Obsługiwane przez usługę Blogger.
RSS

XI cz. I

Uroboros

Narianna Markia Jesinow przyszła na świat czterdzieści pięć lat temu jako jedyne dziecko pary zamożnych nardylskich mieszczan. Jej rodzicom przez długi czas los nie dawał upragnionego potomka. Magiczne mikstury nie pomagały ani na jotę, a lekarze bezradnie rozkładali ręce. I gdy państwo Jesinow stracili już niemal całkiem nadzieję i przemyśliwać poczęli o przygarnięciu do siebie sieroty z ochronki, którą oboje hojnie wspierali, ich życie niespodziewanie rozświetlił ów maleńki, wesoły promyczek, dziecina tak wdzięczna, słodka i urocza, że prawie lękano się jej dotknąć, by nieostrożnym gestem nie spłoszyć cudownego marzenia.
Jej delikatna, brzoskwiniowa cera, karmelowe oczka, poziomkowe usteczka i jedwabiste czekoladowe kędziorki nieodmiennie wprawiały oboje rodziców w nabożny zachwyt, każda zaś uroniona dziecięca łezka sprawiała im ból tak nieopisany, że gotowi byli wyrzec się własnej duszy, byle tylko spełnić najwymyślniejszą zachciankę swego aniołka.
W istnienie duszy zresztą żadne z nich nie wierzyło, byli to bowiem ludzie światli, oczytani i gruntownie wykształceni, cieszący się powszechnym szacunkiem, a takim osobom po prostu nie wypadało zaprzątać sobie głowy czymś tak dalekim, niejasnym i w gruncie rzeczy wątpliwym jak metafizyka. Ostatecznie, wszystko co najważniejsze zostało już odkryte, wynalezione i dostatecznie wyjaśnione, a jeśli się czegoś jeszcze nie rozumiało do końca, wystarczyło zapytać odpowiedniego naukowca.
Narianna Markia została zatem wychowana w duchu empiryzmu, racjonalizmu tudzież myśli ewolucjonistycznej, wolna od niemądrych przesądów i ludowych bajek, którymi ubogie, nieszczęśliwe matki pocieszają siebie, swych mężów i swoje umierające dzieci tak przezroczyste, że, zdawałoby się, widzisz tylko ogromne, gorejące ich oczy przepojone żarliwą ufnością. I słychać wówczas gdzieś szept, drżący, leciutki, niby szelest zapomnianego w jesieni suchego listka, gdy padają nań płatki pierwszego śniegu. I zdawać by się mogło romantycznym naturom, że to jakieś wesołe elfy kryją się po kątach izby albo też niewidzialni boscy posłańcy przybyli prosto z Wyspy Jabłoni po niewinną duszyczkę. Ale to tylko dziecięca modlitwa nieporadnie powtarzana za matką zdrętwiałymi, bezkrwistymi usteczkami, podczas gdy lodowata śmierć podchodzi bliziutko, coraz bliżej, i zaciska rękę na małym gardziołku, tak że powiedzieć już nic więcej nie sposób…
Tak właśnie wyglądała śmierć biednego dziecka, o czym państwo Jesinow żadną miarą pojęcia mieć nie mogli. Ale choć uważali się za ludzi intelektualnie subtelniejszych i dojrzalszych, a więc niemalże nieomylnych w tego rodzaju kwestiach, nie widzieli doprawdy powodu, dla którego mieliby wierzącymi bliźnimi pogardzać, co więcej, twierdzili wręcz z całą mocą, że tej ostatniej otuchy, ostatniego pokrzepienia owej matce śpiewającej ukochanemu, gasnącemu światełku ostatnią kołysankę, nigdy odebrać nie wolno. W przeciwieństwie do wielu innych potrafili nawet okazać w tym względzie pewną delikatność, starając się unikać wszelkiej dyskusji na ten temat, zwłaszcza w obecności osób dotkniętych tak wielką tragedią. Nie ma bowiem większego okrucieństwa niż dla zaspokojenia własnej pychy pozbawiać cierpiącego człowieka ostatniej nadziei.
Lecz ich dziecina rosła i brzydła z każdym rokiem. Z każdym rokiem okazywało się coraz dobitniej, że nie jest mimo wszystko ulotnym widziadłem, snem na jawie, a człowiekiem z krwi i kości, tak materialnym, jak materialnym był świat jej rodziców. Wszelako fakt ów, miast uspokoić państwa Jesinowów, zdawał się raczej przysparzać im zmartwień. Uczuwali wobec niego jakiś niepokój i jak gdyby niezrozumiały zawód. Z milczącą, bolesną nostalgią oglądali twarzyczkę drogiej dziewczynki na rodzinnych fotografiach, lecz nawet one poczęły wkrótce blaknąć i niszczeć. Być może przez lata karmili się absurdalną nadzieją, że nigdy do tego nie dojdzie, że może właśnie dla nich bezlitosny czas zrobi wyjątek i nie zabierze im tak długo wyczekiwanego dziecka.
Jednak ich świat był światem złożonym wyłącznie z materii i logiki. I nie było w nim miejsca na cuda.
Podobnie jak oni Naria nie wierzyła w nic, czego nie mówiły naukowe autorytety. Owszem, zdawała sobie sprawę z istnienia różnego rodzaju religii i kultów, wiedziała, jakich bogów czci się w Norienie i czym się między sobą różnią poszczególne wyznania, wszystko to jednak były sprawy zupełnie jej obce, odległe i w jakiś sposób naiwne, tak jak dziecięca wiara w baśnie. Tyle tylko, że ich siła niemalże ją przerażała.
Gdy była jeszcze dzieckiem i słyszała niekiedy opowieści o prześlicznej rajskiej Wyspie Jabłoni oraz o Przeklętej Pieczarze, ogarniała ją nieprzeparta ochota, by przyłączyć się do chóralnego śpiewu sławiącego dobrą boginię, modlić się wraz z tymi ludźmi, by kiedyś, pewnego dnia, po ciężkiej przeprawie przez sztormowe wody Morza Umarłych przybić do brzegów owej świetlistej wyspy, zanurzyć stopy w jej ciepłym piasku i przez zielone, bezkresne łąki pobiec z wiatrem ku stęsknionym bliskim, i żyć odtąd wśród nich w nieprzemijającym szczęściu i powszechnej miłości. Lecz wówczas przypominała sobie, że nawet gdyby sama dotarła kiedyś w to cudowne miejsce, nigdy nie odnajdzie tam rodziców. Nigdy więcej już się nie zobaczą. W takich razach serce jej ściskało się z żalu, a czasami, gdy cichym wieczorem leżała w łóżku wzbierał w niej taki smutek, że nie umiała powstrzymać łez i zaciskając małe piąstki na poduszce, płakała tak, by nikt nie usłyszał. Nagła myśl, że na pewno dostałaby tam nowych, wspanialszych rodziców, a własnych wcale by nie pamiętała, pomogła tylko troszeczkę.
Rychło musiała więc uznać, że żadnych bogów nie ma, jednak… coś ją w tej materii gryzło latami i długo nie potrafiła sobie wytłumaczyć, na czym polega ów niezwykły fenomen i dlaczego ona nie może go zrozumieć. Przecież była mądra nad wiek, tak mówiono. Uczyła się doskonale, mówiła kilkoma językami, grała na klarnecie i na fortepianie… Czego jej zatem brakowało? Rodzice mieli oczywiście swoje zdanie na ten temat, lecz ich skąpe tłumaczenia nie wydawały jej się dość zadowalające. Dlatego też, czy to z młodzieńczej przekory, czy z nienasyconej żądzy wiedzy, będąc jeszcze w gimnazjum, rozpoczęła poszukiwania czegoś, co z czasem jęła zwać Wielką Tajemnicą.
Doprawdy trudno mi rzec, jakaż to szczęśliwa gwiazda sprawiła, że przecudna Naria nie wyrosła na zepsutą, rozkapryszoną, a przede wszystkim nieszczęśliwą i zagubioną dziewczynkę niepotrafiącą w żaden sposób zrozumieć, że świat nie został stworzony wyłącznie dla niej. Być może ocaliła ją jej nadzwyczajna inteligencja, wrodzona ciekawość świata i fascynacja człowiekiem, a może mądre książki, które czytała w dzieciństwie. Mimo to pewnym jest, że wychowanie, jakim została obdarzona, pozostawiło w niej ślady niezatarte do dziś, może tylko mniej widoczne niż to zwykle bywa w tego rodzaju przypadkach.
Wszystko niemal, czego dotknęła, natychmiast jej się nudziło, liczne projekty, które snuły jej się po głowie, porzucała zaraz dla jeszcze większych idei, zaś wiecznie niespokojny jej duch bezustannie poszukiwał spełnienia. Po ukończeniu gimnazjum, z doskonałymi zresztą wynikami, studiowała czas jakiś filozofię, później historię, prawo, matematykę, medycynę i fizykę. Nigdzie nie wytrwała więcej niż dwa lata, przekonując się po krótszym lub dłuższym czasie, iż jest to dziedzina zupełnie nie dla niej, nauka, która nie będzie w stanie rozwiać dręczących wątpliwości.
Przełom nadszedł jakoś w kwietniu, gdy studiowała fizykę. Przy omawianiu jakiegoś niepospolicie ważnego naukowego problemu, zapytała ni stąd ni zowąd, skąd właściwie wiadomo, że to wszystko, co widzimy nie jest złudzeniem. Mimo że pytanie zostało przez obecnych potraktowane jak żart, nie ostudziło to bynajmniej jej młodzieńczego zapału. W trakcie wykładów zadawała swoim zwyczajem tyle dziwnych, niespodziewanych pytań, że wielu profesorów pociło się i plątało w zawiłych tłumaczeniach, z przerażeniem odkrywając niekiedy powierzchowność swych kompetencji, mądrzejsi zaś postanowili ją ignorować. Jeden chyba tylko profesor Lensow stwierdził kiedyś, gdy rozmawiali na osobności, że nauka nie zna jak dotąd, a być może nigdy nie będzie znała odpowiedzi na wszystkie pytania. Wyznanie owo uspokoiło Narię tak skutecznie, że po letnich wakacjach nigdy już się tam nie pojawiła. Przerwała niezadowalające studia, ograniczone w jej mniemaniu czystymi dogmatami, i postawiła sobie za cel zbadać to, co dotąd niezbadane, a przynajmniej przybliżyć się do prawdy, ile tylko jest to możliwe dla ludzkiego umysłu. Naraz przyszło jej do głowy podjąć studia w Nardylskiej Akademii Magicznej, na wydziale lecznictwa, i choć matka z przekonaniem twierdziła, że zgłębianie owych guseł nic dobrego nikomu przynieść nie może, Naria uparła się jak nigdy przedtem, a po kilku latach skończyła studia z wyróżnieniem.
W międzyczasie wyszła nawet za mąż i urodziła córkę, co na jakiś czas oderwało ją od duchowych poszukiwań, lecz szybko uznała, że w małżeństwie zbytnio się nudzi, córka zaś… O, córka zawsze była dla niej najwspanialszym darem, jaki otrzymała kiedykolwiek od losu.
Po rozwodzie pani Jesinow powróciła do pisania naukowych publikacji z zakresu ziołolecznictwa, nie rezygnując rzecz jasna ze swych filozoficznych przemyśleń, które, nawiasem mówiąc, ukazywały się niekiedy w prasie. Naria wyobraziła sobie bowiem ostatecznie ludzkość jako staw pełen ryb – ryb groźnych i drapieżnych, będących postrachem całego wodnego stworzenia. I gdyby na przykład szczupak, rozumowała, potrafił snuć podobne ludziom rozważania o naturze rzeczy, z pewnością nie przyszłoby mu nigdy do głowy, że gdzieś na świecie może istnieć stworzenie, które potrafi chodzić po ziemi, biegać czy fruwać jak ptaki, cóż dopiero mówić o dokonaniach człowieka. I gdyby nawet próbowano to szczupakowi wytłumaczyć, a nawet zobaczyłby sam na własne oczy tak niezwykłe istoty, mógłby i wtedy nie uwierzyć w ich istnienie, uznając, że wzrok z pewnością płata mu figle. A gdyby mimo wszystko uwierzył, zrozumiał i znalazł w swym języku słowa, by o tym opowiedzieć, inne ryby ponad wszelką wątpliwość od samego początku podejrzewałyby u niego ciężką psychiczną chorobę i przy pierwszej okazji odesłały do szpitala wariatów.
Dlaczegóż więc, myślała dalej młoda wówczas jeszcze pani Jesinow, nie miałoby istnieć w jakiejś innej, nieznanej nam przestrzeni, stworzenie, którego ludzki umysł nie potrafi sobie wyobrazić? I może być tak, że gdy odkrywamy atom, osiągnięcie tego rodzaju z perspektywy owej wyższej istoty jest tym mniej więcej, co w naszych oczach rybie spostrzeżenie, że wędkarski haczyk to rzecz mocno podejrzana, tak więc daleko rozumniej wystrzegać się łatwej przekąski.
Krótko mówiąc, Naria skłaniała się ku myśli sceptyków, twierdząc, że ludzkość nigdy nie miała i nigdy już zapewne nie będzie mieć możliwości poznania rzeczywistego świata. Bowiem nawet gdyby jakiś wszechwiedzący duch ulitował się nad zagubionymi wędrowcami, błądzącymi ślepo wśród zwodniczych miraży, i postawił przed ich oczami samą tylko najczystszą prawdę, odartą ze wszelkich przesądów, uprzedzeń i upiększeń, nie istnieje żaden powód, dla którego i owego cudownego objawienia nie mieliby oni uznać za kolejne podstępne mamidło. Wbrew oczekiwaniom, światopogląd ten nie tylko nie skłonił Narii do spokojnego zaprzestania bezcelowych poszukiwań, lecz stał się źródłem dręczącej niepewności chorobliwego niepokoju. Ona chciała wiedzieć wszystko.
 Widzi pan – rzekła któregoś popołudnia do Ferilda sei Larsen Kana, gdy śliczną, błyszczącą w słońcu jednokonką jechali oboje w stronę kamienicy, gdzie mieszkała pani Timieniew – są ludzie, którzy sądzą, że każde naukowe odkrycie przybliża nas o krok do ostatecznego poznania prawdy o świecie.
 W istocie, nie brakuje takich – odparł niejako automatycznie.
Młody, krzepki fiakier pogwizdywał beztrosko na koźle i pokrzykiwał od czasu do czasu do parskającego gniadosza, niezmiernie czegoś widać wesół. I jakoś osobliwie działało to Ferildowi na nerwy.
 Ich zdaniem – ciągnęła tymczasem Naria – istnieje niezaprzeczalna prawidłowość, jakoby cywilizacyjny postęp, uważa pan, niezawodnie prowadził ludzkość ku czemuś lepszemu, być może ku jakiemuś rozstrzygającemu punktowi, który rozwiać miałby wszelką wątpliwość co do natury wszechświata. Tymczasem ja, niech pan sobie wyobrazi, mam wrażenie, że z każdym takim krokiem rodzi się tylko coraz więcej pytań. Znajdujemy raptem właściwy klucz, otwieramy zamknięte dotychczas na głucho drzwi… Po to jedynie, by za nimi znaleźć labirynt, będący może zresztą zaledwie złudzeniem. Tak ja to widzę, niech się pan nie śmieje.
 Ależ, niech mi pani wierzy, pani doktor, że nigdy bym się nie ośmielił śmiać z czyjegoś poglądu. Spotykałem wreszcie niejednokrotnie filozofów-nihilistów i nigdy nie mogłem odmówić ich wywodom pewnej słuszności. Co więcej, mówiąc szczerze, mnie również przychodziły nieraz do głowy podobne myśli. Ostatnio nawet dzieje się tak coraz częściej…
 Ejże! Czyś i pan nihilist? – spytała Naria żartobliwym tonem.
 Chyba… Chyba coś na kształt tego…
Zerwał się leciutki, rześki wietrzyk. Młodzieniec na koźle popędził nieco konia i uchylił kapelusza zarumienionemu dziewczęciu z koszem dorodnych jabłek. Jego wesołe pogwizdywanie stało się teraz jeszcze donośniejsze, tak że zdawało się, iż jeszcze chwila, a zacznie śpiewać pełną piersią. Naria, jakby zamyślona, złożyła na kolanach swój stary, podniszczony wachlarz.
 Jestem zdania – rzekła naraz – że nawet jeżeli istnieje jakaś transcendentalna rzeczywistość, nam, ludziom, nigdy nie będzie dane jej poznać, chyba że po śmierci staniemy się czym innym… Nie wiem, doprawdy, jak można twierdzić, że świat niezawodnie musi być takim, jak go sobie naukowo tłumaczymy. Czy wyobraża pan sobie, że gdzieś na odległych planetach mogła rozwinąć się cywilizacja istot rozumnych, które wszelako miałyby całkiem inaczej skonstruowane umysły? Inną logikę, inny rodzaj inteligencji, nie mówiąc już o zmysłach… I być może istoty owe naśmiewałyby się z naszego naiwnego rozumienia świata, tak jak dziś drwi się czasem z żarliwej wiary w bóstwa… Czy pan też tak sądzi, Ferildzie sei Larsen?
Ferild milczał czas jakiś, zastanawiając się nad odpowiedzią.
 Cóż… – odpowiedział w końcu z wahaniem. – Myślę, że równie rozsądnie jest przypuszczać, iż nasz umysł został tak skonstruowany, byśmy pewnego dnia zrozumieli rzeczywistość tak, jak ona w istocie wygląda.
 Otóż to! – Naria poruszyła się raptem, niezmiernie ożywiona, a złożony wachlarz spadł jej z kolan. – Wszystko to jednak jest kwestią wiary. Wiary, która… Dziękuję panu – rzekła, gdy Ferild szarmancko podał jej upuszczony wachlarz. – Wiary, na której opierają się zarówno religie, jak i naukowe teorie. O tak, nauka jest w istocie swego rodzaju religią bez bóstwa… Tyle tylko, że trudno tak na to patrzeć ludziom w owej religii wychowanym…
Na jakiś czas zapadło między nimi milczenie. Naria pogrążyła się na powrót w swych rozważaniach, Ferild zaś studiował uważnie profil jej zamyślonej, lekko uniesionej ku niebu twarzy, ledwie nieznacznie dotkniętej działaniem nieubłaganego czasu. Policzki jej były gładkie i delikatnie zaróżowione, czoło przecinała jedna tylko pionowa zmarszczka, oczy natomiast miała błyszczące i tak przenikliwe, że zdawało się, iż wzrok jej sięga daleko głębiej niż prosty pozór rzeczy. Owszem, wiele ze swej urody zawdzięczała magicznym ziołom i maściom, które sama przyrządzała w swej pracowni, wszelako myliłby się ten, kto podejrzewałby ją o nadmierną dbałość w tej materii. Ferild nie musiał się jej długo przyglądać, by zauważyć nadzwyczajną niefrasobliwość, jaką przejawiała wobec swej powierzchowności. Jej niedbale upięte włosy wyglądały na cokolwiek potargane, przy szaro-granatowej sukni brakowało guzika, a jedna z koronkowych rękawiczek założona była na lewą stronę i, o ile mógł orzekać w takich sprawach, pochodziła z całkiem innej pary.
 Sądzi więc pani, że i ateizm uważać można za pewnego rodzaju wiarę? – spytał, gdy cisza zaczynała się nieco krępująco przedłużać.
Naria zwróciła ku niemu wzrok uważny i tak dogłębnie przenikający, że zadrżał niespodziewanie. Znał owo spojrzenie. Albo bardzo podobne, już dawno temu… Spojrzenie ciche, niemalże łagodne i niewzruszenie czyste, a jednocześnie przesycone do granic tak potężną, niejasną, groźną tajemnicą, zupełnie jak gdyby patrzyło się w oprószoną złocistymi blaskami złowrogą morską głębię.
 Pewnego rodzaju… – odparła tylko i zaraz podniosła oczy ku niebu. – Ateiści nie są na ogół racjonalistami, choć bardzo lubią za takich uchodzić. Ale to całkiem inne światopoglądy, inne natury… Nie, ateizm bierze się z czego innego.
 Ze strachu?
 Ze strachu, pychy, lenistwa, poczucia krzywdy i niesprawiedliwości… Proszę sobie wybrać, co się panu podoba, doktorze. To są przede wszystkim emocje, podświadomość… Usprawiedliwione tak, by wydać się jak najbardziej racjonalnym wyjaśnieniem.
 Z całym szacunkiem, pani doktor – Ferild poruszył się na swym siedzeniu nieco nerwowo. – Sądzę, że dostrzega pani mimo wszystko pewną subtelną różnicę. Wierzyć w to, czego zobaczyć ani udowodnić się nie da, czego rozum pojąć nie jest w stanie, to wszak nie to samo, co wierzyć w to, co widzimy lub też wydaje nam się, że widzimy i potrafimy wytłumaczyć. Nie przeczę, że umysł ludzki może być ułomny i stronniczy, lecz czy racjonalizmem nie nazywamy posługiwanie się właśnie takim, choćby nawet niedoskonałym rozumem? Czy nie zgodzi się pani, że sceptycyzm wobec niewytłumaczalnego to istota racjonalizmu?
 Ma pan rację. – Naria wciąż na niego nie patrzyła, lecz cień pobłażliwego uśmiechu przebiegł przez jej twarz. – Mój zaś rozum mówi mi, że nie ma żadnej prawdy, na której można oprzeć jakikolwiek logiczny wywód.
 A zatem racjonalizm to według pani skrajny sceptycyzm epistemologiczny – rzekł Ferild, lecz bardziej do siebie niż do niej, po czym zaśmiał się bez wyraźnego ku temu powodu. – Interesujące… Rozumując logicznie, dochodzimy do wniosku, że wszelkie poznanie jest niejako tylko stanem umysłu, a więc najlepszym jego źródłem jest… intuicja?
 Być może filozofia zatoczyła w tym momencie koło… – Naria spojrzała wreszcie na niego i uśmiechnęła się figlarnie. – Wróciliśmy do stanu pierwotnego, gdzie nie wiemy literalnie nic.
Zatrzymali się na rogu ulicy Krótkiej i Jasnej. Młody fiakier zeskoczył z kozła, otworzył damie drzwiczki, Ferild zaś podał jej rękę, pomagając wysiąść. Zastanawiał się przy tym, jak to się stało, że kobieta o tak fascynującej naturze nie ma żadnych przyjaciół ani nawet bliższych znajomych. Znał ją już długo, jeszcze z czasów studenckich – pracowali kiedyś wspólnie z grupą archeologów poszukujących runicznych inskrypcji; nigdy jednak nie miał ochoty nawiązać z nią bliższych stosunków i wiedział, że w tej mierze nie stanowił bynajmniej wyjątku. Naria miała bowiem zwyczaj widzieć w drugim człowieku wyłącznie interesującą logiczną układankę, mechanizm, który zwykle potrafiła bez nadmiernego wysiłku rozwikłać – jej znajomi zaś nie czuli się dobrze ze świadomością, że wie o nich coś, czego sami prawdopodobnie woleliby nie wiedzieć.
 Prawda zawsze będzie dla nas nieosiągalna – mówiła, gdy pod ramię ze swym towarzyszem przemierzała po raz pierwszy w życiu zabłoconą mimo słonecznego dnia ulicę Jasną. – Możemy jedynie uwierzyć w religię, naukę, nawet… demokrację i socjalizm. Być może kiedyś otrzymamy dostateczny dowód, być może niektórzy z nas już go otrzymali… Jaki potworny fetor tu panuje, szkoda że nie wzięłam ze sobą flakonika z perfumami… Lecz jak dotąd nie jesteśmy w stanie stwierdzić nic, absolutnie nic pewnego. Dlatego z pewnym zażenowaniem patrzę zawsze na owych religijnych fanatyków i nie mniej gorliwych wyznawców racjonalizmu, gdy się usiłują wzajemnie przekonywać do swych racji. O, niektórzy z nich potrafią dobierać argumenty nad wyraz zręcznie… tyle że nie zdając sobie sprawy z bezprzedmiotowości swego sporu. Osobliwie mnie zastanawia pogarda i nienawiść, jaką oświeceni racjonaliści żywią do prostego, wierzącego ludu. To chyba może wskazywać na emocjonalne źródło ich poglądów, jak pan sądzi?
 O, mnie się wszyscy oni wydają nad wyraz zabawnymi.
 Ależ naturalnie – powiedziała prędko Naria głosem lekko już zdyszanym od szybkiego marszu. – Naturalnie, że z naszego punktu widzenia są w pewien sposób zabawni Choć nie powinniśmy się z nich w żadnym razie naśmiewać… Ostatecznie to oni mogą mieć lepszą intuicję. Ja zresztą, jeśli mam być szczerą, zazdroszczę i jednym, i drugim.
 Czegóż to? – zdumiał się Ferild, uprzejmie zwalniając dla niej kroku.
 Pewności, szanowny panie doktorze – odparła. – Owej dobrej, niezachwianej pewności, która pozwala im spać spokojnie podczas gdy ja męczę się w świecie bez prawdy. Czy pan pojmuje, doktorze Kan, jak straszliwa jest ta pustka?
Ferild zamyślił się głęboko, zmarszczył brwi, po czym potrząsnął głową.
 Za pozwoleniem, pani doktor – odrzekł wolno – nie sądzę, doprawdy, by miała im pani czego zazdrościć. Owszem, są oni może pewni swych racji, wielu z nich jednak nie daje spać myśl, że jest na świecie ktoś, kto uważa inaczej niż oni. Czy zresztą nie lepiej machnąć na to wszystko ręką i żyć tak, jak nam najwygodniej?
 Oto są słowa człowieka praktycznego – roześmiała się Naria. – Podoba mi się pan coraz bardziej, doktorze Kan. Och, naturalnie, ma pan słuszność. Tak z pewnością byłoby dla nas wszystkich najlepiej. Ale ja nie jestem kobietą praktyczną, nad czym zresztą ubolewam. Chcę wiedzieć, co jest prawdą, a co ledwie złudzeniem. I sama nie wiem po co w gruncie rzeczy… Czy pan wierzy w bóstwa, doktorze?
Pytanie zostało zadane tak niespodziewanie i tak się Ferildowi zdawało niestosowne, że dopiero po chwili pojął w pełni, czego właściwie się od niego oczekuje. Odchrząknął, po czym uśmiechnął się nieznacznie, nie dając po sobie poznać zmieszania.
 Powiadają, że jest pani jasnowidzem – rzekł. – Dlaczegóż miałaby sobie pani sama nie odpowiedzieć?
Naria zastanowiła się nad czymś chwilę, po czym przyjrzała się uważniej jego twarzy.
 Tak powiadają? – spytała wreszcie, odwracając głowę i marszcząc brwi. – Niech pan nie wierzy plotkom. Nie jestem jasnowidzem. Po prostu bacznie obserwuję ludzi i staram się zrozumieć zasadę działania ich umysłów. Pan nie wierzy w bogów – powiedziała naraz z przekonaniem, na co Ferild uśmiechnął się po raz wtóry, tym razem z niejakim wręcz triumfem.
 Otóż, myli się pani – odparł z satysfakcją. – Nie jestem ateistą.
 Tak pan sądzi? – Naria przymrużyła oczy. – O, pan bez wątpienia sądzi, że pan wierzy. Pan chce wierzyć i potrzebuje wierzyć. Ale to wszystko nie znaczy jeszcze, że pan prawdziwie wierzy. Ostatecznie, bronił pan dziś ateistycznego światopoglądu jako zasadnie racjonalnego…
 Pani zaś mówiła to wszystko celowo, po to, aby mnie zbadać, czy tak?
 Jednocześnie pragnie pan wierzyć, że ona wciąż żyje, prawda? – mówiła Naria, ignorując całkowicie jego pytanie. – Jak to się właściwie stało, że mężczyzna tak majętny, inteligentny i przystojny, obarczony w dodatku dziećmi, o ile mi wiadomo, nie ożenił się dotąd po raz drugi? Alboż mało to w stolicy miłych i ładnych panienek na wydaniu? Albo więc chce pan być wierny tamtej, albo też – kocha tę, której pan mieć nie może… Czy to przypadek, czy zaniedbanie, że ciągle nosi pan obrączkę na prawej ręce, zamiast na lewej, jak to czynią wdowcy w pańskim kraju?…
Naria puściła jego ramię i przyspieszyła nieco kroku. Stukot jej trzewików stał się szybszy, głośniejszy i w pewien sposób nieznośniejszy, cmokanie błota pod jej stopami, zdawało się przepełnione jakimś subtelnym szyderstwem. Ona mówiła zaś dalej, nie zwracając na to wszystko uwagi, a Ferild słuchał jej bez słowa jak człowiek zahipnotyzowany.
 Należy pan formalnie do Bractwa Nieśmiertelnych, rilledyńskiego, monoteistycznego odłamu religijnego. Nosi pan taką małą srebrną ósemkę w klapie fraka, a to, jeśli się nie mylę, jest właśnie ich znakiem. Tylko to w gruncie rzeczy nie ósemka, lecz wąż gryzący własny ogon. Uroboros. Ma chronić duszę człowieka w razie nagłej śmierci. Tak mówi wasza religia, prawda? Wszelako, znając pana już tyle lat, powiedziałabym, z całym szacunkiem naturalnie, że dla pana jest to raczej rodzaj ubezpieczenia na wszelki wypadek niż prawdziwa wiara.
Ferild przystanął niespodziewanie.
 Niechże się pan pospieszy, na miłość boską – zawołała do niego Naria, nie zatrzymując się. – Nie mamy przecież całego dnia.
Ruszył więc za nią bez pośpiechu, nie wyrzekłszy ani jednego słowa. Doznał raptem owego nieprzyjemnego, krępującego uczucia, które tak skutecznie odpychało ludzi od Narianny Jesinow. Nie myślał się mimo wszystko z nią spierać. Cóż go ostatecznie obchodziło jej zdanie…
 No, no, niechże się pan tylko nie obraża – rzekła z rozbawieniem, obserwując go spod oka. – Jest pan dla mnie prawdziwą zagadką, Ferildzie sei Larsen. Ma pan niezwykłą duszę… o ile mogę tak to ująć. Doprawdy fascynująca i piękna jest pańska natura, tylko… Cóż to takiego jest, co ją tak dusi i nie pozwala jej w pełni rozkwitnąć? Mógłby pan być dobroczyńcą ludzkości… Wielkim naukowcem, pisarzem, myślicielem, czy nareszcie politykiem. Lecz coś panu na to nie pozwala… Ach, błagam pana, niech pan tylko nie myśli, że jest coś wyjątkowego w tym, że potrafię to wszystko w panu dostrzec. Każda kobieta ma tę zdolność, tyle tylko, że wam o niej nie mówi, byście nie mogli się za bardzo pilnować. Ja jestem zdrajczynią swej płci. – Zaśmiała się w ów sposób, gdy nie wiedział, czy traktować jej słowa jak żart, czy też brać je na poważnie. – Ale niechże pan powie mi coś więcej o tym chorym chłopcu, który nie może chodzić. Podejrzewa pan zatem, że mógł zapaść na czarną febrę… Czy zauważył pan w nim coś dziwnego? Gorączka? Zmiana koloru skóry? Podejrzane rany? Blizny? Znamiona?
 Wie pani, pani doktor – odezwał się Ferild po krótkim namyśle – powiem prosto z mostu, bo znudziły mnie, szczerze mówiąc, wszelkie subtelności i kombinacje. Otóż, mam przeczucie, że chłopiec może być owym Wybrańcem, którego tak niestrudzenie poszukuje księżniczka Miladiena. Po to wszak została wymyślona cała ta fantastyczna historia z zarazą, a całe miasto postawiono na nogi. Czarna febra? – Uniósł brew, zerkając na Narię.
Ona zaś przystanęła nagle, przechyliła głowę na bok, przez chwilę przypatrując się bacznie jego twarzy, po czym ruszyła dalej jak gdyby nigdy nic.
 Cóż – rzekła – biorąc pod uwagę pańską dociekliwość, przenikliwość, a nade wszystko bliższą znajomość z księżniczką Miladieną (o tak, wiele mi o tym opowiadała), należało się tego prędzej czy później spodziewać. Czy to ta oficyna? Bogowie moi, jakaż tu nędza...
 Nazywa się Kornil Timieniew – mówił Ferild, gdy pod czujnym okiem brudnych kotów przemierzali oboje ponure klatki schodowe, jedna po drugiej, by dotrzeć na trzecie piętro dusznej oficyny. – Ma szesnaście lat, przynajmniej tak mi się zdaje. Proszę nie pytać dlaczego, bo sam tego nie wiem, ale jestem niemal pewien, że to właśnie o nim mówią nasze przepowiednie…
Naria zmarszczyła brwi, jak gdyby się nad czymś usilnie zastanawiała.
 O ile sobie przypominam – powiedziała w końcu – nigdy pana szczególnie nie interesowało poszukiwanie Wybrańca. Skąd więc tak nagła zmiana?
Ferild spojrzał na nią spod zmrużonych powiek, po czym rzekł:
 Owszem, ale czy nie dlatego tym bardziej powinna mi pani teraz zaufać?
 Ma pan rację – uśmiechnęła się. – Tędy, czy tak?

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

11 komentarze:

Mikołaj pisze...

Wybacz, że odzywam się po tak długim czasie. Walczyłem z wakacyjnym lenistwem i depresją, w którą mnie wpędziłaś - plus szkoła, istny koszmar. Także zmora w postaci starszego brata robi swoje. Niestety nie zdążyłem uporać się z całą lekturą - mimo tak długiego czasu, iście haniebny czyn. Dlatego pozwól, że będę złym goblinem i wypowiem się na podstawie treści, z jaką miałem okazję i niezmierną przyjemność zapoznać się do tej pory. Nie chcę, abyś pomyślała, ze sobie odpuściłem. Nie będzie to może sztuka w trzech aktach, ale postaram się być szczery.
Po In principio erat Verbum nie miałem już tego wrażenia jakbym analizował epokę literacką. Tak właśnie czułem się czytając prolog. Wiem, że nieładnie jest zazdrościć, ale wówczas nie byłbym sobą. Więc powiem, że zazdroszczę Ci wszystkiego. Brak mi słów, by opisać, co czuję. Całość niezmiernie mi się podobała. Piękne opisy, ciekawe dialogi i cała historia równie pięknie opowiedziana. Zazdroszczę po stokroć. Bohaterowie żyją własnym życiem, uwikłani są we własne problemy, nie wydają się sztuczni. Podoba mi się sposób, w jaki budujesz relacje między nimi, a także metafizyczno-filozoficzna wymowa utworu. Urzekają mnie nazwy geograficzne - brzmią bardzo realnie, zwłaszcza Norien (ta podoba mi się najbardziej). Być może to tylko takie moje zboczenie, ale lubię, kiedy w opowiadaniu występują mapki. Wówczas lepiej można wczuć się w historię, wyobrazić sobie świat. Całość jest wówczas bardziej klimatyczna. Troszkę nad tym ubolewam, że nie pokusiłaś się o stworzenie takowej, ale jest sprawa czysto subiektywna. Nie każdemu musi podobać się tworzenie mapy.

Zauważyłem, że powołałaś się na łacinę. Rzecz jasna w wyimaginowanym świecie taki zabieg byłby co najmniej niedorzeczny; rozumiem jednak, że skoro pochodzisz, że się tak wyrażę z "naszego" świata i łacina nie jest Ci obca to i narrator, z którym jako autorka identyfikujesz się w mniejszym lub większym stopniu, również może pochodzić z naszego świata i wcale nie musi być Gerdyjczykiem.
Pięknie układa się cała akcja, niczym w przededniu przełomowego wydarzenia. Widać, że naprawdę masz dużo do opowiedzenia. Podobał mi się szczególnie fragment o Brilde. Stworzyłaś klimatyczną opowieść godną greckich mitów. Ogółem takie kosmogoniczne ekscesy szczególnie chwytają mnie za serce. W imponujący sposób zniszczyłaś ten sielankowy, nieco ckliwy - ale jakże uroczy obraz, przedstawiając czym tak naprawdę jest mit i jaką rolę odgrywa w naszym życiu.

Mikołaj pisze...

Zaskoczyła mnie trochę postawa Kirila. Jak można nie lubić psów i kotów? Doprawdy chłopak chyba nie zna się na internetach. Miejsce jakie znajduje w opowiadaniu też jest zaskakujące. Skupiłaś się głównie na nim, odciągając uwagę od rodzeństwa, podczas gdy to jego brat ma wypełnić ważną misję. Ciekaw jestem, jaki był tego powód i co szykujesz w związku z tym. Przez chwilę pomyślałem, że to właśnie jeden z nich jest Wybrańcem. Potrafisz namieszać i w umiejętny sposób odwrócić uwagę. Wiele mogę się od Ciebie nauczyć. Chyba takiego właśnie elementu zaskoczenia brakuje w moim opowiadaniu.
Co do chłopów to jestem pod wrażeniem. Skąd Ty znasz tą gwarę? Jesteś samoukiem, czy to Twoje rodzinne strony? - Kurpie, zgadza się? Tak przynajmniej wychwyciłem w komentarzach. Chłopi pańszczyźniani z całą pewnością różnią się od chłopstwa przedstawionego chociażby w Weselu. Wiadomo, warunki się poprawiły i w ogóle, ale nie sądzę, aby myli się od razu po skończonej robocie, zwłaszcza w porze śniadaniowej, kiedy praca dopiero się rozpoczyna. Jeśli dobrze pamiętam to jeszcze szykowały się sianokosy. Poza tym z higieną nawet w XIX w. wcale nie było tak wesoło. No chyba, że coś przeoczyłem i musieli na przykład iść jeszcze do szkoły. O ile się orientuję to wówczas szkoła podstawowa nie funkcjonowała jako taka. Nazywało się to chyba szkołą przygotowawczą, albo jakoś tak, później było gimnazjum. Tak przynajmniej pamiętam z Lalki czy Przedwiośnia. Rzecz jasna obie lektury dzieli kawał czasu, poza tym mogę się mylić. Nie jestem ekspertem, XIX wiek to ogólnie nie moja bajka. Rozumiem też, że nie użyłaś tego słowa w znaczeniu tak ogólnym, jak dziś można by zrozumieć podstafuwkę.
Twoim chłopom naprawdę żyje się dobrze, przynajmniej w teorii. Postać księżnej jest ciekawie ukształtowana. Myślę, że takie bohaterki są szczególnie potrzebne. Ale uważaj, bo kiedyś to szlachcie się dobrze żyło i poprzestawiało się wszystkim w główkach od nadmiaru szczęścia. Mam nadzieję, że Tobie złota wolność chłopska nie grozi. Co do pana małżonka to chyba zapomniał wół, jak cielęciem był.
Już naprawdę sam nie wiem, co rzec. Ta dekadencka cyganeria przypominała mi trochę hipsterów. Choć pierwszymi hipsterami byli raczej romantycy, zanim to się stało modne.
Zamierzasz stworzyć własne pismo runiczne, czy będzie ono raczej funkcjonowało czysto teoretycznie, umownie. Sam myślałem nad takim zabiegiem, ale trudno stworzyć coś, co by wyglądało jak runa. Starałem wzorować się na starym dobrym Fuþarku, ale wychodziły raczej kosmiczne znaki. Zastanawia mnie również, czy w utworach fantasy, tych wszystkich wyimaginowanych światach użycie słowa "runa" jest w ogóle stosowne.
Mam nadzieję, że nie obrazisz się za tak mało wnoszący cokolwiek komentarz. Nie potrafię tak dogłębnie analizować każdego fragmentu jak Ty. Chłonąłem jednak każde słowo, śledziłem wszystko z zapartym tchem. Tak lekko się czytało. Doprawdy, nie mam pojęcia, ile średnio zajmuje Ci napisanie notki, ale czytało się tak, jakbyś nie miała z tym najmniejszych problemów. Masz taki przyjemny styl. Podejmujesz ważkie tematy, rozprawiasz o poważnych kwestiach, a robisz to takim lekkimi słowami, bez zbędnego patosu i spięcia.
Mam nadzieję, że zrozumiałaś cokolwiek z tego bełkotu. Jednym słowem - uwielbiam. Liczę, że nie weźmiesz mnie za fałszywego pochlebcę od słitaśnych komentarzy. Wręcz zbrodnią byłoby niewydanie tak przecudnej opowieści, a już na pewno byłby to ogromny cios dla literatury.
Od następnego razu będę bardziej konkretny w wyrażaniu opinii. Czytając, przeglądałem głównie Internet w telefonie i nie miałem okazji wynotować sobie wszystkiego dokładnie.
PS: Nie czytałem jeszcze, ale Uroboros w wymyślonym świecie? Ciekaw jestem jaki szatański plan masz tym razem ;)

Calliste pisze...

Bardzo ciekawe. Jak czytam Twoje rozdziały czuć taką fajną atmosferę hmm.. nie wiem jak to ująć, ale sam pomysł mi się podoba na opowiadanie. Jak ci to przyszło do głowy? Naprawdę rozdział zasługuje na szóstkę z plusem ;)
Serdecznie pozdrawiam Amy :)

Haley pisze...

Drogi Nicolasie:
Twój komentarz zaskoczył mnie w wielu punktach. I to bardzo. Zwłaszcza jeśli chodzi o styl. Spodziewałam się, że najbardziej oberwie mi się za to, że "ciężko się czyta", bo takie opinie słyszałam notorycznie na temat mojego pierwszego utworu. A tutaj składnia jest jeszcze bardziej zawiła, zdania dłuższe, no i język stylizowany na XIX-wieczną polszczyznę, więc tym bardziej cieszę się, że czytanie nie sprawiło Ci problemów. :) Naprawdę bardzo mi miło i składam stokrotne dzięki za poświęcony czas i tyle komplementów. Emocji w mojej wypowiedzi nie będzie pewnie widać, bo już nieco opadły, ale wiedz, że po przeczytaniu komentarza byłam zachwycona jak nigdy. Nikt jeszcze tak drobiazgowo mojego tekstu nie zanalizował i nie sprawił mi takiej radości (może poza jedną osobą z poprzedniego bloga ;)). Dlatego proszę, bez tych kompleksów, że komentarz mało wnosi, bo akurat jest bardzo konkretny. A, i bez przeprosin za długie milczenie, bo żadnego obowiązku wobec mnie nie masz, dlatego czuj się swobodnie - ja naprawdę mogę poczekać.

Od razu powiem, że nie podejrzewam Cię o pochlebstwo, bo nie sądzę, by ktokolwiek był w stanie tak przekonująco kłamać. Musiałeś poświęcić sporo czasu i wysiłku, żeby tak drobiazgowo wszystko przeanalizować, tak więc zarobiłeś sobie moje zaufanie i dozgonną wdzięczność. :)

Do mapek to ja mam stosunek ambiwalentny. Z jednej strony są mi czasem zupełnie niepotrzebne, z drugiej - są opowieści, gdzie ich brak naprawdę przeszkadza. Jak rozumiem, dotarłeś do 4. rozdziału. No to dopiero w 8. odczujesz brak mapy naprawdę boleśnie. Jeśli chodzi o moje opowiadanie, to zgadzam się - mapa powinna być bezwzględnie. Tylko że ja jej sporządzić nie umiem - zdolności plastyczne bliskie zeru, a grafika komputerowa to chyba nawet jeszcze gorzej - nawet nie bardzo wiem, jak miałabym się do tego zabrać. Mam coś w rodzaju mapy, owszem, ale to raczej schemat na własny użytek, w żadnym razie nienadający się do pokazania ludziom. A "Norien" też podoba mi się najbardziej, dlatego wybrałam na główne miejsce akcji. ;)

Ach, wytłumaczenie struktury 4. rozdziału jest prozaiczne i chyba nie dość satysfakcjonujące (dlatego trzeba będzie wymyślić lepsze ;D). Pierwotnie ten rozdział był początkiem, a Kiril ot tak przyszedł mi do głowy (chyba nie miał być głównym bohaterem z tego, co pamiętam - dawno to było - ale takim wprowadzeniem w wydarzenia). Teraz rozdział jest taki trochę ni przypiął ni przyłatał, wiem o tym, ale chciałabym rozpocząć drugą część (ambitne mam plany, a co ;p), której główną bohaterką będzie księżna, a Kiril będzie odgrywał znaczącą rolę, właśnie od tego momentu. W każdym razie dziękuję za opinię, skonsultuję jeszcze sprawę z zaufanym człowiekiem - zresztą wszelkie porady zawsze mile widziane.

Gwara nie jest co prawda gwarą kurpiowską, ale jest bardzo mocno na niej wzorowana. Tak, pochodzę z Mazowsza, z Kurpiów Białych. Tego dialektu nigdy chyba nie słyszałam w naturze, bo tak się już u nas nie mówi - dążenie szkół do zaaplikowania w całej Polsce jedynego słusznego dialektu (tzw. standardu) niemal całkowicie wyrugowało z języka barwne mazowieckie gwary (zbrodnia!). Miałam wykładowcę zafascynowanego tym tematem i tak się zaczęła również moja miłość, więc musiałam sobie przyswoić ten dialekt wtórnie. Niedawno powstał pierwszy elementarz do nauki kurpiowskiego (bo trend przywracania różnorodności językowej jest obecnie w Polsce dość silny), ale nigdy nie używałam niczego takiego. Po prostu czytałam teksty napisane po kurpiowsku, a jak się czyta dużo jakiegoś wariantu językowego, to się ten styl jakoś przejmuje (mówię na swoim przykładzie - jak się np. naczytam "Lalki", to podrabiam styl Prusa, a jak się naczytam "Chłopów", to mam ochotę mówić ich gwarą :D). Oto cała historia.

Haley pisze...

XIX wiek to jednak bardzo moja bajka (uwielbiam ówczesną literaturę), dlatego na zarzuty mogę rzeczowo odpowiedzieć.

Zarzut odnośnie higieny odrzucić muszę na kilku płaszczyznach. Po pierwsze to nie jest wieś XIX-wieczna. Przynajmniej nie polska. To jest raczej wieś dzieciństwa moich dziadków. Masz rację, żyje im się dobrze, ale ja całkowicie zdaję sobie z tego sprawę. Po pierwsze - nie chcę stosować naturalistycznej konwencji, a pisząc o prawdziwej polskiej wsi XIX wieku nie dałoby się chyba tego uniknąć (vide: "Chłopi"). Jasne, konwencja mojej opowieści zmienia się z realistycznej na modernistyczną i o naturalizm pewnie zahaczę, ale to nie jest jeszcze ten moment. Po drugie - chłopstwu żyje się dobrze, ponieważ królowa o nich dba (jest o tym trochę w 8. rozdziale). Właśnie dlatego w Norienie jest tak spokojnie - polityka izolacjonizmu i poprawa bytu warstw najuboższych, by nie sprowokować buntu, jak to się dzieje na kontynencie.

Ale na płaszczyźnie historycznej też nie mogę się z tym do końca zgodzić. Masz rację, że z higieną nie było wówczas wesoło i warunki sanitarne były opłakane, ale wbrew obiegowej opinii warstwy niższe myły się częściej niż arystokracja. Arystokracja się nie brudziła, więc nie widziała potrzeby, by się myć, a zapach maskowała drogimi perfumami. Ale już np. górnicy z "Germinala" Zoli (powieści jak najbardziej naturalistycznej) kąpali się za każdym razem po pracy czyli praktycznie codziennie, bo inaczej chodziliby cali czarni. Tak samo chłopi - jeśli się brudzili przy robocie, to przed jedzeniem to z siebie zmywali, nic ich to przecież nie kosztowało. Nie mówię tu rzecz jasna o kąpielach (umycie rąk i twarzy im wystarczało), ale rano przed robotą myli się nawet parobcy (przynajmniej u Reymonta). Zwłaszcza, że moi bohaterowie chodzili przecież do szkoły, gdzie wdrażano ich do dbania o higienę. Krótko mówiąc, brak higieny na wsi nie wynikał wbrew pozorom z rzadkiego mycia, ale z dużej ilości brudu, o tym należy pamiętać.

System edukacji był oczywiście różny w różnych krajach - norieński wzorowałam na Królestwie Polskim: podstawówka, progimnazjum, gimnazjum, szkoła wyższa. Szkoła podstawowa istniała wszędzie i zawsze, więc nie bardzo rozumiem, chodzi tylko o nazwę? Mogła się nazywać szkołą elementarną, mogło tak rzeczywiście być. Ale kojarzyło mi się to za bardzo z językiem angielskim, może niesłusznie - pewne będę musiała zmienić. A Szkoła Przygotowawcza z "Lalki" to instytucja przygotowująca kandydatów na studia, więc zupełnie co innego.

Niemniej ślicznie dziękuję za tego rodzaju uwagi. Taki uważny, krytyczny czytelnik to prawdziwy skarb dla autora takiego jak ja. Właśnie na czymś takim mi zależy - nawet jak się nie jest czegoś pewnym, to zawsze warto wyrazić swoje wątpliwości autorowi pod rozwagę. Dziękuję więc po stokroć.

I za bardzo nie zrozumiałam, o co chodzi z tą złotą wolnością chłopską, bo napisałeś to cokolwiek enigmatycznie :P.

I patrzę i oczom nie wierzę, hipsterzy *.*?! Tak się aż zastanawiam, czy ja Ci kiedyś nie pisałam o tym, kto się odbija w lustrze mojej twórczości? Bo właśnie dokładnie to miałam na myśli, tworząc modernistyczną cyganerię. Jak miło, że widać, co miałam na myśli.

Odnośnie run - nie, raczej nie będę się w to bawić. Nie jest to jakieś superważne w mojej twórczości, a mam mnóstwo innych rzeczy do obmyślenia.

Dziękuję raz jeszcze i pozdrawiam bardzo ciepło :)

Mikołaj pisze...

Właściwie doszedłem do 6. rozdziału.
Dziękuję za miłe słowa, choć w zasadzie komentarz nie był aż tak szczegółowy. Od następnego razu będę robić dokładne notatki, co bym potem nie zapomniał istotnych informacji i nie przeszukiwał chaotycznie całego tekstu w biegu.
Jakoś nie mam skrupułów, by kłamać w żywe oczy, ale zazwyczaj plączę się w zeznaniach, toteż kłamca ze mnie nienajlepszy. Czy komplementować potrafię, trzeba by zapytać kogoś innego. Mogę jednak zapewnić, że mój komentarz był w rzeczy samej absolutnie i niepodważalnie szczery. No, może jedynie przeszkadzało mi trochę, kiedy zbyt wyraźnie zwracałaś się do czytelnika. Można się jednak przyzwyczaić.

Jeśli o mapkę chodzi to wierz mi, w brew pozorom to wcale nie takie trudne. Skoro ja dałem radę to idę o zakład, że Tobie poszłoby o niebo lepiej. Nie musisz od razu podawać skali i przeliczać wszystkich odległości i takie tam. Jeśli masz schemat to wystarczy kilka prowizorycznych pagórków, trochę cienia i gotowe. W tej mojej popełniłem kilka błędów, które na powolnym czasie trzeba by skorygować. Jeśli o moje umiejętności plastyczne chodzi to w dzieciństwie mówili mi, że jestem nawet całkiem zdolny. Nie chcieli chyba jednak zniszczyć mojego dzieciństwa i nadwyrężyć psychiki, więc chyba tylko tak gadali. Teraz brak mi cierpliwości i prędzej wyżywam się na ołówkach niż coś zmaluję. Nawet jeśli jakoś tam sobie radzę z rysowaniem to potrzeba praktyki, dużo ćwiczeń. Zbyt szybko się jednak zniechęcam, kiedy spod mojej ręki wychodzą infantylne twory. Na programach graficznych w ogóle się nie znam. Z ledwością udało mi się pokolorować wodę w Photoshopie.
Z przyjemnością jednak rzuciłbym okiem na Twój schemat jakkolwiek kiepski czy niedopracowany by nie był.

Zaraz tam zarzuty, po prostu mała dygresja ;) Och, jak zwykle coś nie doczytałem albo przekręciłem. Umycie twarzy czy rąk w zupełności wystarczało. Zbyt dosadnie potraktowałem samo zagadnienie mycia się. Mam nadzieję jednak, że nie wygłupiłem się zanadto. Miło mi, że chociaż z tą cyganerią trafiłem ;)

Mnie osobiście motyw Kirila nie przeszkadza. Myślę jednak, że jego pojawienie się mogłoby lepiej wpłynąć na fabułę, gdybyś jego historią odwracała uwagę od przełomowych momentów w opowiadaniu, zagrożenie życia któregoś z bohaterów, jakieś niebezpieczeństwo czyhające za rogiem, albo coś w tym stylu. Wówczas dobrze mieć taką historię w zanadrzu, by stopniować napięcie. Jego motyw moim zdaniem dobrze wpływa na fabułę, bo historia nie wydaje się jednotorowa. Jest bardziej symultaniczna.

W moich stronach raczej nie ma żadnej gwary, przynajmniej się nie spotkałem, ani nie słyszałem nic na ten temat. Raz z nudów udało mi się znaleźć w necie słownik kaszubski. Co prawda nie moje rejony, ale zajrzałem z ciekawości.

Była to aluzja do złotej wolności szlacheckiej. Tak mi się skojarzyło z Jadwigą (zresztą moją idolką). Słusznie zauważyłaś, że była ona królem. Ówczesne prawo zakazywało, by królowa sprawowała władzę. Toteż jej ojciec, Ludwik Węgierski - król Polski i Węgier miał niemały problem. Podobnie jak we Francji czy Anglii, także w Polsce doszło do ukształtowania się monarchii stanowej, co doprowadziło do powstania demokracji szlacheckiej. Król musiał liczyć się ze zdaniem szlachty, dlatego nadał przywilej koszycki, aby jego córka - wtedy jeszcze nie było pewne, która mogła rościć prawa do korony. Ostatecznie władzę przejęła Jadwiga. Ogłoszono ją królem, w ten sposób ominięto kruczki prawne. Dalsze nadawanie przywilejów umacniało tylko pozycję szlachty aż do konstytucji Nihil novi z 1505 r. Wiązała ona królowi ręce w stopniu znacznym, co w praktyce oznaczało, że żadna uchwała nie mogła wejść w życie bez aprobaty szlachty. Sprawdza się zatem powiedzenie, że jeśli dasz komuś palec, weźmie całą rękę.
Miałem tu na myśli zatem, że jeśli Hadriena dba o poddanych, to może się to kiedyś odwrócić przeciwko niej, bowiem ludzie szybko przyzwyczajają się - w tym przypadku może nie do dobrobytu, ale kto wie? Może będą chcieli więcej? Wszak apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Calliste pisze...

Bardzo fajny rozdział. Tylko baardzo dłuugi, a ja niestety nie mam za dużo czasu i jestem zmęczona, bo przyszłam o 16 ze szkoły i byłam zmuszona się uczyć na wos, bo mam jutro sprawdzian i wiesz... Nie mówię abyś skracała tylko po prostu ja na to nie zawsze mam czas. Nie mogę sobie czasami pozwolić na taką przyjemność ;c.
Serdecznie pozdrawiam Amy ;)

PS Nic się nie stało. Nadrobisz gdy skończysz pracę magisterską. Powodzenia :)

Mikołaj pisze...

Co prawda zaznaczyłaś, że nie muszę spieszyć się z czytaniem, ale i tak mi głupio, że zajęło mi to aż tyle czasu. Zauważyłem, że od dawna jesteś nieobecna. Mam tylko nadzieję, że nie porzuciłaś tej opowieści, a nieobecność jest spowodowana pisaniem pracy magisterskiej.
Cóż, mój komentarz będzie raczej krótki, bo ile można Cię zachwalać? O tym, że uwielbiam tą historię już wiesz. Wprost nie potrafię opisać, jak bardzo podobają mi się te wszystkie bajeczne opisy i sposób, w jaki budujesz swoich bohaterów. Każdy wydaje się być taki poukładany i przemyślany w każdym calu, a do tego te barwne dialogi... jestem pod ogromnym wrażeniem i nie mogę wyjść z podziwu. Spodobała mi się nawet postać Narii, która wydaje się rozkładać wszystko na czynniki pierwsze. Wygląda całkiem realnie, choć można by pomyśleć, że chodząca z niej doskonałość intelektualna.
Sam nie wiem, trochę to dziwne, że ojciec i brat bez najmniejszych problemów i oporów panoszyli się po mieszkaniu Nidrila. Niby wiadomo, szacunek starszym się należy - zwłaszcza ojcu. Nie żebym krytykował, ale wydało mi się to co najmniej nieuprzejme z ich strony. Za to reakcja Nidrila wypadła bardzo naturalnie, choć przyznaję to przytrzaśnięcie palców na koniec było trochę dziwne. Zupełnie tak, jakby pragnął wylać sobie wiadro zimnej wody dla oprzytomnienia.
Być może to zbyt daleko idące wnioski, ale Fielidieta z tą swoją stanowczością - wręcz uporem i pewnością siebie i wyniosłością, przypomina mi trochę Elżbietę I. Zazwyczaj bywa tak, że małżeństwo polityczne raczej nie służy małżonkom, ale wygląda na to, że mąż naprawdę darzył Fielidietę miłością. Szkoda, że wydaje się taka nieszczęśliwa.

Mikołaj pisze...

Zarumienione twarze jasnowłosych grajków błyszczały od potu, oczy lśniły niespożytą, pulsującą mocą, policzki pałały, podrygujące niecierpliwie dłonie dobywały z bębna spieszne tętno, a wytarte podeszwy wybijały w podłodze ognisty rytm pospołu z klaszczącymi. Wobec owej dzikiej, nieokiełznanej muzyki serce biło szybciej, a dusza unosiła się w nowe, zupełnie nieznane przedtem przestrzenie, jak gdyby frunęła w niepowstrzymanym pędzie ponad lesistymi wzgórzami dalekiej gerdyjskiej północy. Był w tym upojnym dźwięku i zapach żywicy, i szmer przejrzystych strumieni, i chłód świeżej rosy, i pomruk niedźwiedzi, i blask księżyca, i trzask polan w ognisku, i smak pitnego miodu, i nieznajome, pełne szczerego wesela twarze.
Radosne twarze malowane księżycem i łuną ognia…
Lecz był i szczęk miecza, i granie cięciwy, świst strzały o brzasku, i pierwszej krwi krople. I były modlitwy, i jęki, i trwoga, i zgiełk krwawej bitwy, i łkania kobiece. I popłoch, i tumult, i okrzyk bojowy, i wrzawa, i zgroza, i ogień, i śmierć…


Ogromnie podoba mi się ten fragment, oczywiście nie sposób wymienić wszystkich, bo każdy zasługuje na pochwałę. Naprawdę warto zatrzymać się na dłużej nad każdym akapitem Twojego tekstu, bo jest on po prostu przepiękny. Poświęciłem mu trochę więcej uwagi, bo jedna rzecz nie dała mi spokoju. Pomijając fakt, że jest on genialny, na pewno przemyślany i dokładnie taki, jaki chciałaś by był, wydaje mi się, że minimalnie przesadziłaś z powtórzeniami, wymieniając te wszystkie wspaniałości.
Akcja przybiera szybszego tempa, a wątki stają się coraz ciekawsze. Pamiętam, jak kiedyś myślałem, że Kiril będzie Wybrańcem, teraz zapowiada się, że to jednak Kornil. Wspaniale budujesz fabułę i w cale nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że to również nie ten, a gdyby nie to, że poszukują chłopca, pomyślałbym nawet przez chwilę, że to Nidril jest tym, kogo szukają.
Obawiałaś się, że ten rozdział z Narią nie przypadnie nikomu do gustu i wyda się nudny, mnie jednak podobał się bardzo. Uwielbiam takie filozoficzno-teleologiczne utarczki słowne, zwłaszcza gdy każda ze stron zawzięcie broni swoich racji. Co prawda tutaj mieliśmy kulturalną rozmowę, ale i tak była naprawdę ciekawa.
Na samym początku byłem sceptycznie nastawiony do sposobu narracji, teraz jednak podoba mi się coraz bardziej i chyba nawet sam zacząłem go stosować mniej lub bardziej świadomie.
Nie wiem, co jeszcze mógłbym rzec. Jest tutaj naprawdę tyle wspaniałych opisów, ciekawych postaci oraz masę genialnie skrojonych dialogów, o których nawet nie wspomniałem, bo nie sposób o tym wszystkim opowiedzieć. Co tu dużo gadać - opowieść sama się broni. Jest po prostu genialna, a ja jestem zmuszony za każdym razem gadać to samo i nieustannie Cię wychwalać, bo po pierwsze: masz niesamowity talent, a po drugie: wprost rozpływam się, czytając Twoje teksty. I niech żałuje ten, kto nie przeczytał!
A teraz wybacz mi ten bezsensowny bełkot i tak mało konkretny komentarz.

Anonimowy pisze...

Komentuję już dłuższy czas po przeczytaniu, więc może być nieco nieskładnie i pewnie o większości rzeczy zapomnę, ale nie wytrzymam - muszę!
Zakochałam się w Twojej opowieści. Nieodwołalnie i na amen się zakochałam. Jeszcze nigdy w życiu się z czymś takim nie spotkałam i jestem po prostu zachwycona. Mieszanka XIX wieku z elementmi magii jest urzekająca i niesamowicie wciągająca. To wszystko pięknie do siebie pasuje, a świat, który stworzyłaś, jest spójny i bardzo konkretny. Chociaż przyznaję, że czasem trudno było mi się połapać w rozkładzie poszczególnych państw i musiałam to sobie rozrysowywać, a i wtedy niekoniecznie miało to ręce i nogi. ;) Niemniej jednak świat przedstawiony - absolutne cudo.
Prolog, mimo że niezbyt porywający, ma w sobie coś intrygującego. Podobnie jest z rozdziałem pierwszym - niby nic się nie dzieje, ale zanim człowiek się obejrzy, już siedzi w tej historii po uszy. Ferild z miejsca zdobył moją sympatię, chociaż nawet nie jestem w stanie orzec, dlaczego. Może z powodu swojej inteligencji i wykształcenia? Chyba mam słabość do takich bohaterów-intelektualistów, a u Ciebie jest ich całkiem sporo. ;) Ważne jest też to, że każda z postaci jest jedyna w swoim rodzaju, zupełnie unikalna. Ze szczegółami i wspaniałą fantazją opisujesz wszystkich bohaterów, nawet jeśli są tylko postaciami epizodycznymi (a przynajmniej na takie się na razie zapowiadają), na przykład pana Watienko. (Opis biblioteki, to notabene, moim zdaniem prawdziwy majstersztyk, nie jedyny, ale tak mi się przypomniał przy okazji wspomnienia bibliotekarza.) Każdy ma swój charakter, i to nie tylko opisany przez narratora, ale przede wszystkim poświadczony zachowaniem.
Co jeszcze ważne a propos bohaterów to różnicowanie ich języka. Wychodzi ci to znakomicie. Przy rodziale o Kirilu (swoją drogą bardzo ciekawy zabieg - opisać całe wydarzenie z punktu widzenia postaci, która nie jest w nim tak naprawdę najwżniejsza - bo to raczej na Wiltienie będziesz się skupiać, mam rację?) aż musiałam odczytywać niektóre fragmenty na głos, bo nijak nie byłam w stanie zrozumieć, co mówią do siebie bohaterowie. Ot, smutny los mieszczucha wychowanego z dala od gwary wiejskiej. :P Ale ładnie odróżniasz też język, którym posługuje się choćby Ferild czy księżniczka Miladiena od tego, którego używają Nidril i Eldis. No i akcent pana Watienki (dobrze odmieniam?)! :)
Jeśli zaś już chodzi o samą fabułę, to tutaj o dziwo mam najmniej do powiedzenia. Akcja toczy się dość niespiesznie i choć główny wątek mamy zarysowany bardzo szybko, to jednak nie rozwija się on pośpiesznie, bo na drodze staje mu mnóstwo pobocznych (które, o ile intuicja mnie nie myli, kiedyś się złączą razem, ale to już taka moja spekulacja ;) ). Mimo wszystko całość czyta się wartko i bardzo przyjemnie. Tok Twojej opowieści jest jakiś taki hipnotyzujący i myślę, że zrobiłoby jej dobrze, gdyby czytało się ją w całości, ale co zrobić, publikowanie historii na blogu rządzi się swoimi prawami. ^^
Wybacz, że komentuję tak okropnie nieskładnie, pewnie powinnam była robić to od razu pod każdym rozdziałem, ale wyszło, jak wyszło. Mam nadzieję, że nie porzucisz tego bloga, bo widzę, że ostatni post jest jeszcze z zeszłego roku, ale komentarze stosunkowo niedawne, więc nie porzucam jeszcze nadziei. Byłabym bardzo zawiedziona, bo, jak już wspomniałam, jestem po prostu zakochana w tej opowieści. Oby nigdy nie zabrakło Ci weny ani czasu.
Pozdrawiam serdecznie i czekam niecierpliwie na kolejny rozdział.

Haley pisze...

Babciu kochana, co ja na to wszystko mogę napisać? Jest mi szalenie miło i naprawdę brak słów, żeby opisać, jak jestem uszczęśliwiona Twoim komentarzem. Och tak, wiem, że akcja ciągnie się i dość mocno rozgałęzia. Może powinnam to wszystko sprawniej poprowadzić, ale no po prostu nie umiem inaczej. :) Bardzo, bardzo się cieszę, że się podobało mimo wszystko i dziękuję po stokroć za wyrażenie swoich odczuć, bo daje niesamowitego pozytywnego kopa. Właśnie weszłam na bloga, żeby opublikować nowy rozdział (a właściwie jego kawałek), a tu taka miła niespodzianka :)
Raz jeszcze dziękuję serdecznie i zapraszam na kolejną część :)

Prześlij komentarz