Obsługiwane przez usługę Blogger.
RSS

I

In principio erat Verbum
 
Późnym popołudniem jednego z tych długich, ciepłych dni wiosennych, u wylotu alei Teatralnej zjawił się naraz nie wiadomo skąd pewien nader szczególny jegomość.
Wyglądał na lat trzydzieści pięć  niektórzy dawali mu trochę więcej  i właściwie nie dziwiło nikogo to, że jedno oko miał zielone, drugie zaś tak błękitne, że blakło przy nim najczystsze niebo. Ostatecznie niemało odmieńców włóczyło się w owym czasie po norieńskich miastach.
Ubrany był jakby z cudzoziemska, lecz nie aż tak, by swym strojem wzbudzać powszechną ciekawość. Granatowy frak z rozszerzanymi lekko rękawami, zdobionymi przy końcach srebrnym haftem, jasna jedwabna chustka pod szyją oraz lśniące, wysokie buty mogły wskazywać na przybysza z zachodu, zza Morza Wężowego; w tych bowiem stronach wiosną i latem noszono już tylko koszule ze wzorzystą zazwyczaj kamizelką, niekiedy krawatem czy słomianym kapeluszem obowiązkowo z szerokim rondem i tasiemką.
Czarne włosy o niebieskawym odcieniu jegomość ów miał krótko obcięte, jednak nie, jak nakazywała miejscowa moda, niedbale rozwichrzone, lecz gładko uczesane, z przedziałkiem po lewej stronie.
Jego podłużną, nienaturalnie bladą twarz bez zarostu, pomimo cienkich brwi i nazbyt spiczastego podbródka, cechowała nawet pewna zachodnia arystokratyczność widoczna w delikatnych kościach policzkowych, wysokim czole oraz długim nosie, niegdyś zapewne prostym, teraz nieco skrzywionym najwyraźniej po dawnym złamaniu. Wąskie usta ściągał niby to w wyrazie stanowczej powagi, lecz jakimś niedostrzegalnym cieniem lekceważącego uśmiechu zdradzał na poły cyniczną, na poły perfidną, a może wręcz diaboliczną naturę.
Na jego ramieniu siedział nastroszony kruk.
Cudzoziemiec szedł dość wolno, choć pewnym, żołnierskim krokiem, wybijając takt dwie czwarte srebrnym końcem swojej laski o uchwycie w kształcie orlej głowy, i nikt do końca nie wiedział, czemu właściwie tak się owej postaci przygląda.
Słońce przygrzewało jeszcze mocno, wysoko nad horyzontem; dochodziła godzina szósta. Szeroka droga wysadzana młodymi platanami ciągnęła się między rzędami dobrze utrzymanych, bogatych kamienic aż do skrzyżowania z ulicą Różaną. Lekki wiaterek chłodził zmęczonych przechodniów, którzy przysiedli na chwilę na którejś z eleganckich ławeczek. Po bruku toczyły się strojne karety zamożnych mieszczan, czasem skromniejsze, wynajmowane przez plebejuszy, bryczki. Końskie kopyta stukały równomiernie o kamienie, turkotały drewniane koła, od czasu do czasu rozlegało się pokrzykiwanie woźniców.
Zbliżał się wieczór. Pora, kiedy całe miasto wylegało na ulice, by bawić się, jak co noc, do białego rana. Już od wczesnych godzin popołudniowych Teatralna stawała się istną feerią. Wszechobecne krzykliwe szyldy i afisze ściągały spragnioną rozrywki publikę do najróżniejszej maści przybytków. Otwierały więc swe podwoje wszelkie teatry, opery, cyrki i sale koncertowe, zapełniały się po brzegi przytulne kawiarnie. Nieco później ożywały puby i kasyna pełne dymu zagranicznych cygar.
Potok barwnych sukni, kamizelek, ozdobnych kapeluszy, ażurowych parasolek, pawich piór, wesołych rozmów, zalotnych spojrzeń, śmiechów i śmieszków przelewał się nieustannie z jednego miejsca w inne jak gnana jakimś niezwyciężonym, pierwotnym instynktem kreatura. Ćma ślepców, owładnięta przemożnym pragnieniem, by zapomnieć, zapić wszystko, zagłuszyć, zadeptać, nie słyszeć nic, nie widzieć nic, przestać myśleć, przestać czuć, upaść w błoto, tarzać się w nim całe życie i z tego czerpać lubieżną przyjemność.
Ów rytuał powtarzał się co noc. Co noc rozpalały się światła, rozpalała się w sercach ekscytacja, rozpalała się nadzieja na zatracenie się wreszcie w rozpasanej uciesze. Nad ranem światła gasły, niczego nie rozstrzygnąwszy.
 To dobrze, moja Eldis, to dobrze  mówił cicho Ferild sei Larsen Kan, cudzoziemiec istotnie, choć nie z Zachodu, głaszcząc kruka po miękkich, lśniących piórach.
Miał dużo czasu, wstąpił więc do położonego na uboczu, niezbyt uczęszczanego pubu pośledniejszego rodzaju, gdzie, usiadłszy w najciemniejszym kącie, popijał teraz gorący napar z dzikiej róży i czarnego bzu. Nie tykał nigdy alkoholu.
 Dobrze dla nich, dla tego kraju, moja droga ptaszyno  dodał z nieodgadnionym wyrazem twarzy.  Jeszcze nie mogą znaleźć ukojenia w rozpuście, tak więc nie są jeszcze straceni. Jeszcze mogliby się obudzić…
Ptaszysko stało przed nim na poczerniałym blacie. Przekrzywiło odrobinę łepek, wlepiając w Ferilda błyszczące paciorki oczu.
Ostrożnie podniósł do ust obtłuczoną filiżankę.
Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ów bezsenny pęd ku doczesnej rozkoszy w czasach, gdy świat drży w posadach, zalewany nieposkromioną powodzią krwawych wojen, ma w sobie coś iście dekadenckiej natury. Nieustannie przywodziło mu to na myśl pewne opowiadanie, krótkie, niezbyt znane i szybko zapomniane w jakże modnych dziś literackich salonach, wszelako dla niego mające szczególny urok. Niejakim wręcz dreszczem przejmowała go zwłaszcza końcowa scena: tęczowy korowód strojnych dam i wytwornych panów we frakach, zmieniwszy własne państwo w jedną wielką karnawałową zabawę, wyrusza za granicę, by szerzyć tam niczym nieskrępowaną radość. Pijani, zaślepieni zmysłowym doznaniem, nie zauważają, że zmierzają prosto w przepaść. Niektórzy do końca nie zdają sobie sprawy z tego, co się dzieje, i spadają ze śmiechem na ustach, inni budzą się, ale wtedy, gdy jest już za późno. Ponieważ ich przerażone krzyki głuszy skoczna muzyka, żaden z nadchodzących nie przeczuwa zagrożenia. Giną wszyscy, a na miejscu ich wspaniałego niegdyś królestwa wyrasta ponure cmentarzysko.
 „I tylko kruki czarnopióre krążyły jak spalone szczątki nad pogorzeliskiem, na próżno wypatrując wśród martwej zgnilizny ocalałego ochłapu życia…”  zacytował z pamięci Ferild.
Uśmiechnął się i pogłaskał znów swoją czarnopiórą ulubienicę. Nie można powiedzieć, by pragnął upadku Norienu, jednak bawiła go jakoś ta perspektywa. Niepokonane królestwo, wyspiarska potęga, unicestwiona w tak bezsensowny sposób, na własne w istocie życzenie.
 Wszystko przez to, że nie słucha się tu literatów  oświadczył żartobliwie.
Nazwiesz się literatem? Eldis przyjrzała mu się badawczo. Ptasie gardło nie pozwalało jej mówić, ale bez trudu potrafili się porozumieć innym sposobem, choć żadne z nich do końca nie wiedziało jakim. Pozostało uznać to za telepatię.
 Literatem?  powtórzył, nadając głosowi nutę znudzenia.  Mówisz zapewne o tych kilku historyjkach, które popełniłem swego czasu. Ech, ptaszyno, wiele się jeszcze musisz nauczyć, więcej życia poznać. Literaci… Zabawny na swój sposób gatunek. Mówię o prawdziwych literatach, nie o wszystkich tych księżnych Kor-coś-tam, które z nadmiaru wolnego czasu, a arystokracja ma ponad wszelką wątpliwość zbyt wiele wolnego czasu, zabawiają się skrobaniem swoich okołoliterackich, półliterackich i quasi-literackich tworów ku uciesze prostego ludu. Nie, o nich nie mówmy. Takie proste w swej naturze istoty nawet w połowie nie są tak zabawne jak ci, tak zwani, prawdziwi literaci, ci, o których się dyskutuje na obiadach u zamożnych hrabin. Sam niegdyś w takowym uczestniczyłem, z ciekawości, i mogę cię zapewnić, że żadna konkluzja poza: „och, tak, to z pewnością oddaje prawdziwą naturę człowieka” tam nie padła i nie padnie pewnie za naszego przynajmniej życia. Ale literaci, wróćmy do nich. Tak, ci dopiero są ciekawi. Dzielą się wszakże na dwa podgatunki, tak to ujmijmy. Jedni, myśliciele, jest ich chyba mniej. Otóż, literat-myśliciel spłodzi niekiedy niegłupią w istocie myśl, którą natychmiast gotów uznać za jedyną, zakrytą przed oczami zwykłych śmiertelników, a jemu tylko, jako istocie wyższego gatunku, objawioną prawdę. Cóż, dobrze, gdyby poprzestał na tym. Nie, człowiek taki, jako że mieni się literatem, tworzyć przez to literaturę musi, nie ma innego wyjścia, przyznasz. Ubiera więc swoją myśl (zawsze niezmiernie z niej dumny) w fabułę pełną pięknych słów i, jakże zachwycających te sympatyczne damy, metafor. Zazwyczaj tak zawiłych, że nie sposób się tam dopatrzeć sensu. Teraz posłuchaj, bo najciekawiej się robi, kiedy taki twór przepuszczony już zostanie przez sito tak zwanej opinii publicznej. Publika na ogół za nic nie może głębokiej myśli myśliciela odczytać i teraz myśliciel taki ma dwa wyjścia. Albo, jak się chyba coraz rzadziej zdarza, myśliciel próbuje prostować, tłumaczyć, przekonywać, zżyma się i psioczy na rozmiękłe mózgi krytyków i czytelników, którzy rzecz jasna nigdy do pięt mu nie dorosną, albo może też wybrać inną drogę, co się zdarza najczęściej. W tym wypadku myśliciel wspaniałomyślnie wyraża zgodę na odczytanie dzieła w sposób zupełnie odwrotny do zamierzonego, patrzy z pobłażliwym politowaniem na wysiłki krytyków próbujących odkryć „prawdziwą wymowę utworu”, utwierdzając się w wewnętrznym przekonaniu, że znów jego głęboka myśl okazała się zbyt trudna do pojęcia dla prostaczków.
Dopił wystygły już napar i odstawił cicho filiżankę.
 Istnieje jednak drugi podgatunek norieńskich literatów  podjął ze spokojem, splatając dłonie na piersiach. – Bez wątpienia powszechny i ze wszech miar zabawniejszy. Nazwałem ich smakoszami. Ładnie, nieprawdaż? Literat-smakosz nie jest zdolny do żadnej w pełni własnej myśli, więc radzić musi sobie w inny sposób. Otóż, ów podgatunek gromadzi najpierw jak najobszerniejszy materiał, na którym zamierza wyhodować swoje arcydzieło. Na przystawkę zdobywa więc eposy starożytnej poetki Miralin i późniejszego nieco Gidiusza, wiersze całej rzeszy wczesnonorieńskich poetów, próbuje nawet dobrać się do oryginałów literatury obcojęzycznej (choć z tym jest jak z jedzeniem ostryg, bywa, tak się wyrażę, różnie), lecz wszystko to czyta tylko pobieżnie, niewiele rozumiejąc,  znać jednak wypada, więc musi się przemęczyć. Kiedy owo chwalebne przedsięwzięcie ma już za sobą, przystąpić pora do dania głównego, to jest okrzykniętych wielkimi (ale to naprawdę wielkimi) utworów ostatniego stulecia. Nad tymi medytuje dłużej, poci się, zgrzyta zębami, ale przeczytać trzeba. Zapisuje sobie czasem metafory, które mu się wyjątkowo spodobają, innym razem wyłapie „wielką myśl”, którą uzna za stosowne sobie przyswoić. Doprawia to, niestrawne w gruncie rzeczy, danie tłustą okrasą peanów współczesnej krytyki na temat takiego a takiego arcydzieła literatury, trawi to wszystko powoli, w skupieniu, miesza cudze składniki, lepiąc niby własny twór, który po wielu trudach i mękach twórczych wydostaje się wreszcie na światło dzienne. Jak to jednak w naturze bywa, to, co w jakiś sposób przyswajalne, rozkłada się bez śladu we wnętrzu naszego literata-smakosza, a wydalone zostaje co innego. Mogłem go nazwać pasożytem.
Eldis zachichotała krótko, a Ferild zmrużył swoje niezwykłe oczy.
 Nie, nie nazwę się literatem  dodał po chwili głębokiego, jak się zdawało, namysłu.
Popatrzył podejrzliwie na kruka niewinnie muskającego dziobem czarne pióra.
 Umyślnie mnie podjudziłaś, szelmo  uśmiechnął się swoim zimnym, cierpkim uśmiechem.  Lecz teraz chodźmy, ptaszyno. Czas nagli.
Wstał zza stołu, położył na blacie kilka monet, podniósł laskę z orlą głową i rozejrzał się od niechcenia po pogrążonym w półmroku, zadymionym pomieszczeniu.
Zauważył ich od razu. Niewielka grupa studentów obojga płci przypatrywała mu się ukradkiem. Siedzieli cicho, ubrani w ciemne, udające znoszone, umyślnie niedbale włożone stroje. Cyganeria. Każdy wiedział, że tutaj się spotykają. Młodzi artyści, głównie literaci, buntujący się przeciw salonowemu, hedonistycznemu mieszczaństwu i resztkom arystokracji, z niezachwianą wiarą uważający się za wyższych duchowo od całej reszty świata. Mimo to wzbudzali jego sympatię.
Mrugnął do nich lewym, błękitnym okiem, na co natychmiast, spłoszeni, odwrócili wzrok, udając ogromne zainteresowanie intensywnie zieloną zawartością swoich kieliszków oraz prowadzoną między sobą dyskusją. Ferild tymczasem, z krukiem na ramieniu, wyszedł na ulicę, stukając równomiernie czarno-srebrną laską.

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

5 komentarze:

Anonimowy pisze...

Rozdział bardzo mi się podoba, szczególnie kruk.

Mam tylko jedną uwagę "...istną feerią." Feeria może być czegoś, z reguły barw, więc zdanie nie może się tak kończyć.

Elisabeth An Livest pisze...

Zakochałam się w Twoich słowach. Piszesz tak pięknie rozo ciesay. Rozbudowane opisy, iż pozostaje mi zazdrość i dalsza nauka. Do tego język, którym się posługujesz. Istne cudo. Co prawda nie podałaś czasu, lecz śmiem twierdzić, iż akcja nie toczy się w XXI wieku, co mnie bardzo cieszy. Zostaję Twoją fanką.

Haley pisze...

Hej, dzięki za miłe słowa i szczerą krytykę. Przepraszam, że odpowiadam tak późno, ale mam ostatnio urwanie głowy. Intuicja Cię nie zawodzi, bo świat przedstawiony stylizowany jest na koniec wieku XIX - pomijając może modę, bo tutaj trochę sobie fantazjuję, inspirując się romantyzmem. Cieszę się bardzo, że Ci się podoba i że (mam nadzieję) nie będziesz się wahać dać znać, jeśli zauważysz jakiś problem.
Pozdrawiam :)

Mazgajska pisze...

No cześć :D Znów wpadłam, znów komciam, znów będę gadać bez ładu i składu, ale jakoś tam w temacie.
To od samego początku.
"(...) Właściwie nie dziwiło nikogo to, że jedno oko miał zielone, drugie zaś tak błękitne, że blakło przy nim najczystsze niebo. Ostatecznie niemało odmieńców włóczyło się w owym czasie po norieńskich miastach." Odmieńców? Czuję ciekawy wątek :D Jakieś eksperymenty magiczne czy mieszanie się ras, a może jeszcze co innego...? No dobra, pewnie przekonam się o tym sama w nadchodzących rozdziałach, powiedzmy, że to było pytanie retoryczne. Tyle tylko, że zaczęłam się nad tym zastanawiać, bo to ciekawe jest.
Strój Ferild miał śliczny. Znaczy okej, mam kosmiczną słabość do wysokich butów i wszystkiego, co pod szyją - halsztuki, żaboty, muchy i apaszki to stanowczo coś - to i wzmianka o chustce przypadła mi do gustu, ale ogólnie to było coś, haftowane mankiety też wygrały. No, słowem - Ferild ma +10 za ciuszki. Jestem beznadziejna, jeśli chodzi o modę wieków minionych, wiem. XD Noale ogólnie podobało mi się przemycenie tego, że to wdzianko robiło obce wrażenie, i jak się noszono na miejscu. Pięknie to musiało wyglądać, nawiasem.
Tak strasznie podoba mi się opis rysów, jest taki naturalny, szczegółowy, ale zupełnie niemęczący. A to już sztuka.
Łojezu, kruk. Gdyby chodziło o jakiekolwiek opko, przewróciłabym na tego ptaszka oczyma i wymamrotała, że mroczna stylówa się zgadza, ale... Ale to nie jest zwykłe opko. I jak wymalowałaś tak plastycznie swojego bohatera, to w sumie bez czegoś na ramieniu byłby za mało typowy. A tak to ma tylko więcej charyzmy. Nie wiem, jak Ty to zrobiłaś, ale kupuję tego kruka w całości, włącznie z karmą i szmatką do polerowania piórek.
Opis ludu wylewającego się na ocieka fabuluśnością. Ona się przelewa i zalewa podłogę. Serio. Pobudza wyobraźnię niesamowicie, przenosi do dziewiętnastowiecznego, tętniącego nocą miasta i... łojezu, takie coś w morzosferze to jest perełka. Kręcę się tu i ówdzie już od dłuższego czasu i trudno się natknąć na coś podobnego. ;_; A uwierz mi, nie rzucam komplementów ot tak, na prawo i lewo.

Mazgajska pisze...

Wracając do tekstu.
"– Dobrze dla nich, dla tego kraju, moja droga ptaszyno – dodał z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Jeszcze nie mogą znaleźć ukojenia w rozpuście, tak więc nie są jeszcze straceni. Jeszcze mogliby się obudzić…
Ptaszysko stało przed nim na poczerniałym blacie. Przekrzywiło odrobinę łepek, wlepiając w Ferilda błyszczące paciorki oczu.
Ostrożnie podniósł do ust obtłuczoną filiżankę."
... a reszta zgromadzonych w przeciętnym pubie nie mogła oderwać od niego wzroku. Ja bym nie potrafiła w żadnym wypadku. Nie na widok siedzącego w kącie dżentelmena z nastroszonym krukiem przed sobą, który sączy sobie herbatkę owocową. Ta wizja jest cudowna. Absolutnie.
Opowiadanie jest obrazowym wkrętem. Chociaż trochę przykrym. W sensie takie wielkie cmentarzysko na miejsce pięknego królestwa zabaw to taka trochę bieda w kraju. ;_;
Mogę tylko zwrócić uwagę na to, że:
"– „I tylko kruki czarnopióre krążyły jak spalone szczątki nad pogorzeliskiem, na próżno wypatrując wśród martwej zgnilizny ocalałego ochłapu życia…” – zacytował z pamięci Ferild.
Uśmiechnął się i pogłaskał znów swoją czarnopiórą ulubienicę." Że tutaj to "czarnopióra" jest bardzo zauważalne i dość blisko siebie, także może dałoby się to jakoś zamienić? No nie wiem, taka randomowa uwaga. D:
Ten monolog jest taki... *bezradnie macha rękoma* TAKI. W sensie Ferild ma to do siebie, że wygłasza długie i dość zawiłe monologi, bardzo mądre, bardzo klimatyczne, bardzo wykształcone i fascynujące co nie miara? Chyba ma. Wywód o literatach jest genialny. Inspirowałaś się kimś czy to Twoja obserwacja? Bo serio, byłam pod wrażeniem. I jakoś skojarzył mi się z pytaniami na wszelkiej maści egzaminach z polskiego pod hasłem Co Autor Miał Na Myśli - my to mamy analizować, ale może autor chciał przekazać zupełnie co innego i teraz przewraca się w grobie. Albo śmieje się z naszych interpretacji. Niewykluczone, że naraz.
A i jeszcze - tak, Ferild, nazwa literat-smakosz jest wielce udatna :D
"– Nie, nie nazwę się literatem – dodał po chwili głębokiego, jak się zdawało, namysłu." To podsumowanie było piękne. <4
Jeszcze jedno - cyganeria i zwrócenie na nią uwagi wypadło cudownie. Niby tacy buntownicy są czymś oczywistym, a jednak tak często się ich pomija. Trochę boli, bo Twój tekst przykładem, że dodaje jeszcze więcej uroku temu wszystkiemu. Są czymś zupełnie naturalnym i logicznym, a wielu nie przyszliby do głowy.

Na koniec dwie rzeczy. Widać, że bardzo dobrze znasz swój świat i jest dopracowany w najmniejszych szczegółach. Drugie, że gdy dotarłam do połowy tekstu, co zobaczyłam a paseczku bocznym komórki, było mi smutno. A to normalnie nigdy się nie zdarza. I trzecie, bo mi się przypomniało, to to, że niby niewiele się tu działo, a jednak czytało się fantastycznie.
Jako że reszta byłaby samym słodzeniem, to chyba tyle.
Pozdrówki,
Athemoss.

Prześlij komentarz