wirowało szarpane wiatrem pawie pióro, zerwane zapewne z kapelusza jakiejś elegantki. Czarna postać latarnika w rozwianym surducie roznosiła wątłe światło gazowym latarniom.
 Już pan odchodzi? – Roza zasunęła z powrotem kotary.
 Nie chciałbym nadużywać pani gościnności…
 Cóż, skoro tak… Domyślam się, że ma pan dużo pracy…
 W istocie. Dziękuję pani za pomoc w interpretacji. Miejmy nadzieję, że Jej Królewska Mość podejmie słuszną decyzję.
Doktor Erienow otworzyła drzwi i zgasiła światła klaśnięciem w dłonie.
 Miejmy nadzieję – powtórzyła z cichym westchnieniem.
 Nie zostanie pan na kolacji? – Pan domu, wysoki, dumnie wyprostowany starszy jegomość z fajką w ręku pojawił się nagle na progu któregoś z pokoi. – Mamy dziś świeżutki pasztet z zająca… Sam szaraka zastrzeliłem.
 Dziękuję za zaproszenie – odparł gość oficjalnym tonem – ale mam jeszcze parę ważnych spraw do załatwienia w mieście… Żegnam państwa i życzę smacznego posiłku.
 Szkoda – stwierdził z żalem pan Erienow, choć Ferildowi wydało się, że przyjął jego odpowiedź z ulgą. – Do widzenia w takim razie. Do widzenia panu…
Dzień od rana był pochmurny i chłodny. Zasnute chmurami niebo zdawało się ciężkie jak z ołowiu. Przenikliwy wiatr szarpał nielicznymi drzewami, zrywał pojedyncze liście, wciskał się pod ubrania szarych, zgarbionych postaci próbujących umknąć nadciągającej ulewie. Po bruku pełzły ospale dorożki powożone przez posępnych woźniców w spłowiałych surdutach.
Apteka na Teatralnej szczęściem była jeszcze otwarta, Ferild wszedł więc do środka, by zaopatrzyć się w nalewkę z rilledińskiego kurzyśladu i suszone jaskółcze ziele, których używał do sporządzania podstawowych mikstur leczniczych, oraz drobno zmielone chronione chrząszcze, sprowadzane nielegalnie z Zachodu i sprzedawane pod ladą po słusznej cenie.
W ciepło oświetlonym, nieco jakby sennym wnętrzu utworzył się już nieduży ogonek. Aptekarz, wyłysiały, przygarbiony staruszek o niewiarygodnie długim, ostrym i zakrzywionym nosie, siedzący za zastawionym probówkami, wagami i moździerzami kontuarem, skrupulatnie odmierzał niebieski proszek statecznemu panu w kapeluszu. Dwie wytworne damy stojące przed Ferildem przepuściły go uprzejmie, ponieważ właśnie weszła ich dawno niewidziana znajoma, więc wszystkie trzy musiały szczegółowo omówić najważniejsze wydarzenia zaszłe podczas ich długiej rozłąki. Tymczasem do kontuaru zbliżyła się gruba służąca z koszykiem i władczym tonem nakazywała aptekarzowi zdejmować z półek coraz to nowe buteleczki najróżniejszych specyfików.
 Nawet sobie pani nie wyobraża, kochana, co ja wtedy przez nich przeszłam – poskarżyła się głośno jedna z pań, kończąc opowiadaną dotychczas szeptem historię.
 Tak nieprzyjemnie na dworze – zauważyła inna, spoglądając z niepokojem w okno. – Co będzie, jeśli nie zdążymy przed deszczem? Kiedy zamykają aptekę?
 Ach! Ale czyście słyszały o wypadku naszego króla?! – przypomniała sobie raptem trzecia z dam. – Podobno jest w opłakanym stanie. Może nawet jutra nie dożyje.
 Co też pani opowiada? Mówiono mi, że to tylko niegroźne potłuczenia…
 Okropne rzeczy. Jestem, doprawdy, wstrząśnięta. Cóż to takiego było? Dziki? Niedźwiedzie?
 Ależ dwór nic nie chce powiedzieć – oburzyła się dawno niewidziana znajoma, czym wszczęła dyskusję na temat poszczególnych członków rodziny królewskiej.
 Co panu podać, doktorze Kan? – Aptekarz łypnął na Ferilda małymi, bystrymi oczkami, pozbywszy się wreszcie grubej służącej.
 Butelkę nalewki z kurzyśladu, uncję jaskółczego ziela i… to, co zwykle, wie pan…
 Naturalnie, naturalnie. Służę szanownemu panu.
 Czy słyszała pani, że tu niedaleko ma stacjonować jakieś wojsko? – odezwała się w pewnej chwili najniższa z rozprawiających zawzięcie pań, poprawiając kapelusz.
 Tutaj? W Nardylii?
 A niby dlaczegóż to? Nasze wojsko?
 Coś się chyba dzieje niedobrego, powiadam paniom…
 Co pani mówi…
 Równiutko trzydzieści siedem chryzów – oznajmił aptekarz, wyłoniwszy się zza kontuaru, skąd dyskretnie wyciągnął maleńki słoiczek chrząszczy.
Zanim Ferild zdążył sięgnąć po pugilares, oszklone drzwi otworzyły się ponownie, przez pomieszczenie przefrunął zimny powiew i potężny, gładko ogolony mężczyzna wkroczył zamaszyście do ciepłej apteki. Na jego oficerskim mundurze ciemniały niewielkie plamy wilgoci, co oznaczało, że zaczęło już kropić. Szeroką, silną dłoń zaciskał trochę zbyt mocno na ramieniu wijącego się z bólu chłopca w brudnych strzępach ubrania.
 Proszę, to chyba pańska własność – rzekł niskim głosem, odszukawszy wzrokiem Ferilda sei Larsen. – Widziałem, jak wyciąga panu z kieszeni, zręczna bestia. Na policję, rzecz jasna, nie można w tym kraju liczyć, tak więc postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce.
Oficer miał mocne, męskie rysy, nieco zmierzwione włosy oraz niezmiernie duże, brązowe oczy, patrzące na wszystkich z taką godnością i dumą, że, mimo braku pewnej ogłady, można go było wziąć za urodzonego arystokratę, którym w rzeczywistości nie był, choć tytułował się kniaziem.
 Coś podobnego! – wykrzyknęła z oburzeniem jedna z dam, a pozostałe pokręciły głowami, nad wyraz zniesmaczone.
 Słów brak na takich obmierzłych złodziei – rzekła po chwili jej przyjaciółka. – I na kogo taki łobuz wyrośnie, proszę mi powiedzieć?
 Strach wychodzić na ulicę, doprawdy…
 Że też policja się takimi nie zajmie!
Odebrawszy swój brunatny, skórzany pugilares gestem napiętym celową oziębłością i przeliczywszy banknoty, Ferild przeniósł wzrok na młodego złodzieja, który, jakby przyczajony do skoku, stał na środku apteki przebity plutonem wrogich, zgorszonych spojrzeń.
Chłopak mógł mieć najwyżej szesnaście lat. Był brudny i odpychający, co dodatkowo wzburzało czcigodne damy. Jego ciało nosiło ślady trudnego życia, a pozbawione wszelkiej nadziei oczy rzucały dookoła złe spojrzenia pełne cynizmu doświadczonych przestępców.
 Zaraz, zaraz, ja to chyba tego łotrzyka znam – odezwał się aptekarz swoim zgrzytliwym, drżącym głosem, wychodząc spiesznie zza kontuaru. – Nie wstyd ci, gałganie jeden, tak matkę dręczyć? Zabierzcie go, panowie, od razu na policję, może tam go nareszcie rozumu nauczą. Pieska raz miałem, wiecie, panowie, małego pieska dla wnusi kupiłem. I raz mi, uważacie, drogie panie, tego pieska – kamieniem prosto w łeb. Zdechło maleństwo na drugi dzień. Wtedy tom mu darował, bo mnie jego matka na klęczkach prosiła. Na klęczkach, słyszysz to, łajdaku?! – Podniósł zaciśniętą pięść i byłby go może nawet uderzył, gdyby doktor Kan nie zdecydował się przerwać tej sceny.
 Skończmy wreszcie ten cyrk – mruknął, biorąc chłopaka za ramię. – Dziękuję panu za pomoc, pułkowniku. Proszę, oto pańskie pieniądze. – Podał aptekarzowi kilka czerwonawych banknotów i dwie błyszczące monety. – Proszę się więcej nie fatygować. Sam zaprowadzę go na komisariat.
 Gdyby potrzebował pan pomocy…
 Poradzę sobie. Jestem czarodziejem. Tymczasem żegnam państwa.
Wychodząc, usłyszał jeszcze, jak oficer, korzystając ze sposobności, prosi o krople walerianowe dla żony.
Przemierzyli w zupełnym milczeniu kilkaset metrów w kierunku komisariatu, zanim Ferild nie skręcił nagle wraz ze schwytanym przestępcą w wąską, ciemniejącą jak wszystko wokół uliczkę, całkiem pustą, nie licząc burego kocura spokojnie liżącego łapę na szarym chodniku.
Tutaj puścił chłopaka, wyjął z kieszeni białą chusteczkę i jak gdyby nigdy nic zaczął wycierać ręce.
 No, zmykaj – powiedział ściszonym głosem.
Zdawało się, że deszcz wciąż nie potrafi się zdecydować, czy oszczędzić miasto, czy też lunąć bezlitośnie, pogrążając je w strugach ulewy. Kropiło zaledwie, choć z oddali dobiegały niewyraźne odgłosy nadciągających piorunów.
Chłopak uniósł brwi, lecz zaraz nieufnie przymrużył powieki. Widać było, jak całe jego ciało napina się, by w każdej chwili móc odeprzeć niespodziewane niebezpieczeństwo.
 Zmykaj, zmykaj – powtórzył Ferild odrobinę głośniej. – Tylko szybko, bo stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji. Obaj dobrze wiemy, że nie powinienem… – Mrugnął do niego błękitnym okiem. – I nie mów nikomu, co się tutaj wydarzyło.
 To się wie, proszę pana – odparł chłopak zaskakująco delikatnym głosem i uśmiech, dawno wypłukany z radości, złagodził na krótki czas ostre rysy drobnej twarzy.
Ferild wcisnął mu w rękę kilka monet.
 Pamiętaj o naszej umowie, nikomu ani słowa. Przez jakiś czas najlepiej nie pokazuj się tutejszym…
Trzeci raz nie musiał powtarzać. Wiedział, że źle robi, bo przez to zapewne ucierpią kolejne niewinne ofiary, ale wcale dobrze było mu z tą świadomością.
Kiedy chłopak, którego zapomniał spytać o imię, choć z niezrozumiałych przyczyn niezmiernie go ono ciekawiło, zniknął za zakrętem, Ferild sei Larsen udał się do swego ulubionego pubu na Teatralnej, odmierzając rytm kroków nieodłączną laską. Ostatecznie mógł nazwać go w myślach Pietią.
Do tej pory nie miał okazji zapoznać się z treścią książeczki pana Watienki, postanowił więc zrobić to teraz, przy filiżance aromatycznego ziołowego naparu.
W dusznym pomieszczeniu pełnym wałęsającego się po kątach dymu i ostrego zapachu alkoholu, rozświetlonym przytłumionym blaskiem witrażowych lamp odbitym w taflach oprawionych w malowane kwiaty luster pobrzękiwały szklanki, kieliszki oraz gwarne rozmowy licznych o tej porze gości.
Cyganeria była, rzecz jasna, na posterunku. Siedzieli przy jednym z najodleglejszych stolików w swoich teatralnie znoszonych ubraniach, z teatralną nonszalancją pijąc swój absynt, prowadząc swoje teatralnie cyniczne dyskusje, recytując teatralnie od niechcenia swoje poskładane w pocie czoła wersy i myśląc z całą pewnością, że obcują z najwyższych lotów sztuką. Choć, według Ferilda przynajmniej, były to w większości teatralnie histeryczne bzdury.
Mimo wszystko lubił ich słuchać. Zapowiadali coś nowego. Młody, świeży powiew w zatęchłych komnatach klasycznych form.
Leciutka mgiełka pary unosząca się z jego filiżanki układała się w fantazyjne zawijasy, niby tajemnicze znaki z innego świata, niby pradawne runy pozostawione przez istoty o niejasnym pochodzeniu.
Zapisana drobnym drukiem książeczka autorstwa Leany i Oteada Nilenów stanowiła dla niego pewne rozczarowanie. Był to zbiorek kilku opowieści ocalonych z okresu prekolonizacyjnego, zaopatrzonych w szczegółową analizę symboliki barw – elementu niezwykle istotnego w twórczości dawnych ludów – ale również interpretację najczęstszych motywów oraz warstwy alegoryczno-moralistycznej, co dostarczyć mogło cennych informacji o mentalności owych bogatych, zniszczonych setki lat temu kultur.

Jeśli wierzyć archeologicznym odkryciom – głosił niedługi wstęp – cywilizacje prekolonizacyjne Gerdii zamieszkiwały głównie południowo-wschodnią część kontynentu do ok. 2200 lat temu. Przyjmuje się, iż ludy owe zajmowały wówczas obszar rozciągnięty od wybrzeży Morza Wschodniego po rzekę Prazin, zatrzymane na północy pasmem Gór Akwilońskich, choć część badaczy przypuszcza dziś, że teren ten mógł sięgać aż do wschodniej granicy dzisiejszej Frycji wzdłuż rzeki Son.
Jakkolwiek było, nie ulega wątpliwości fakt, iż owe pradawne cywilizacje rozwinęły wiele zróżnicowanych i bogatych kultur. Szczegółowe ich omówienie nie jest, niestety, jak dotąd możliwe ze względu na ubogą ilość informacji, jakich dostarczyła nam archeologia, niemniej jednak wyraźne różnice widać przede wszystkim pomiędzy grupami kontynentalnymi a ludem zwanym Mulcze, zamieszkującym niegdyś obszar dzisiejszego Norienu.

Różnice owe od dawna były wiadome doktorowi Kanowi, mimo to przeczytał wstęp do końca, pobieżnie przekartkował resztę książeczki, którą schował następnie z powrotem do kieszeni, w milczeniu dopił swój napar, przysłuchując się perorze jednej z młodziutkich poetek o uroczo znudzonej mince, posiedział chwilę, rozmyślając nad tym i owym, lecz kiedyś trzeba było opuścić ciepły pub pełen monotonnego gwaru i przydymionego światła, gdzie życie milkło dopiero z nastaniem poranka.
Kiedy wychodził, było już ciemno, a deszcz rozpadał się na dobre. Ogniki gwiazd próbowały odbijać się w kałużach, nieustannie mąconych uderzającymi wciąż o ziemię kroplami.
Nie miał ze sobą parasola, lecz wystarczyło nakreślić otwartą dłonią poziomą linię i wyszeptać zaklęcie, by mógł przestać martwić się ulewą.
Zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej zmiarkował, że w ową burzową noc z pogranicza wiosny i lata dzieje się coś zupełnie nieoczekiwanego. Przechodnie, nienaturalnie liczni przy takiej pogodzie, zmierzali prędkim krokiem w tę samą stronę, coraz większe zbiegowisko tworzyło się na rogu ulicy Zielonej, w powietrzu iskrzyły podniecone głosy.
Ferild pospieszył natychmiast w tamtym kierunku, przeczuwając z nieznanych mu przyczyn, że stało się coś niedobrego. Coś, co ma jakiś nieokreślony związek z nim samym.
Jeszcze zanim dotarł na miejsce, z urywków rozmów zorientował się pomału, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek.
 …i wpadł pod rozpędzony powóz, proszę sobie wyobrazić… – relacjonowała gorączkowo dama w średnim wieku, kuląca się pod parasolem wraz z wąsatym jegomościem.
 …spłoszyły się i stratowały chłopaka… – mówił tymczasem mały, siwy pan, wymachując drewnianą laską.
 …ponoć był kompletnie pijany…
Na rogu Teatralnej i Zielonej zebrał się już całkiem pokaźny tłumek, brzęczący ciekawością i współczuciem.
Nie bez trudności udało się Ferildowi przedrzeć przez rój szeleszczących sukni, wytwornych kamizelek, ozdobnych kapeluszy i rozłożonych parasoli, po których woda spływała na wystające ramiona.
 Jest pan lekarzem? – zatrzymał go jeden z mundurowych, spisujący zeznania roztrzęsionego, jąkającego się woźnicy. – Czy kimś z rodziny?
 Jestem lekarzem – skłamał bez namysłu Ferild, po czym na przyzwalający znak policjanta ukląkł ostrożnie przy rannym.
Chłopiec, którego nazwał Pietią, był nieprzytomny. Jego pobladła twarz błyszczała od potu i bombardującej ziemię ulewy. Mokre kosmyki rudych włosów lepiły się do czoła. Lewe ramię wyglądało na całkiem pogruchotane, w rozerwanej łydce bielał fragment kości, krew ściekała na bruk, mieszała się z deszczem, rozlewając dookoła coraz większą kałużę koloru mętnej, spłowiałej czerwieni.
Ferild pochylił się nad nim i wyszeptał parę podstawowych zaklęć uzdrawiających, mając nadzieję, że nie czyni mu tym większej krzywdy. Nie specjalizował się w tego typu magii, choć lata spędzone w klasztorze Brilde nauczyły go radzić sobie doskonale w nagłych wypadkach. Czuł w tej chwili niezwykłą jasność umysłu, wiedział dobrze, jak ma się zachować, lecz gdy tylko krew przestała płynąć, a połamane kości wróciły na swoje miejsce, doznał raptem nieznośnych zawrotów głowy, ręce zaczęły mu drżeć, nogi zrobiły się miękkie, tak że ledwie mógł się na nich utrzymać.
Następne wydarzenia pamiętał później jak przez mgłę. Wydawały się zamglone i niewyraźne, momentami tylko niesłychanie ostre jak we śnie. Pamiętał, że polecił zabrać chłopaka do domu, wezwać dla pewności innego lekarza, po czym wsiadł do dorożki i kazał się odwieźć do swojej kamienicy, na ulicę Północną. Pamiętał też, że nie rzucił zaklęcia chroniącego przed deszczem, więc kiedy znalazł się w mieszkaniu, ociekał wodą jak nutria.
Nad Nardylią szalała już rozsrożona burza, jakby Teptyda, Matka Bogów, zapragnęła obrócić dumne miasto wniwecz. Jej gniew grzmiał nieludzko wśród czerni nocy, rozszarpywał nieprzejrzaną ciemność błyskami piorunów, siekł ziemię strumieniami nieprzytomnej ulewy i giął bezbronne drzewa wyjącym wściekle wichrem.
Ferild sei Larsen źle sypiał ostatnimi czasy, ale dziś miał się gorzej niż kiedykolwiek. Czuł zbliżającą się chorobę. A może już był chory? A może był chory od bardzo dawna? Leżał bez sił w pościeli, przewracając się z boku na bok, oblewał go zimny pot, ciałem trzęsły dreszcze. Natarczywy łomot rozsadzał mu głowę.
Raptem dziwna myśl, jak błyskawica, mignęła mu w mózgu. A gdyby tak Lentien…? To znamię na prawej łopatce…
Niewiele myśląc, wyskoczył z łóżka i, wiedziony niepojętym instynktem, dopadł drzwi do pokoju syna.
Łóżko było puste.
 Lentien! – zawołał, szczękając zębami z gorączki. – Lila!
Nawet nie wiedział, jak znalazł się w pokoju córeczki. Fragmenty rzeczywistości umykały przed jego świadomością jak w koszmarnym śnie.
 Lila! – krzyknął rozpaczliwie.
 Tatusiu? – Zaspana twarzyczka wyjrzała z błękitnej pościeli.
 Mistrzu, coś się dzieje? – Eldis stanęła w progu dziecięcego pokoju ze świeczką w ręku. Złotawy blask wątłego płomyka nadawał jej rysom jakiś upiorny wyraz. – Ten piekielny łomot nie daje mi spać. Nie wiem, co to jest, a boję się sprawdzić…
 Jaki łomot? – Ferild spojrzał na dziewczynę nieprzytomnie. – Też go słyszycie?
 Tatusiu – pisnęła Lila łamiącym się głosem. – Co się stało? Ja się boję. Tatusiu, nie idź tam!
 Lilunia, niczego nie trzeba się bać. – Ojciec odwrócił się do niej w drzwiach. – To na pewno tylko otwarte okno. Zostańcie tutaj i wołajcie, gdyby coś się działo.
Zamknął bezszelestnie białe drzwi i ostrożnie, gotów w każdej chwili rzucić zaklęcie, ruszył przez długi korytarz ze świecą Eldis w dłoni. Jej chwiejny blask drgał niewyraźnie na ścianach, zmagał się z olbrzymimi, groteskowo zniekształconymi cieniami, wydobywał tajemnice każdego mrocznego zakątka. Niezbadany łomot ucichł, lecz ulewa nie przestawała zacinać wśród ogłuszających grzmotów. Wiatr zawodził potępieńczo za oknem. Stara podłoga skrzypiała przy każdym kroku, wtórując uporczywemu szczękaniu zębami.
Znalazłszy się za zakrętem, dostrzegł sączące się spod drzwi jadalni światło. Spomiędzy odgłosów burzy zdawał się przebijać pomruk rozmowy.
Delikatnie nacisnął klamkę i z wolna pociągnął, zalewając pogrążony w półmroku korytarz falą jasnego blasku.
Jego syn siedział prosto przy stole nad talerzem ciastek i kawałków piernika. Nie był sam. Towarzyszyło mu dwóch ludzi w przemoczonych ubraniach podróżnych. Jeden z nich podniósł wzrok na stojącego w progu gospodarza, przymrużył błękitne oczy, a jego wargi wykrzywił zły i jakby triumfalny uśmiech.
 Witaj, drogi Ferildzie – powiedział po rilledińsku głosem przypominającym warczenie. – Długo cię szukaliśmy…
Ferild sei Larsen poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy, a na czoło występują zimne krople potu.

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

11 komentarze:

Melodia. pisze...

Łiiii, jestem pierwsza! :D
Uuuu, jakie mroczne zakończenie :Dd
Aha, i powtórzę już nie wiem, który raz, że Lilcia jest taka słodka :D Ech, na te Twoje rozdziały to, aż mi słów brak; takie są superaste :D
No cóż, z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział i mam nadzieję, że bohaterom nic złego się nie stanie :3

Haley pisze...

Jej, ale żeby tak od razu superaste? Dzięki wielkie, nawet nie wiesz, jak miło mi słyszeć coś takiego. :) Cieszę się strasznie, że Ci się podoba.
Pozdrawiam cieplutko :*

Melodia. pisze...

Aha i jeszcze mam pytanie :D Kiedy dodasz następny rozdział? Planowałaś dodać go na 30 lipca z tego co widzę i tylko mi nie mów, że zawieszasz bloga :D
Przecież tak intrygująco skończyłaś ten rozdział :D
Pozdrawiam i się niecierpliwie :D
Aha i życzę weny :3

Solarie pisze...

Jestem, dotarłam i ja! I jak widzę, załapałam się jeszcze na zamieszczenie komentarza pod nowym-starym rozdziałem zanim narobiłabym sobie zaległości kolejnym, więc Twoje obsunięcie w czasie jest mi niejako na rękę. Oczywiście mam nadzieję, że nie wejdzie Ci to w nawyk, bo już jestem na bieżąco i takie dłuższe przetrzymywanie czytelnika w niepewności co do dalszych losów bohaterów powinno być ustawowo karalne. ;)
Wracając do rozmowy pod ostatnim rozdziałem, bo już nie zdążyłam tam nic dodać, już któryś z kolei raz słyszę o "Wielkim Gatsbym", więc niniejszym wpisałam go sobie na listę "must read" i jak tylko przebrnę przez moją osobistą biblioteczkę, gdzie mam póki co mały stosik nieruszonych książek, na pewno po Twojej rekomendacji skoczę do biblioteki, przeczytam i wyrobię sobie własną opinię o twórczości Fitzgeralda. W sumie mogę zacząć od książki, którą kiedyś gdzieś wygrałam (i wstyd przyznać – od tego czasu czekała lepszych czasów na półce...), mianowicie "The Penguin Book of American Short Stories", bo przez spis treści przewijają się między innymi opowiadania Poego, Twaina, Faulknera czy Fitzgeralda – teraz jak ją oglądam to kajam się, że bardziej mnie zainteresowały nieruszone kryminały. ;) Jakoś tak mam, że najpierw wybieram się do księgarń, kupuję na pęczki książek, które na pewno pochłonę jednym tchem, ale z czasem jest ich tak dużo, że nie wiem z której strony zacząć... a potem pojawiają się kolejne. ;) Jednak już przedsięwzięłam decyzję, że dopóki nie nadrobię dotychczasowych zaległości, nic nowego nie kupię – okaże się ile w tym postanowieniu wytrwam.
Co do drugiej części "Władzy", koniecznie pomyśl o kontynuacji, bo ta historia naprawdę ma potencjał. Ciężko teraz znaleźć w Internecie prawdziwie odautorskie oryginalne opowiadania jeśli chodzi o fanfiction potterowskie – ta tematyka jest już przemaglowana po stokroć z każdej strony, tym bardziej moim zdaniem Twoja wersja jest unikalna. No, ale nie o tym jest ten blog, więc przejdę już do najnowszego rozdziału. :)
Po raz kolejny już od samego początku czytania uderza mnie mnogość szczegółów, jakie wprowadzasz do historii – nie mam tu na myśli wyłącznie wystroju wnętrz, ale też te z pozoru nieważne rozmówki, jakie toczą ze sobą postaci. Naprawdę jestem pod wrażeniem tego, jak potrafisz budować nastrój poszczególnych scen, nie przechodzisz od razu do meritum, z każdym słowem nadajesz swoim bohaterom wyrazu – jakbyś była obserwatorem stojącym gdzieś obok i spisującym to, co widzisz wokół siebie. W trakcie śledzenia tekstu odnoszę nieodparte wrażenie, że oglądam film, a nie czytam opowiadanie – to naprawdę ciekawe uczucie. :)
Inna rzecz, która zwracała moją uwagę już przy okazji "Władzy" to Twoja niesamowita dbałość o techniczną stronę opowiadania: nie dopatruję się nigdzie najmniejszej literówki, zapomnianej kropki czy niepotrzebnie wtrąconego przecinka – a jestem naprawdę wyczulona na takie drobiazgi, więc chwała Ci za to. :)
Natomiast jeśli mowa o samej treści, przeczuwałam, że we wprowadzeniu postaci owego złodziejaszka pewnie musisz mieć jakiś cel. Co prawda nie odkryłam jeszcze jaka będzie jego rola, ale przecież w końcu wszystkiego się dowiem, prawda? ;) Rozdział właściwie można by nazwać przejściowym, gdyby nie intrygujące zakończenie. Naturalnie ciekawi mnie kim są wspomniani na końcu mężczyźni, w końcu ktoś taki jak Ferild nie zdenerwowałby się czyjąś obecnością ot tak sobie.
Nurtuje mnie też dokąd zmierza cała historia, póki co wątek goni wątek, a ja się staram w tym wszystkim nie pogubić. ;) Bez wątpienia nie brakuje Ci pomysłów, a i z każdym rozdziałem opowieść nabiera rumieńców.
Pozostaje mi tylko liczyć, że Twoja wyobraźnia nadal będzie pracować na najwyższych obrotach, a Ty znajdziesz czas, by ubrać swoje pomysły w słowa.
Czekam z niecierpliwością na kolejną część i pozdrawiam Cię ciepło. :)

Haley pisze...

Ach, Gatsby. Szczerze mówiąc, to ja się też długo za niego zabierałam, bo znając tę powieść jedynie ze słyszenia, nabrałam jakichś dziwnych uprzedzeń. Miałam zdumiewającą pewność, że mi się nie spodoba, a jednak trafiła ostatecznie na listę moich ulubionych książek :).

Po stokroć dziękuję Ci za przemiły komentarz. Tak się cieszę, że podoba Ci się moja twórczość, zarówno "współczesna", jak i ta dawniejsza :). I masz rację co do tej dbałości o estetykę ;D. Sama bardzo nie lubię literówek itd., więc przykładam się bardzo do sprawdzania tekstu pod tym kątem.

Powstawanie rozdziału przedłuża się, niestety, z powodu niedawnej wichury, która spowodowała niemałe zniszczenia w naszej okolicy. Internetu ciągle nie ma. Korzystam chwilowo ze starego, mobilnego, który się ciągle rozłącza, dlatego kończę już, pozdrawiając Cię bardzo ciepło i serdecznie :)

Solarie pisze...

Nie od dziś wiadomo, że pierwsze wrażenie bywa bardzo mylące. :)
A pogoda jest faktycznie okropna ostatnimi czasy, wielu ludziom spłatała figla. Trzymam w takim razie kciuki za szybkie rozwiązanie problemu z Internetem i Twojego powrotu do pisania. Byle Ci tylko w tym czasie dopisywała wena twórcza. :)

Solarie pisze...

Nadal wchodzę codziennie licząc, że zobaczę rozdział VII - mam nadzieję, że wena Ci dopisuje i są jakieś postępy. :)
Będę czekać dalej, ile będzie trzeba. ;)

Solarie pisze...

Nawet nie wiesz jak się ucieszyłam, że w "Uwagach" pojawiło się coś nowego! :D Już się bałam, że nas opuściłaś, bo ta cisza się tak złowieszczo przedłużała...
Szkoda komputera i szkoda rozdziału, bo na pewno kosztował Cię sporo pracy, ale cieszę się jak dziecko, że nie poddałaś się mimo przeciwności i piszesz od nowa - skoro sztorm i awaria komputera Cię nie powstrzymały, to już nic tego nie zrobi! :D
A tak swoją drogą, schlebiasz mi, nie ma za co dziękować. :)

Haley pisze...

O nie, opuścić bloga na pewno nie zamierzam :). Też się cieszę, że jesteś ciągle ze mną mimo mojej przedłużonej "nieaktywności" ;). Odzyskałam jednak właśnie nadzieję, bo dzwonili z serwisu i powiedzeli, że to wina zasilacza (przez cały ten czas czekali na decyzję, czy mają kupić nowy, bo nie mogli się z nami skontaktować), więc może dane się zachowały, nie wiem, nie znam się na tym, ale mam nadzieję, że dziś wieczorem będzie można odebrać komputer i przekonam się ostatecznie, co ocalało. Byłam już pewna, że to dysk padł.

W tym czasie przemyślałam wiele spraw związanych z opowiadaniem, zaplanowałam fabułę, obmyśliłam dokładniej postaci (bo to one zawsze jakoś były dla mnie najważniejszym elementem - w pisaniu i czytaniu), oczywiście główne wątki się już rozgałęziają, pojawiają się w mojej głowie nowi bohaterowie, ale mam nadzieję, że się w tym wszystkim czytelnik nie pogubi. Zawsze tak mam przy pisaniu, że z jednej sceny wyrasta czasem cały wątek albo i kilka (Quentin np. z "Władzy i potęgi" miał początkowo zniknąć definitywnie po odwiezieniu Harry'ego do hotelu...).

Mam nadzieję, że spodoba Ci się, co zaplanowałam :).
Pozdrawiam ciepło! :)

Anonimowy pisze...

Podoba mi się, w jaki sposób konstruujesz świat. Znakomicie ci to wychodzi. Styl i język są znowu świetne...

Anonimowy pisze...

23 year-old Dental Hygienist Rycca Worthy, hailing from Happy Valley-Goose Bay enjoys watching movies like The Private Life of a Cat and Cooking. Took a trip to Brussels and drives a De Dion, Bouton et Trépardoux Dos-à-Dos Steam Runabout "La Marquise". wiecej informacji

Prześlij komentarz