Pod Wężem Morskim
Stanowiące cel nocnej podróży Nidrila i Eldis miasto Mielidia, położone
przy zachodniej granicy Norienu, nie wyróżniało się na pierwszy rzut oka niczym
szczególnym wśród wielu miast portowych, którymi gęsto usiane były łagodne
brzegi słonecznej wyspy. Jak w każdym morskim porcie, pachniało tu słoną wodą,
dzikim wiatrem oraz nieuchwytnym czarem dalekich lądów i nieznanych zakątków
wszechoceanu. Czar ów, jak gdyby żywe wspomnienie wielkich wypraw będących
jeszcze tak niedawno ich udziałem, przenikał kadłuby wspaniałych żaglowców
przycumowanych przy kei, igrał z chłodnym tego dnia podmuchem w ich takielunku,
ogarniał każdą linę i szeklę, sięgając samych wierzchołków wybujałych masztów,
wyprostowanych jak oddział żołnierzy stojących na baczność z bronią na
ramieniu.
Małe, podłużne barki, podobne pracowitym żuczkom, uwijały się pomiędzy
stojącymi na redzie frachtowcami, aby zdążyć z rozładunkiem przed nadciągającą
ulewą. Pod pochmurnym niebem niosły się gromkie okrzyki w różnych językach.
Kapitan niedużej Tyrelii, frycyjskiego klipra, który jakiś czas temu zawinął do
portu, głośno wydawał ostatnie rozkazy przygotowującej się do zejścia na ląd
załodze.
Wszelako ani on, ani jego marynarze, ani tragarze znoszący po trapie
skrzynie pełne herbaty, ani krzykliwi handlarze sprzedający w swoich kolorowych
straganach ryby i ceramikę, ani przypadkowi przechodnie spieszący do domów w
obawie przed deszczem – nikt nigdy nie słyszał o berkilskim młodzieńcu
nazwiskiem Freike Drakitto, wedle słów jasnowidza bawiącym obecnie w Mielidii.
Tylko jedna z panien portowych, osiemnastoletnia może dziewczyna kręcąca
się pomiędzy marynarzami, potwierdziła, że owszem, miała przyjemność zaledwie
wczoraj, tak, tak, dwadzieścia lat na oko, ciemna cera i takie niezwykłe oczy,
mówili o nim Jednooki Kitti, ale po wszystkim przepadł gdzieś i od tej pory go
nie widziała, jest jednak pewna, że musi o niego chodzić, bo tego chłopca nie
da się pomylić z nikim innym.
– Wiem o tym dobrze, moja śliczna – rzekł Nidril, wodząc błyszczącymi
oczami od jej czerwonych ust do głębokiego dekoltu jaskrawej sukienki.
Eldis przetłumaczyła jego słowa miłej panience, a ona zaśmiała się tylko
cichym, nerwowym, podniecającym śmieszkiem i zatrzepotała uczernionymi rzęsami
tak zalotnie, że gdyby nie obecność jego towarzyszki, przyjaciółki i tłumaczki
zarazem, Nidril sei Larsen z pewnością nie umiałby się oprzeć wdziękom podobnej
piękności.
– Znajdę cię jeszcze, sikorko, zanim wyjadę – obiecał jej na odchodnym.
Ścisnął mocno małą, ciepłą rączkę, na krótką chwilę utopił spojrzenie w
śmiejących się oczach – i zanurkowali wraz z Eldis między wąskie, hałaśliwe
uliczki, do późnej nocy tętniące szorstkim marynarskim życiem. Niecodzienne
widoki portowego miasta zmieniały się zbyt szybko, by można było przypatrzyć
się im bliżej. Eldis nie zdołała zapamiętać twarzy ludzi, których pytali o
młodego Freikego. Nie dało się obejrzeć dokładnie życzliwych tawern, które
odwiedzali i w których Nidril nie mógł odmówić sobie szklaneczki grogu. Nie
sposób było zliczyć towarów zalewających pozbijane z desek stragany, które na
mielidzkim Placu Pielgrzymów, stały tak gęsto, że z trudem mogli się między
nimi przeciskać. Wielobarwne berkilskie tkaniny, sznury błyszczących korali,
kolorowe paciorki, złociste orzechy, egzotyczne owoce najróżniejszych kształtów
i rozmiarów, różowe kraby i langusty, stosy srebrnych ryb, kosze oliwek – a co
malowanych, zdobionych rytem waz, dzbanów i pomniejszego drobiazgu!
Wszystkie te cuda i wspaniałości jawiły się oczom oszołomionego ich bogactwem
wielojęzycznego tłumu cudzoziemców, którzy z całej ogarniętej wojną Gerdii
ściągali ku owym przyjaznym brzegom, rozpaczliwie pragnąc schronić się przed
burzą w cichej przystani królowej Fielidiety. Przewijali się więc przez ów port
nieustannie i śniadolicy Frycyjczycy z Półwyspu Fyrieńskiego, i jasnowłosi
mieszkańcy przełamanego cesarską buławą Rilledinu, i rozkochani w winie i
śpiewie Talanowie, i piękne, czarnookie Nubimki z dalekiego Wschodu, i nawet
półdzicy poganie z północnych krańców Etrytu.
Najczęściej jednak widziało się tu przybyszów z krajów północnego Berkilu
– związku sześciu małych państewek zjednoczonych przed ponad stu laty pod
berłem ówczesnego norieńskiego monarchy, Kleriana I i do dziś pozostającego
norieńską kolonią, źródłem rudy złota, drogich kamieni oraz taniej siły
roboczej. Berkilczyków łatwo było odróżnić od rdzennych mieszkańców Gerdii,
nawet tych pochodzących z najdalej na południe wysuniętego Półwyspu
Fyrieńskiego, położonego na zachód od Norienu, za Morzem Wężowym. Ciemna,
oliwkowa skóra owych ludzi, ich ostre rysy, niewiarygodnie błyszczące skośne
oczy oraz niezwykły ogień śmiałego spojrzenia świadczyły aż nadto dobitnie o ich
pochodzeniu tudzież sprawiały, że niejedna panienka z lubością podążała
wzrokiem za muskularnym dokerem z tego pięknego w istocie ludu.
Lecz nie brakowało tu i wytatuowanych dzikich zrodzonych w samym sercu
kontynentu berkilskiego, pełnych jakiegoś groźnego, pierwotnego dostojeństwa
tubylców władających rozległą dziedziną dziewiczych puszcz i niezmierzonych
gorących stepów, owych gorliwych wyznawców pogańskich bóstw, Synów i Cór Ognia,
jak niektórzy z nich zwykli samych siebie nazywać. Nie było ich w Mielidii
wielu, niemniej tu i ówdzie dało się dostrzec ciemną twarz malowaną cynobrem,
barwne pióra rajskich ptaków, kawałek skóry cętkowanego kota, naszyjnik z kłów,
czy prymitywny oszczep, z którym wielu spośród tych ludzi wolało się na obcym
gerdyjskim lądzie nie rozstawać.
Po raz pierwszy, odkąd była dzieckiem, widziała Eldis na własne oczy owo
wielkie, gwałtowne, nieujarzmione kłębowisko morskiego i zamorskiego świata i
po raz pierwszy chłonęła wszystkimi zmysłami tak ogromną jego różnorodność.
Wirujące dookoła obrazy, dźwięki i zapachy docierające zewsząd do jej
świadomości mieszały się ze sobą, wibrowały w ciężkim, przeddeszczowym
powietrzu, splatając się w nieskończoną, niepojętą historię życia tak
odmiennego od jej bezpiecznego, cichego trwania u boku światłego mistrza, że
któreś z nich z pewnością musiało być ledwie snem wczorajszym – lecz nie potrafiła
już rozróżnić które jest które. Zaprawdę, zdawało jej się, gdy tak błądzili po
ciasnych uliczkach i wzbierających gośćmi, mroczniejących tawernach, gdy
chłodny zmierzch poczynał już zstępować na rozkołysane ludzkim żywiołem miasto,
zdawało jej się wówczas, jak gdyby podstępne, zdradliwe wiry czy prądy wessały
ją w potężną, bezlitosną głębię Morza Wężowego, tak różny był to świat od jej
ciepłej domowej przystani. Świat nieznany, przedziwny, groźny, zachłanny i
tajemniczy. Świat barbarzyńskiego bóstwa tak chciwie głodnego ludzkiej krwi, że
trzeba nie lada wysiłku, by choć stanąć do nierównej z nim walki.
Co się natomiast tyczy Nidrila sei Larsen Kana, towarzysza jej wielkiej
mielidzkiej przygody – drapieżny ów rekin był właśnie w swoim żywiole. Swoboda,
śmiałość i niesłychana intuicja, z jaką węszył po mrocznych zakamarkach obcego
sobie miasta w poszukiwaniu młodej, berkilskiej krwi, nie dawała się według
Eldis wytłumaczyć niczym innym, jak tylko jakimś szczególnym zmysłem czy
instynktem, całkowicie nieznanym współczesnej gerdyjskiej cywilizacji. Oto
bezbłędne przeczucie prowadziło go niezawodnie wśród labiryntu wąskich uliczek,
pozwalało odnajdywać niezbadane miejskie szlaki i przesmyki. Ona zaś, jak
maleńka podnawka, uważać musiała tylko, by się nie oderwać przypadkiem od jego
potężnego kadłuba, którym torował jej drogę poprzez piętrzące się fale
portowego tłumu.
Kapryśne słońce odmówiło im tego dnia swego blasku. Nad miastem zawisły
ponuro ciężkie, sinofioletowe chmury, obrzeżone mlecznym otokiem, niby ciemne bałwany
najeżone fiszbinami piany morskiej. Granatowe wody Morza Wężowego rozkołysały
się wzburzone świszczącym wichrem, hucząc z oddali coraz groźniej. Zaraz też
lunęło rzęsiście, i barwna, niestrudzona Mielidia pogrążyła się w srebrnej
falującej mgiełce ulewy tak silnej, iż teraz wydawało się Eldis, że prawdziwie
utonąć tu mogą jak w szumiącym złowrogo oceanie.
Było już dobrze po dziewiątej, kiedy zdyszani od biegu i ociekający wodą
wpadli do gwarnej, zatłoczonej oberży „Pod Wężem Morskim”, pełnej zapachu dorszowego gulaszu i przesiąkniętego dymem, lekko
butwiejącego drewna. Skąpy, złotawy blask zakopconych lamp i trzaskającego w
kominku ognia chybotał się na poczerniałych stołach i ławach, na wpół
zjedzonych przez korniki, rozświetlał tańczące nad szarą podłogą drobinki
kurzu, nie ośmielał się wszelako zapuszczać w mroczne kąty obszernego
pomieszczenia, skąd błyskały w ciemnościach ślepia głodnych kotów, a może
olbrzymich szczurów. Cokolwiek się tam czaiło, Eldis wolała nie patrzeć w tamtą
stronę.
Dookoła brzękały dzbany i kufle, piwo i rum lały się strumieniami, zewsząd
dobiegał gwar chropawego marynarskiego języka, snuły się bez końca przedziwne
opowieści, stale podsycane mocnym trunkiem oraz niezmierzoną żeglarską
fantazją. Raz po raz dobywał się ze spiżowej piersi śmiech donośny, rubaszny,
pełen niczym nieskrępowanej, jędrnej wesołości, lecz i jakiegoś osobliwego
posmaku zwycięstwa, jak gdyby wielcy ci triumfatorzy pragnęli obwieścić światu,
że raz jeszcze przechytrzyć zdołali lodowatą potęgę morza.
Wtem, kilku z nich uderzyło w
jednej chwili w swe wierne instrumenty. Zaświergotał perliście miękki flet,
okrągły bęben zadudnił w pospiesznym, gorączkowym rytmie, rozśpiewały się
rzewne, wdzięczne skrzypki, i pod dachem tawerny poniosła się muzyka dziarska i
żywa tudzież niespokojna jakoś i tęskna zarazem – taka właśnie, jak to tylko
Etryci grać potrafią.
Zarumienione twarze jasnowłosych grajków błyszczały od potu, oczy lśniły
niespożytą, pulsującą mocą, policzki pałały, podrygujące niecierpliwie dłonie
dobywały z bębna spieszne tętno, a wytarte podeszwy wybijały w podłodze ognisty
rytm pospołu z klaszczącymi. Wobec owej dzikiej, nieokiełznanej muzyki serce
biło szybciej, a dusza unosiła się w nowe, zupełnie nieznane przedtem przestrzenie,
jak gdyby frunęła w niepowstrzymanym pędzie ponad lesistymi wzgórzami dalekiej
gerdyjskiej północy. Był w tym upojnym dźwięku i zapach żywicy, i szmer
przejrzystych strumieni, i chłód świeżej rosy, i pomruk niedźwiedzi, i blask
księżyca, i trzask polan w ognisku, i smak pitnego miodu, i nieznajome, pełne
szczerego wesela twarze.
Radosne twarze malowane księżycem i łuną ognia…
Lecz był i szczęk miecza, i granie cięciwy, świst strzały o brzasku, i
pierwszej krwi krople. I były modlitwy, i jęki, i trwoga, i zgiełk krwawej
bitwy, i łkania kobiece. I popłoch, i tumult, i okrzyk bojowy, i wrzawa, i
zgroza, i ogień, i śmierć…
Gdy Eldis otrząsnęła się z odurzenia, w jakie wprawiła ją na czas jakiś
owa przedziwna, przepojona wiatrem i słoną wodą muzyka, ulewa bębniła
zapamiętale o szyby, za którymi burzowa pomroka objęła we władanie mielidzkie
niebo. Rumiana kelnerka przyniosła dwa talerze parującej zupy rybnej, żwawi
grajkowie rozpoczęli kolejną skoczną melodię, tym razem słodką i rześką jak
wiosenny poranek, Nidril zaś gawędził przy szklance rumu z rilledińskim
marynarzem. Norieński grog, najlepszy ponoć na kontynencie, zdążył go już co
nieco rozochocić; oczy świeciły mu się do roześmianych dziewek, ślicznych jak
marzenie i z każdą chwilą coraz piękniejszych.
– Coś mi się widzi, bracie – mówił tymczasem brodaty jego rodak – coś mi
się widzi, powiadam, że dożyjemy jeszcze obaj tych czasów. Zobaczymy jeszcze
wolną ojczyznę, i to jeszcze może prędzej niż się nam zdaje. Gołąbeczku, nalej
mi jeszcze piwa. Ach, co to za rączki bieluśkie!… – Ucałował dłonie usługującej
dziewczyny z głośnym cmoknięciem. – Co za nóżki zgrabniutkie. A skórka
mięciutka jak brzoskwinka. Ech, jakbym tak wyściskał!… Tyle że w kabzie już dno widać… Ale i twoja, bracie,
ptaszyna też niezgorsza. – Zamierzał najwyraźniej poklepać Eldis po policzku,
ale Nidril błyskawicznie chwycił go za napięstek i z hukiem przygwoździł
wytatuowaną rękę do stołu, aż zabrzęczało szkło i talerze.
– Ani mi się pan waż – warknął jak pies, a oczy zabłysły mu groźnie. –
Żadne łapy nie będą jej tu macać.
Marynarz zamrugał, cokolwiek oszołomiony.
– Coś pan…– zdołał tylko wyrzec, zanim Nidril go puścił. – Ja przecie… A
może to córeńka, co? Albo i siostrzyczka? Ehe! Pewno, że siostrzyczka! –
Zaśmiał się rubasznie, pocierając przegub. – Ano skoro tak, no to przepraszam
najmocniej łaskawą panią. – Wychylił się zza stołu, by złożyć pannie Silledir
niezgrabny ukłon.
– Niech się pan nie przejmuje, nic złego się przecie nie stało – odparła
Eldis i przysunęła się bliżej Nidrila, który podniósł do ust szklankę z rumem,
nie spuszczając z kompana ponurego wzroku. Żadne z nich nie czuło potrzeby
wyjaśniania czegokolwiek nieznajomemu marynarzowi. Ten zaś, bynajmniej
niespeszony, rozpoczął raptem dziwną opowieść o dziewiczym, a razem ostatnim
rejsie bystrej Róży Wiatrów, zatopionej dziesięć lat temu opodal Haaltinów,
małego archipelagu na południowym zachodzie Gerdii. Człowiek ten wydał się
Eldis nadzwyczaj utalentowanym gawędziarzem, toteż słuchała go z żywym
zainteresowaniem.
– Powiadają – rzekł jej na koniec – że do dziś błąka się ta strzaskana
łajba pośród haaltińskich skał, gdzie poszła na dno, miotana od tygodnia tęgim
szkwałem. Widać ją ponoć w księżycowe noce każdego piątego dnia miesiąca. Czas
jakiś, może trzy kwadranse, może mniej, krąży tak bez wiatru w żaglach, bez
załogi, skrzypi żałośnie połamanymi masztami… Potem wpływa we mgłę, w przeklętą
Cieśninę Ady Lei i tam znika bez śladu, jak gdyby się rozpływała w powietrzu. A
po miesiącu wraca na to samo miejsce, by wróżyć nieszczęście płynącym tamtędy
statkom. – Pociągnął z kufla i otarł usta wierzchem dłoni. – Choć są tacy, co
twierdzą, że ostrzega tak marynarzy przed nienazwaną bestią, co to się
zagnieździła onegdaj na Haaltinach. Inni jeszcze powiadają, że Różę zatopili
piraci. Wzięli, co się dało, wyrżnęli całą załogę, a statek posłali do piachu.
I teraz mści się ponoć to widmo, mamiąc i zwodząc najsprawniejszych sterników.
No, jakkolwiek tam by było, przecie wiadoma to rzecz, że nigdy wcześniej nie
zatonęło tam tyle statków, co przez ostatnich dziesięć lat…
Nidril jowialnego marynarza słuchał jednym tylko uchem po części dlatego,
że od dawna dobrze znał ową fatalną historię Róży Wiatrów i wszelkie żeglarskie
pogłoski, jakie się z owym wydarzeniem wiązały, po części dlatego, iż bacznie
przypatrywał się gościom napływającym bez ustanku do ciepłej tawerny i czynność
ta zajmowała go teraz nieporównanie bardziej.
Wtem, uwagę jego przykuła na dłużej grupa czterech mężczyzn,
podchmielonych nieco, hałaśliwych i przemoczonych do nitki, którzy wtargnęli
właśnie do środka. Byli uzbrojeni, a wyraz ich twarzy mówił wyraźnie, że lepiej
nie wchodzić im w drogę, szczególnie tam, gdzie porządku nie pilnują żadne
straże. Zażądali rumu u zażywnej gospodyni, po czym usiedli wszyscy przy niezbyt
oświetlonym stole na tyle jednak blisko, by Nidril mógł się im bez przeszkód
przyjrzeć.
Jeden z owych przybyszów, tęgi, brodaty typ spod ciemnej gwiazdy wydał mu
się najstarszy z całej czwórki i przez resztę darzony największym szacunkiem.
Miał ochrypły, donośny głos, spojrzenie rasowego bandyty oraz potężne ramiona
pokryte w całości niezbyt przyzwoitymi tatuażami. Nosił opaskę na oku, u lewej
dłoni brakowało mu dwóch palców i – Nidril mógłby przysiąc – utykał lekko na
jedną nogę. Drugi, znacznie drobniejszy, o rudej, rzadkiej bródce i
rozbieganych oczkach zrobił na nim jeszcze mniej przychylne wrażenie. Było coś
tak chytrego i odpychającego w jego szczurzej twarzy z wyraźnymi śladami po
ospie wietrznej, że mimowolnie splunął na podłogę. Trzeci z kompanów w
milczeniu nonszalancko zabawiał się podrzucaniem zakrzywionego noża. Ze swoją
mocną, kwadratową szczęką porośniętą krótkim zarostem, ze swoimi szerokimi
barkami i szlachetnym, orlim nosem, uchodziłby zapewne wśród kobiet za
przystojnego, gdyby nie szpetna blizna biegnąca od lewej skroni aż do prawego
policzka. Lecz żaden z nich nie zainteresował Nidrila równie żywo jak ostatni.
Był to rozczochrany, smagły młodzieniec w rozdartej koszuli, figury raczej
szczupłej i powierzchowności typowej dla Berkilczyków z północy kontynentu.
Jedno jego oko koloru ciemnego rumu, łypało bystro dookoła, drugie zaś
zakrywała gęsta, czarna czupryna.
„Poczekaj, bratku” pomyślał Nidril na jego widok. „Już ja znajdę sposób,
żeby cię wyciągnąć z tego balu. Piratem ci się zachciało zostać? Czekaj no tylko.
Matki słuchać nie chciałeś, ale ojca posłuchasz, Freike, tego możesz być pewny.”
Piraci mówili między sobą po norieńsku, toteż rozumiał ledwie pojedyncze
słowa, szybko jednak domyślił się czego w głównej mierze dotyczyła ich namiętna
rozprawa, bowiem w chwilę później opróżnili kieszenie i sakiewki z czego się
tylko dało. Brzęknęło sypnięte na stół złoto, srebro, drobne miedziaki i
najróżniejsze kosztowności. W ręku ospowatego łotrzyka pojawiły się kości i
gliniany kubek.
Nidril bez słowa dopił swój rum, przyglądając się uważnie pirackiej
kompanii, a zwłaszcza berkilskiemu młodzieńcowi. W pewnej chwili ów przegarnął
palcami zmierzwione włosy i wówczas łysnęło spod nich skośne oko, wszelako nie
brązowe, jak można by się spodziewać, lecz tak niezwykle, jaskrawo wręcz
błękitne jak samotna niezapominajka na spalonym słońcem pustynnym piasku.
– Tutaj zostaniemy – rzekł naraz Nidril, odstawiwszy na stół pustą
szklankę. – Zamówię dla nas pokój.
Podniósł się z trzeszczącej ławy, zanim Eldis zdołała o cokolwiek zapytać,
po czym bez żadnych wyjaśnień udał się do gospodyni krzątającej się za szerokim
szynkwasem, nad którym wił się w brudnozielonych splotach, straszliwy wąż
morski, wymalowany czyjąś niewprawną ręką na poczerniałej ścianie. Pytając o
wolne łóżko, zastanawiał się jednocześnie, co powinien uczynić, by wprowadzić
swój zamiar w życie, bowiem swoim zwyczajem niczego wcześniej nie przemyślał
dokładniej, a zaczepianie zgrai uzbrojonych po zęby piratów, gdy nie miało się
w ręku nic prócz składanego marynarskiego noża, nie kończyło się nigdy
szczęśliwie.
Eldis tymczasem dokończyła zupę, napiła się wody z podróżnej manierki, po
czym omiotła wzrokiem tłum gości, usiłując pojąć przyczynę tak nagłej decyzji
swego towarzysza. Rychło dostrzegła młodego Berkilczyka grającego w kości ze
swymi trzema kamratami i pojęła w lot, kim ów chłopiec być musi. Opowieści jej
nowego znajomego, pana Raltina sei Dellen Pelledira, jak uprzejmy był się
przedstawić, przestały ją raptem zajmować, zaś płochliwy niepokój, jaki
odczuwała od samego początku pobytu w tym mieście, obcym i niebezpiecznym,
wzmógł się jeszcze bardziej, gdy została sama. Szczerze żałowała, że zgodziła
się na udział w owej dziwnej wyprawie, a miała wrażenie, że prawdziwe jej
kłopoty dopiero teraz się zaczną. Gdyby wiedziała, biedna, do czego będzie
chciał ją namówić Nidril sei Larsen, zastanowiłaby się z pewnością dwa razy
przed wyruszeniem w drogę. Teraz było na to za późno. Skoro już podjęła
wyzwanie, niechże przynajmniej nie pójdzie to na marne. Niech się dzieje wola
boska.
Wiedziała, że Nidril prosi ją tym razem o zbyt wiele, lecz innego wyjścia
żadne z nich nie widziało. Za późno było, by się cofnąć. Teraz mogła tylko iść
naprzód. Zdawało jej się, że dziesiątki spojrzeń bacznie śledzą każde jej
niepewne stąpnięcie. Zrobiło się jakoś nienaturalnie cicho. Słyszała tylko natrętny,
pulsujący szum w głowie, stukot swoich trzewików oraz własne serce, łomoczące
tak głośno, że musiało je być słychać w najdalszych kątach.
Minęła chyba wieczność, nim znalazła się zaledwie o dwa kroki od stołu,
przy którym czterej rozochoceni kompani grali w kości, gęsto popijając rum
prosto z dzbana. Jednooki ich herszt przegrał widocznie znaczną sumę, bo
złorzeczył kamratom w tak dosadnych słowach, że Eldis przystanęła na chwilę w
miejscu i zawahała się, zanim podeszła ostrożnie jeszcze trochę bliżej. Leciutko
drżącą dłonią delikatnie musnęła po karku młodego Berkilczyka, pochyliła się
nad nim i szepnęła mu do ucha kilka norieńskich słów. Ów obrócił się
natychmiast, popatrzył na nią szeroko otwartymi oczyma, a gdy zmiarkował, czego
od niego chciała, zerwał się ze swego zydla, uśmiechnął lubieżnie i pochwycił dziewczynę
w objęcia, z których wyśliznęła mu się zwinnie jak płotka i umknęła nieco
dalej, przywabiając go skinieniem dłoni. Jednooki Kitti oblizał się, otarł rękawem
usta i ruszył za nią na górę po schodach.
Sam nie wiedział, co właściwie tak go w niej pociąga. Może rum za bardzo
szumiał mu w głowie? A może szelma była czarownicą? Nie jego jednak rzeczą było
ową sprawę roztrząsać, zwłaszcza w tym momencie. Szedł za nią posłusznie, jak
we śnie, jak zamagnetyzowany gdziekolwiek tylko miała kaprys go zaprowadzić,
zupełnie tak, jakby rzuciła na niego urok.
Nim dotarli pod właściwe drzwi, Kitti pozbył się już podartej koszuli, a
gdy dziewczyna przekręcała klucz w zamku, chichotał cicho, mocując się
nieporadnie ze sznurem konopnym podtrzymującym mu płócienne spodnie.
Urządzenie pokoju nie należało z pewnością do najwykwintniejszych, choć żadne
z nich nie zwracało teraz na to najmniejszej uwagi, zresztą w mroku, jaki tu
panował, i tak niewiele dało się zobaczyć. Eldis odłożyła klucz na pierwszą
półkę, jaką udało jej się po omacku znaleźć, po czym, wczołgała się na obszerne
łóżko niedbale przykryte szorstkim kocem, bezwiednie przysuwając się pod samą
ścianę i podkurczając nogi, jak tylko mogła. Było nieprzyjemnie chłodno, toteż
poczęła szczękać zębami, gdy tymczasem Kitti cisnął w kąt ciężkie buty, odpasał
marynarski sztylet, garłacz rzucił niebacznie na podłogę, po czym ściągnął
spodnie – Eldis aż odwróciła wzrok – i byłby się z największą ochotą oddał
miłosnym igraszkom, gdyby nie niespodziewany, skrzypiący odgłos, który sprawił,
że pospiesznie odwrócił głowę, sięgając odruchowo do boku po sztylet.
Nidril sei Larsen odstawił świecę na sękatą, chyboczącą się z lekka półkę,
zasunął na wszelki wypadek zasuwę w drzwiach, pozbierał porozrzucaną po
podłodze broń, przez cały czas śledzony szeroko otwartymi oczyma oszołomionego
pirata, sztylet wsadził do kieszeni, a następnie założył ręce na piersiach i wzrokiem
niewróżącym niczego dobrego zmierzył młodzieńca od stóp do głów.
– Ubierz się – rzekł krótko. – Będzie nam się lepiej rozmawiało.
Podszedł bliżej światła, by obejrzeć uważnie zdobyczny pistolet.
– No, no – mruknął z uznaniem. – Świetna robota. Rzecz jasna – kradziony?…
Kitti stał wciąż osłupiały, nie odzywając się ani słowem, jak gdyby
niezupełnie był świadom, gdzie się w tej chwili znajduje. Oczy zaszły mu jakby
mgłą, otworzył usta, ale musiało upłynąć parę sekund, nim otrząsnął się z owego
dziwnego letargu.
– Kr’eszta, di szrahdi? – warknął
wreszcie, nieco niewyraźnie tylko wymawiając r.
Nidril zerknął na niego spod oka. Powtórzył swoje polecenie głośniej, pokazując
mu dodatkowo na migi, czego od niego oczekuje.
Nie mając w tej sytuacji nic lepszego do zrobienia, Kitti zacisnął zęby, wciągnął
płócienne spodnie, po czym przystąpił do poszukiwania po ciemnych kątach swoich
butów, klnąc przy tym na czym świat stoi w twardym, brzęczącym języku, który
dla Eldis przynajmniej brzmiał prawie tak jak ostrzenie noża na kamieniu.
Nidril natomiast, absolutnie nic sobie z jego dąsów nie robiąc, tłumaczył mu dosyć
płynnym kazuckim, kim jest on i Eldis, jak go znaleźli, a także czego on,
Nidril sei Larsen Kan, jego prawowity, troskliwy ojciec, bezwzględnie od niego żąda.
Freike splunął mu pod nogi.
– Nie chciałbym być w twojej skórze, kiedy moi kamraci zaczną mnie szukać
– rzekł przez zęby.
– O, tak uważasz? – Nidril swobodnym krokiem podszedł do okna i wyjrzał od
niechcenia na zalaną deszczem, ciemną uliczkę. – Zdaje się, że domyślają się,
co w tej chwili robisz i prędzej czy później pójdą w twoje ślady. Pomimo tego wierzę, że troszczą się o ciebie jak o nowo narodzone dziecię. A teraz siadaj i posłuchaj mnie dobrze…
Bez najmniejszego ostrzeżenia chłopak rzucił się na niego z gołymi rękami,
lecz Nidril bez pardonu wymierzył do niego z pistoletu prosto w
czoło.
– Siadaj, chłopcze – syknął. – I słuchaj, co mówię.
Kitti cofnął się o krok, zacisnął pięści, zaklął siarczyście i usiadł na
skraju łóżka, mrucząc pod nosem niezrozumiałe złorzeczenia.
Eldis zsunęła się wówczas z posłania i, starając się być jak najmniej
widoczną, bezszelestnie niemal przemknęła pod ścianą ku drzwiom.
– Poradzisz sobie panna? – spytał Nidril, nie spuszczając swego więźnia z
oka, nim zdążyła sięgnąć ręką do zasuwy. Słychać było w jego głosie jakiś
pokorną, skruszoną nutę zmieszany ze szczerą troską i niepokojem.
– Nie martw się pan o mnie – odparła z bladym uśmiechem. – Dam sobie radę.
Tylko pomyślałam sobie, że lepiej będzie ostawić was samych…
– Jak panna uważasz – rzekł wobec tego. – Idźże w takim razie prosto do
gospodyni. Będzie miała na ciebie oko, powiedz, żem gotów jej to hojnie
wynagrodzić. I krzycz, jakby się co działo.
– Cóż by się tam miało dziać… – Eldis wzruszyła ramionami. – Nie zginę
przecie, już pan się o to nie bój.
Zeszła zatem na dół, gdzie wciąż dźwięczał wesoły gwar, przeplatany
brzękiem szklanic. Tylko muzyki słychać już nie było, bo wyborni grajkowie od
jakiegoś czasu leżeli pokotem pod stołem.
Ledwie zjawiła się w huczącym jak ul głównym pomieszczeniu, od razu
trafiła pod opiekę swego nowego znajomego, poczciwego pana Pelledira, oraz pani
Ostienow właścicielki ludnego przybytku, rumianej jejmości przy tuszy, nazbyt
może krzykliwej i energicznej, lecz niewątpliwie dobrodusznej, serdecznej i
dbałej jak mało która niewiasta. Ona to też zaraz otoczyła Eldis iście matczyną
troską, nie chcąc nawet słyszeć o jakichkolwiek materialnych wyrazach
wdzięczności.
– Popatrz, serdeńko, na tych tam łajdaków – rzekła jej w pewnej chwili,
wskazując na spitych do nieprzytomności grajków – Dezerterzy, podobno, z armii
lichtgurskiej… czy talańskiej, nie pomnę… Pochodzą co prawda z Etrytu, nawet
walczyli chyba w jakimś powstaniu. No ale koniec końców zabrali ich na okręt i
wysłali w morze, na wojnę. To i nie dziwota, że im chłopcy czmychnęli przy
pierwszej okazji. Pomieszkują tu u mnie półdarmo, a za to czasem coś tam
naprawią, załatają, że od biedy się trzyma… Ale najczęściej markują tylko
robotę i myślą, że tego nie widzę, hultaje.
– No to czemu ich pani nie wyrzucisz zaraz na pysk? – zapytał ze swoim gromkim,
basowym śmiechem pan Pelledir.
– Daję panu słowo, że już dawno bym to zrobiła! – zawołała prędko pani
Ostienow. – Ale tacy z nich pocieszni chłopcy, że… dalibóg serca nie mam. A i
gości umieją bawić tym swoim brzdąkaniem – o, do tego ich gonić nie
trzeba.
– Ach, cóż to była za muzyka cudowna! – wykrzyknęła na to Eldis. – Nigdy
wcześniej nie słyszałam czegoś aż tak… aż tak bardzo…
Gospodyni zaśmiała się dźwięcznie.
– A, i to prawda – rzekła. – Muzykanci z nich przedni. Ale pijanice
zatracone… O, a tamci panowie – tym razem pokazała Eldis trzech rosłych
marynarzy grających w skata – pływają w marynarce handlowej, pod kapitanem Lestinem.
Handlują podobno w Berkilu zbożem czy czymś tego rodzaju, ale… No, ale lepiej
nie pytaj, serdeńko, co się tu o nich opowiada.
– Co takiego? – spytała natychmiast Eldis.
– Rum szmuglują, ot co – odpowiedział jej pan Pelledir. – Szefowo, złota
moja, jakby tak jeszcze pół kufelka?… Zapłacę, przysięgam. Zaraz jak się tylko
odegram…
– Odegram się, dobre sobie! – żachnęła się pani Ostienow – Nie masz pan
grosza, to szoruj stąd szukać innego baru, bo darmo nic nie daję.
– A kto mówi, że darmo?! Przecie tłomaczę …
Urwał jednak, bowiem w tej chwili podszedł do szynkwasu oszpecony
straszliwą blizną pirat i cichym, lecz dobitnym głosem zażądał wynajęcia
pokoju. Swój nóż oparł przy tym czubkiem o wyszorowany blat i od niechcenia, obracał
go dookoła jak korkociąg. Nic więc dziwnego, że gospodyni poważnie zaangażowała
się w rozmowę, zapominając prawie całkiem o swej uroczej podopiecznej. W tym
czasie Eldis, popijając wodę z manierki, przyglądała się z nadzwyczajną ciekawością
każdemu z osobna gościowi.
– Wielkie nieba… – szepnął naraz pan Pelledir, w tak bezgranicznym zdumieniu,
że aż zdjął czapkę z głowy. – Wrócił, patrzcie państwo…
Podążyła natychmiast za jego wzrokiem ku drzwiom ciepłej oberży, wszelako niespotykany
widok, jaki ujrzała, sprawił, że serce zabiło jej mocniej, na twarz wystąpił
rumieniec, duszę zaś ogarnął lęk tak niepojęty, nieziemski, że sama nie wiedziała,
czy istotnie czegoś się trwoży, czy może przepełnia ją zgoła inne, nieznane
dotąd uczucie.
Oto bowiem wraz z zimnym podmuchem deszczowej nocy wdarła się do środka dzika,
ponura kompania mężczyzn zwalistych i zarośniętych jak niedźwiedzie, spalonych
dalekim słońcem i wysmaganych słonymi wichrami, które wyryły niezatarte ślady
na ich znużonych, pełnych gorzkich doświadczeń twarzach. Spiesznym, jak gdyby
gniewnym ruchem odrzucili precz olbrzymie harpuny, otrząsnęli się z wody jak
psy, po czym usiedli przy odległym, pożłobionym kozikami stole.
Byli to nieustraszeni pogromcy węży morskich – ci, którym strach i śmierć coraz
to zagląda w oczy, lecz mimo to, a może właśnie dlatego, potrafią kpić sobie z
niej jak nikt inny.
Nie zamówili niczego u życzliwej pani Ostienow, nie odzywali się nawet
między sobą – ot, siedzieli niemal bez ruchu i patrzyli w niezbadane
przestrzenie wzrokiem martwym i pustym, i dla każdego dookoła jasne było, że
nie przynoszą dobrych wieści z dwuletniej wyprawy po bezcenną artari – złocistą łuskę.
Lecz Eldis nie wiedziała nic ani o złotych wężach, ani o artari, toteż zdawało jej się, że owym
morskim drapieżnikom roją się o tej nocnej godzinie rzeczy nieporównanie
wznioślejsze. Nie mogło tu chodzić o zwyczajną pogoń za potworną bestią, która sama jedna
zdolna jest rozłupać na drzazgi najtrwalszy okręt. Czym bowiem była w istocie owa
obłędna gonitwa, oni tylko wiedzieli, i oni tylko rozumieli jej doniosłość.
Nie słuchała już serdecznego trajkotania pani Ostienow, trwożliwie urzeczona
widokiem okrutnie wydartej człowiekowi nadziei. I myślała wówczas zupełnie
niedorzecznie, za jakąż to złotą ułudą jej samej przyjdzie kiedyś ruszyć w
pogoń i co rzeczywiście odnajdzie po jej schwytaniu. Nie łudziła się już dłużej.
Zrozumiała bowiem jasno jak nigdy przedtem, iż niespodziewane nadejście Nidrila
sei Larsen Kana ma dla niej jakieś głęboko utajone, przełomowe znaczenie,
zapowiada zdarzenie niezwykłej wagi, jakiś dawno wyznaczony czas ostatecznych wyborów
i rozstrzygnięć. Milczący łowcy byli kolejnym, przynaglającym znakiem. Jak
długo można jeszcze odwlekać decyzję? I co dokładnie ma zostać zdecydowane?
– Przepraszam panią najmocniej – rzekła do gospodyni, nawet na nią nie
patrząc. – Zrobiło się późno i powinnam iść już do łóżka.
Pani Ostienow spojrzała na nią z lekkim niepokojem.
– Dobrze się czujesz, serdeńko? – spytała.
– Tak, dziękuję – odpowiedziała Eldis, podnosząc się powoli z miejsca. –
Dziękuję pani troskę i za życzliwość. Bardzo
się cieszę, że mogłam panią poznać.
– Nawet nie wiesz, jaką mi sprawiłaś przyjemność swoim przyjazdem tutaj –
rzekła pani Ostienow głosem nabiegłym czułym roztkliwieniem i, niewiele myśląc,
przycisnęła swą podopieczną do piersi. – Dobrej nocy, moje dziecko. Dobrej
nocy… A powiedz tylko, jak ci czego będzie trzeba. Mydło i cebrzyk z ciepłą
wodą kazałam już zanieść ci do pokoju. Dobrej nocy, dziecino.
– Dobrej nocy – odparła cicho Eldis, pożegnała się z panem Pelledirem, po
czym ruszyła po schodach z powrotem na górę.
Z pokoju nie dochodziły żadne odgłosy. Zapukała delikatnie, mając
nadzieję, że jej przyjaciel jeszcze nie śpi. Po chwili rozległ się szelest,
zaskrzypiała stara podłoga, rygiel zazgrzytał cichutko i Nidril uchylił jej
drzwi, by mogła wejść do środka.
Światło już się nie paliło. Deszcz ustał. Na niebie błyszczała teraz blada
tarcza księżyca, osnuwająca całe miasto swą nikłą, srebrzystą poświatą. Kitti
spał na podłodze, przykryty szorstkim kocem, ściągniętym widocznie z łóżka,
Nidril zaś bez słowa przemierzył niewielkie pomieszczenie i usiadł z powrotem
na zydlu pod oknem szeroko otwartym na odległy horyzont, znaczony mieniącą się
w księżycowym blasku linią morza, na spokojne odgłosy zasypiającego portu zmieszane z tajemniczymi poświstami letniej nocy i na fale kołyszące się cicho pod gwiazdami.
Eldis wypluskała się w cebrzyku, przebrała w koszulę nocną i wśliznęła pod
cienką kołdrę. Lecz zanim położyła głowę na poduszce, usiadła jeszcze na łóżku,
wpatrując się w Nidrila tak długo, dopóki ów nie zwrócił na nią przymglonego
nieco wzroku.
– Nie idziesz pan spać? – szepnęła
– Jeszcze nie teraz – uśmiechnął się. – Jeszcze nie czas na zmianę wachty.
Włożył do ust wypaloną już niemal do końca fajkę, której wątły dym zwijał
się i giął, tworząc w chłodnym powietrzu delikatne, niezrozumiałe znaki i
symbole.
Chwilę myślała, co na to odpowiedzieć, aż w końcu uznała, że najlepiej
będzie milczeć. Położyła się więc bez słowa i odwróciła do ściany. Zabłąkany
promień księżyca wśliznął się niepostrzeżenie przez okno, wpełzł na jej łóżko,
musnął zaróżowiony policzek i wplątał się w rozsypane na poduszce złotawe
włosy.
Morze szumiało w oddali… Groźne… Nęcące… I nim usnęła, pomyślała sobie jeszcze, że
tej nocy Nidril sei Larsen z pewnością nie zmruży oka.
3 komentarze:
Boże, Haley, przepraszam :(
Wiem, że bardzo długo zwlekałam z tym komentarzem, ale cały czas coś mnie odciągało od komputera !
Mam nadzieję, że się nie gniewasz :(
Teraz postaram się ukulać jakąś sensowną opinię, ale nie dziw jeśli nie wyjdzie, bo jest już prawie w pół do pierwszej w nocy xD
Rozdział, jak zwykle świetny :D Opisy długi, pozwoliły mi wkraść się w ten dawny świat bohaterów :) Sytuacje też bardzo dobrze ukazane. Aż chce się czytać więcej, a tu koniec. No wiesz? :(
Bardzo mi się podobało to zdanie:
"Zabłąkany promień księżyca wśliznął się niepostrzeżenie przez okno, wpełzł na jej łóżko, musnął zaróżowiony policzek i wplątał się w rozsypane na poduszce złotawe włosy."
Nie wiem dlaczego xd Może dlatego, że ja lubię taką delikatność :D
Zwłaszcza w Twoim wykonaniu !
No cóż.. Ja będę kończyć, ale błagam!
Powiedz, że Nas tak długo nie przetrzymasz, proszę! Bo ja tutaj zwariuje!
Życzę weny i pozdrawiam ^^
PS. Jeśli miałbyś ochotę to serdecznie zapraszam na nowego bloga xd :D
while-oblivion-with-you.blogspot.com
No co Ty, nie przepraszaj. Komentuj, jak tylko będziesz miała czas i ochotę. :) Dziękuję pięknie za wszystkie miłe słowa. :) Na bloga zajrzę w najbliższym czasie, a swój rozdział mam nadzieję opublikować przed końcem sierpnia, więc nie powinno być tak źle :)
Pozdrawiam również.
Jakie faaaaajne! Zazdroszczę Ci tak świetnej umiejętności pisania. Rozdział jest genialny.
Pozdrawiam Amy ;)
Prześlij komentarz