Obsługiwane przez usługę Blogger.
RSS

VII

Burza

 Tyle lat, Ferildzie sei Larsen, tyle zim… – Niemłody już mężczyzna o niewiarygodnie błękitnych oczach podniósł się z krzesła leniwym, jak gdyby niechętnym ruchem, a drapieżny uśmiech na jego ogorzałej twarzy niemal niepostrzeżenie ustąpił miejsca ponurej stanowczości. – Widzę, że powodzi ci się niezgorzej… – Niedbały ruch zniszczonej ręki ogarnął skąpane w blasku magicznych świec przeszklone kredensy pyszniące się szeregami wypolerowanych sreber i najszlachetniejszej porcelany.
 Lentienie – rzekł Ferild do syna zachrypniętym i ściszonym trochę głosem – tyle razy prosiłem, żebyś nie otwierał nikomu drzwi.
Gorączka szkliła mu oczy, twarz lśniła od potu, a ręce drżały nie wiadomo z jakiej właściwie przyczyny.
W tej właśnie chwili zdał sobie sprawę, że stoi przed gośćmi w szlafroku i ów, ostatecznie naturalny o tej porze, stan rzeczy wywołał w nim gorzkie uczucie pewnego upokorzenia. Był w tym jakiś rodzaj niższości, jakaś nienazwana pokora wobec osób kompletnie ubranych, owszem, zupełnie absurdalna, mimo wszystko nieznośnie uwierająca. I choć wiedza ta z pewnością niewiele by tu pomogła, jak na złość nie umiał sobie przypomnieć, czy tak położył się spać, czy też zdołał ów przeklęty szlafrok narzucić na siebie, zanim wybiegł z sypialni.
 Ciocia Eldis prosiła – sprostował Lentien po dłuższym namyśle.
 Lentienie, proszę pójść do pokoju siostry i powiedzieć, że nie ma się czego obawiać. I niech Eldis przygotuje pokój dla dwóch osób. Rozumiem, że zostaniecie na noc…
Ostatnie zdanie skierowane było rzecz jasna do niespodziewanych nocnych gości, choć ściślej byłoby powiedzieć, że do jednego z nich, błękitnookiego, barczystego bruneta w lekkim wiosennym płaszczu koloru cynamonu.
 Tak nam się wydaje. – Mężczyzna spojrzał w przesłonięte czernią burzowej nocy okno, zmarszczył nos, a jego szeroka brew uniosła się do góry w ten charakterystycznie lekceważący sposób, który Ferild sei Larsen tak dobrze znał. – Zostaniemy, papo?
Drugi z gości wciąż siedział na krześle, obrócony teraz w stronę zamkniętych delikatnie przez Lentiena drzwi. Był to wymizerowany starzec o pożółkłej jak pergamin twarzy, tak chudy, że zdawało się, jakby jego wątłe, suche jak nadpalony papier ciało ledwie mogło podtrzymać tlący się chwiejnie płomyk życia. Pomarszczone, wilgotne palce zaciskał na gładkim oparciu, drżąca, niemal pozbawiona włosów głowa kiwała się, jak gdyby zapadał w niespokojną drzemkę, blade zaś wargi poruszały się jak przy odmawianiu jakiejś osobistej modlitwy. Oczy miał niebieskie i niezmiernie łagodne, przepełnione dojmującym, niewypowiedzianym, jemu tylko znanym wzruszeniem.
 Masz takiego miłego synka, Feriś – szepnął, jakby nie dosłyszał pytania. – Prawda, Nidrilu, że jest miły?
 Tak, papo, niespodziewanie miły. Zostaniemy – zdecydował Nidril, siadając na powrót przy stole i biorąc do ręki czekoladowe ciastko. – Niech to szlag… I tak nie mamy dokąd pójść.
 A może… – Ferild patrzył na niego bezradnie, czując, że poci się coraz bardziej. – Może życzylibyście sobie zjeść kolację? Może się czegoś napijecie?
 A może się napijemy, jak papa myśli? – spytał Nidril, który pochłonął ciastko z podziwu godną sprawnością i z rękami założonymi na piersiach obserwował gospodarza z coraz większym rozbawieniem.
 Co tam mówisz, synku? – Staruszek odwrócił głowę w jego stronę. – A, napij się, moje dziecko, napij, nie ma co sobie żałować. Nie masz dla niego rumu, Feriś? Ale, mój chłopcze, czyś ty aby nie chory? – zaniepokoił się raptem, spoglądając prosto w rozpłomienione oczy o różnobarwnych tęczówkach okalających cienką obwódką nadmiernie rozszerzone źrenice. – Źle wyglądasz, dziecko…
 Nie… Nie, papo, nic mi nie jest – szepnął Ferild ochryple. – Nie mam rumu, przykro mi. Mogę podać whisky…
 Grogu nam daj, chłopcze – rozkazał Nidril tonem tak stanowczym, że Ferild bez słowa skinął głową i na nieco chwiejnych nogach skierował się do kuchni, nie zastanawiając się nawet nad tym, jak właściwie miałby ów napój przygotować, czego przecież nigdy w życiu nie zdarzyło mu się robić.
Przyszło mu tylko na myśl, czy nie byłoby dobrze przemknąć teraz do garderoby, przebrać się w elegancki surdut i w takim, nieporównanie godniejszym, stroju stanąć oko w oko z tym, co oczekiwało go w jadalni i zacierało z pewnością ręce na myśl o wyrafinowanej zemście; choć wyznać trzeba – o tak, Ferild doskonale zdawał sobie z tego sprawę – że niewiele istniało określeń mniej pasujących do Nidrila sei Larsen niż „wyrafinowany”.
Znalazłszy się w pogrążonych w mroku pomieszczeniach dla służby, wahał się jeszcze czas jakiś w gnębiącej sprawie szlafroka, lecz stwierdziwszy wreszcie, że kaprys taki okazać mógłby się niewartym zachodu, ostrożnie wyciągnął przed siebie ręce, po omacku dobrnął do jakiegoś mebla, na którym dało się usiąść, po czym opadł bez sił na niewygodne siedzisko, oddychając ciężko i starając się uspokoić rozszalały, dygoczący jak w febrze umysł.
Burza nie ustawała; przeciwnie – miało się wrażenie, że gniew bogini wciąż przybiera na sile, ryczy coraz wścieklej, coraz zacieklej ciska ogłuszające gromy, jak gdyby zwiastował rychłą, nieuchronną zagładę imponującemu dziełu wieloletniej wytężonej pracy rąk ludzkich.
Chwilę trwało, zanim przypomniał sobie, po co przyszedł; wszelako czuł wyraźnie, że nic nie jest teraz w stanie zmusić go do poruszenia się choćby o pół cala. Nabrzmiały przewalającymi się w strugach deszczu grzmotami mrok zimnej kuchni przygnębiał go, ciążył nieznośnie rozedrganej duszy, a mimo to dawał jakiś nikły posmak bezpieczeństwa, gorzką satysfakcję własnej samotności i próżnego upadku, które osładza jedynie jakże potrzebny i błogosławiony brak świadków.
Ferild myślał, że tak musi się czuć rozbójnik, gdy, uciekając przed nożami rozwścieczonych kamratów, napotyka na swojej drodze oddział królewskiej policji i wie już, widzi dokładnie, jak w pustej celi liczyć będzie bezbarwne dni i noce, aż zawleczony zostanie w końcu przed straszliwego sędziego. Być może tak też czuje się człowiek, stając przed obliczem ostatniego sądu, jaki go czeka, zanim strwożona dusza stanie na progu szczęśliwej wieczności bądź też nieodwołalnie rozsypie się w proch.
Dlaczego wobec spotkania z niewidzianą od lat rodziną doznawał tego rodzaju uczuć, nie potrafiłby pewnie powiedzieć, nawet gdyby się nad tym dobrze zastanowił w spokojniejszym momencie swego życia. Nikt jednak, łącznie z nim samym, nie oczekiwał na to pytanie odpowiedzi, nie było więc po co tego rozważać. Minuty płynęły niepostrzeżenie wśród wycia nawałnicy, podobne do siebie jak dwie krople zacinającej za oknami ulewy, tak że zdawało się, jakby czas z niewyjaśnionych przyczyn stanął w miejscu.
Jedna tylko myśl nie dawała się odepchnąć wyczerpanemu chorobą i emocjami umysłowi, lecz raz za razem powracała natarczywie jak łaszący się kot, usilnie żądając odpowiedzi, a jednocześnie śmiertelnie się jej lękając. I gdy tak wciskała się do mózgu, bezlitośnie drąc pazurami duszę, zdawało się Ferildowi, że gdzieś w jego wnętrzu rozpełza się boleśnie coś niesłychanie ciężkiego, lepkiego i gorącego, tak jakby całe jego ciało wypełniało się rozpalonym żelazem.
Od piętnastu lat nie miał żadnych wieści od matki.
Wtem delikatne, ciepłe światełko zamrugało z głębi nieprzejrzanych ciemności. Jasny punkcik otulony złotawą poświatą stawał się coraz większy i większy i  rzecz dziwna  im bardziej się zbliżał, tym lżej było Ferildowi na sercu.
 Dlaczego jeszcze nie śpisz? – spytał szeptem Lentiena, którego podłużna twarzyczka, oblana rumieńcem gorejącego blasku wyłoniła się właśnie z mroku tuż przed nim.
 Tatusiu, po co do ciebie przyszli tamci panowie?
Ferild przyciągnął syna do siebie i posadził obok na, jak się przy świetle świecy okazało, wąskiej drewnianej ławie pod wygaszonym piecem.
 Lentiś, powiedz mi… – zaczął półgłosem. – Dlaczego sam otworzyłeś im drzwi zamiast obudzić mnie albo Eldis? Zapomniałeś, że nie można tak robić?
Chłopiec nie odpowiedział. Zacisnął zęby i odwrócił głowę w bok.
 Powiedz mi wszystko, nie będę zły. – Ojciec wyjął mu łagodnie z dłoni podstawkę z płonącą świecą, którą odłożył na płytę kuchennego pieca.
Niebieskie oczy dziecka przypatrywały mu się czujnie, uważnie, jak gdyby chciały przejrzeć najskrytsze jego zamiary.
 Powiedz, nie ma się czego bać – zapewnił.
Lentien poruszył się z wahaniem, otworzył usta, potem znów je zamknął, zastanowił się przez moment, oblizał blade wargi, wreszcie rzekł poważnie:
 Myślałem, że bogini mnie woła.
Ferild zdębiał.
 Co takiego? – spytał po dłuższej chwili, gdy zebrał już rozproszone myśli na tyle, by móc zareagować.
 Najpierw mi się wydawało, że to mama przyszła do mnie i stuka w okno, żebym się obudził – ciągnął chłopiec ostrożnie, a na jego policzkach ukazał się wątły rumieniec jakiegoś silniejszego odczucia. – Ale zaraz potem pomyślałem, że to mi się tylko tak zdawało. A później usłyszałem, że ktoś mnie woła po imieniu, i przypomniała mi się taka historia o dziewczynce, która słyszała głosy bogów, a potem uratowała wielu ludzi ze swojego kraju i pokonała…
Urwał raptem, rzucił ojcu krótkie, ukradkowe spojrzenie, po czym rzekł spokojnie:
 Nie wierzysz, że tak było, prawda?
Ferild odchrząknął.
 Wierzę, że mogłeś coś takiego słyszeć – powiedział powoli – ale… Posłuchaj mnie, Lentiś, nie mów o tym nikomu, dobrze? Takie rzeczy zdarzają się tylko w baśniach. Sądzisz może, że w rzeczywistości taka, powiedzmy, dziewczynka żyłaby długo i szczęśliwie i cieszyła się chwałą po kres swoich dni? Nic bardziej mylnego, mój drogi. Życie jest trudniejsze i bardziej złożone niż się wydaje komuś tak młodemu jak ty. Na razie tego nie rozumiesz, ale kiedyś będziesz rozumiał, jak dorośniesz. Wszyscy wiedzą, że trzeba postępować właściwie, tylko nikt nie wie, co to znaczy. A czasem się zwyczajnie nie da tak postąpić, wierz mi, nie da się. To nie tak, że się nie chce. Nie to, że się nie potrafi. Nie da się. Nie ma żadnego wyjścia. Do licha, ale kogo to właściwie obchodzi?
Lentien podniósł się niechętnie z miejsca, ziewnął szeroko, po czym, wspiąwszy się na palce wyciągnął rękę po świecę stojącą na piecu.
 Szkoda – westchnął. – Niech już będzie, jak chcesz, tatusiu. Tylko myślałem, że może poproszę boginię, żeby mama wróciła…
Ferild znów poczuł ów palący ciężar gdzieś w trzewiach, a w głowie zawirowało mu naraz tak, że musiał przytrzymać się twardego siedziska, żeby mieć pewność, gdzie się znajduje.
 Przecież w każdej chwili możesz o to prosić – zauważył wreszcie, ale zabrzmiało to tak nieszczerze, że chłopiec spojrzał na niego z ukosa.
 I myślisz, że tak się stanie?
Zapadła krępująca cisza. Ryk szalejącego żywiołu zdawał się niepostrzeżenie odpływać gdzieś dalej, poza granice postrzegania.
 Nie, ja… Nie wiem… Lentienie, jest bardzo późno, proszę już iść do łóżka…
 Odprowadzisz mnie?
Ferild również podniósł się z niewygodnej ławy.
 Lentienie, na bogów, nie jesteś już małym dzieckiem…
 Tak, wiem. Dobranoc, tatusiu.
 Dobranoc… Weź świecę. Ja muszę… muszę tam wrócić. Zobaczyć, czy… czy wszystko jest na swoim miejscu… Śpij dobrze, moje dziecko…
 Ty też, tatusiu.
Na krótką chwilę twarz Lentiena rozjaśnił niewyraźny uśmiech, który w jakiś niepojęty sposób sprawił, że Ferild poczuł się tak, jakby po miesiącach spędzonych w ciemnym, dusznym pomieszczeniu mógł wreszcie odetchnąć świeżym, wiosennym powietrzem. Siły wróciły mu na tyle, że zdołał bez przeszkód za pomocą magii zapalić świece w korytarzu, a w tym nowym świetle mroczne demony podświadomości wydały mu się doprawdy dziecinnie wręcz śmiesznymi.
Bądź co bądź, nie miał jak dotąd żadnych podstaw, by mniemać, że dzieje się coś złego.
W jadalni zastał ojca, siedzącego wciąż na tym samym krześle, oraz brata swego, Nidrila, rozłożonego teraz w samej koszuli na małej aksamitnej sofie i w stanie absolutnej beztroski raczącego się jego zagraniczną whisky, wydobytą z jakichś zapomnianych zakamarków oszklonego kredensu przy pomocy, Ferild mógłby przysiąc, tego jego niepojętego żeglarskiego zmysłu gotowego namierzyć każdą kroplę alkoholu w promieniu kilkudziesięciu metrów.
Otóż, wyjaśnić w tym miejscu należy, że istotnie, Nidril sei Larsen Kan żeglował po morzach i oceanach tego niezwykłego świata od czternastego roku życia, odkąd to mianowicie pewnego letniego, pogodnego przedpołudnia wyszedł z domu prosto w bezkresny, niebieskozielony przestwór kołysanego krzykiem mew Oceanu Perstyńskiego. Od tego czasu kilkakrotnie opłynął Gerdię oraz położony na południu kontynent berkilski, wraz z dzielnymi załogami statków wielorybniczych zapuszczał się niejednokrotnie w najdalsze zakątki morskich krain, na własne oczy oglądał lądy nieobecne na żadnej mapie, napotykał piękne i przerażające stworzenia, o jakich nie słyszeli najbardziej uczeni przyrodnicy, a na opisanie wszystkich jego przygód na odległych krańcach świata trzeba by poświęcić tyle papieru, że starczyłoby tego na osobną książkę, obszerniejszą pewnie niż obecna.
Ferild od zawsze miał wrażenie, że jego brat żyje tak, jakby każdy przypadkowy podmuch przelotnego kaprysu stawał się natychmiast jego głównym życiowym drogowskazem, a przyszłość miała nigdy nie nadejść. Był jak samotny okręt błądzący wciąż po oceanie, gnany nieustannie do coraz to dalszych lądów; kiedy zaś pomyślny wiatr zmienił kierunek i zadął mu prosto w dziób, zmieniał i on swój kurs, brasował żagle, obierał nowy cel i żeglował ku niemu bez wytchnienia po to tylko, aby zaraz potem podnieść kotwicę i wyruszyć znów ku kolejnej przygodzie.
Był to ten rodzaj człowieka, który dzięki jakimś naturalnie prostym mechanizmom podświadomości, doskonale rozumie, że rzucając się tak często i bez wahania w ramiona gwałtownej śmierci, tym silniej brata się z życiem.
 Wybaczcie, proszę, tak długą zwłokę – słowa te wypowiadane w szlafroku zdawały się Ferildowi brzmieć nieznośnie absurdalnie – lecz zaszły pewne nieprzewidziane okoliczności. Otóż to, Nidrilu. Zapomniałem powiedzieć, że mam gdzieś w kredensie butelkę whisky i doprawdy nic nie doskwierało mi bardziej przez cały ten czas niż myśl, czy nie będziesz się przez przypadek krępował poradzić sobie sam. Jak widzę, zupełnie nieuzasadniona. – Wypowiedzi owej towarzyszyło nader wymowne spojrzenie.
Nidril bez najmniejszego ukłucia skruchy pociągnął zdrowy łyk prosto z butelki, po czym wbił w brata posępny wzrok.
 Może byś się chociaż naszym papą zajął, chodząca kindersztubo – rzekł. – Ledwo tu dotarliśmy w jednym kawałku, tak cię chciał zobaczyć.
 Daj mu spokój, Nidriś, proszę cię pierwszy i ostatni raz – upomniał go nadspodziewanie surowo ojciec. – Widzisz przecież, w jakim jest stanie. Pewno ten tutejszy klimat mu szkodzi, nie mam racji? Nie złość się na niego, moje dziecko, wiesz, jaki on jest. – Podniósł nieśmiało wzrok na Ferilda i ciągnął przymilnym tonem: – Próbowałem mu wytłumaczyć, że niezbyt to grzeczne z jego strony, ale, widzisz, nie posłuchał…
 Nie szkodzi, papo, nic się nie…
 Napijesz się? – przerwał bratu Nidril i wyciągnął ku niemu butelkę.
 Słucham? – Ferild uniósł brwi. – Ach, whisky… Nie, ja… Od tamtej pory… Nie, nie piję…
Uderzenie potężnego grzmotu sprawiło, że magiczne świece na ścianach zamigotały niebezpiecznie. Zdawało się, że ulewa wzmogła się jeszcze. Silny, jednostajny szum deszczu przepełnił ciszę, jaka zapadła, gdy w drzwiach jadalni stanęła Eldis sei Larsen w stanowczo za krótkiej koszuli nocnej, z kapiącą woskiem świecą w dłoni.
Ujrzawszy nieznanych jej gości, uśmiechnęła się promiennie i wykonała niezgrabny dyg, po którym nastąpiło oświadczenie w języku rilledińskim, że pokój sypialny jest już gotowy, ale jeśli można spytać, to ona chciałaby się jeszcze dowiedzieć, kim właściwie są owi panowie, którzy w środku nocy tak wystraszyli wszystkich domowników.
 Lila nie chciała usnąć, mistrzu – dodała dziewczyna po niedługim namyśle. – Trochę to musiało potrwać, zanim ją uspokoiłam.
Przyznać w tym miejscu trzeba, że bystre oko młodziutkiej Eldis od razu pochwyciło niesłychanie subtelne podobieństwo między braćmi, mimo że na pierwszy rzut oka różnili się od siebie nie mniej niż odprysk skały różni się od liścia topoli.
Nidril sei Larsen wyglądał na wyraźnie starszego. Był nieco niższy od Ferilda, twarz miał ogorzałą, wychłostaną przez niejeden słony wicher oceanu, ogromne ręce – twarde i szorstkie, pocięte niezliczoną ilością brasów, fałów, szotów, gejtaw, drążków wioseł i sieci rybackich; gdyby zaś podwinął teraz rękawy koszuli, ukazałyby się spod nich potężne ramiona z rysującymi się pod smagłą skórą węzłami muskułów, omotane siecią grubych żył, niby stengi masztu obwiązane mocnymi linami okrętowymi.
Porośnięta czarnym zaniedbanym zarostem twarz Nidrila sei Larsen nie miała w sobie najmniejszego śladu tak typowej dla Ferilda protekcjonalnej powściągliwości, nosiła natomiast zauważalne piętno jakiegoś wiecznego niepokoju, jakiejś nieprzerwanej namiętności zapalczywego serca. Oczy błyszczały mu wciąż pożądliwym blaskiem, szerokie brwi marszczyły się i drgały bezustannie, kąciki warg unosiły się co rusz ku górze, jak gdyby w zapowiedzi czystego, wesołego uśmiechu, który prawie nigdy faktycznie nie następował, nozdrza zaś rozdymały się częstokroć jak u niespokojnego źrebaka.
Poruszał się z nieporównanie większą swobodą niż brat. Niezwykle żywą, zamaszystą, by nie rzec gwałtowną, gestykulacją przekazywał to, czego nie potrafił wyrazić za pomocą niewyszukanego słownictwa, wzbogacał w ów nieświadomie przemyślny sposób treść wypowiedzi, tak że rozumiało się go nierzadko lepiej niż wyważone, literackie wręcz niekiedy sformułowania Ferilda. Głos miał niski i ochrypły, zawsze odrobinę zbyt podniesiony, zabarwiony wyraźnie rozkazującym tonem, zupełnie jakby nie zdawał sobie do końca sprawy, że nie wydaje poleceń na żaglowcu, a uczestniczy właśnie w lekkiej towarzyskiej konwersacji.
Niemniej, mimo wszystkich owych różnic widocznych gołym okiem niewprawnego choćby obserwatora, rysy obu twarzy zdradzały jakąś nieuchwytną dla większości pierwotną jedność istniejącą na całkiem innej abstrakcyjnej płaszczyźnie, tak jakby ten sam przedmiot ukazany został na obrazach dwóch skrajnie różnych artystów. A jeżeli ktoś przyjrzałby się dokładniej ich działaniom i zachowaniu, dostrzegłby bez trudu podobieństwo tego rodzaju także w ich naturze.
 Eldis – odezwał się wreszcie Ferild z marnie skrywaną ulgą – zaprowadź, proszę, tych panów do sypialni. Pozwól, że później ci wszystko wyjaśnię, teraz…
 Jesteś chory, mistrzu – orzekła natychmiast dziewczyna. – Zaraz ci podam lekarstwo, tylko pokażę naszym gościom drogę. Zaczekaj tu na mnie.
 Nie jestem chory – warknął Ferild. – Sam poza tym potrafię o siebie zadbać.
Nidril parsknął chrapliwym, ordynarnym śmiechem, ojciec posłał mu złowróżbne spojrzenie, Ferild zaś przygryzł wargi, starając się wrócić do stanu względnej równowagi ducha.
 Eldis, zrób, o co cię prosiłem – powiedział spokojniejszym już tonem, a dłonie zacisnął na oparciu krzesła, by opanować ich drżenie.
Przez krótką chwilę Eldis stała bez ruchu, marszcząc z wahaniem brwi, w końcu powiedziała półgłosem:
 Zaczekaj tu na mnie, mistrzu.
Pomogła wstać znużonemu staruszkowi, skinęła na Nidrila, by udał się ich śladem, po czym, podtrzymując powłóczącego nogami gościa, wyszła wraz z nim na oświetlony korytarz, kierując kroki ku niewielkiej, czystej gościnnej sypialni.
Kiedy zniknęła Ferildowi z oczu, ów drgnął raptem, jak gdyby zbudzony z głębokiej zadumy i ruszył bez pośpiechu za nią, lecz zanim zdążył przekroczyć próg, Nidril zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
 A ty się gdzieś wybierasz, bratku? – syknął. – My to jeszcze mamy ze sobą do pogadania. Siadaj.
 Czyżby? Nie sądzę doprawdy, by zachodziła potrzeba…
 Siadaj, powiedziałem.
 Z tymi słowy brutalnie pchnął brata na sofę, którą sam przed kilkoma chwilami zajmował, przyjrzał mu się uważnie z góry, przymrużył powieki, wreszcie odwrócił się gwałtownym ruchem, założył ręce w tył i bez słowa począł spacerować w tę i z powrotem przed śledzącymi go czujnie oczyma Ferilda sei Larsen.
 Zamierzasz coś mi wyjaśnić czy chcesz defilować tak przede mną do rana?
Nidril przystanął naraz, obrócił ku niemu pałające wejrzenie, podszedł kilka kroków, by znaleźć się dokładnie naprzeciwko, zmierzył go raz jeszcze badawczym wzrokiem, lecz nagle przechylił nieco głowę, jak gdyby pewien nader istotny szczegół przykuł jego uwagę, aż w końcu rzekł bez wyraźnego ku temu powodu:
 Nos ci się na sterburtę przechyla.
Ferild mimowolnie dotknął istotnie skrzywionego w prawą stronę nosa.
 Nie mów mi tylko, że nie wiesz dlaczego – wycedził.
Nidril uśmiechnął się drwiąco, słysząc odpowiedź.
 Wiesz dobrze, że chętnie zrobiłbym to raz jeszcze – syknął. – I co? Nie dało się tego naprawić jakąś twoją… – pstryknął głośno palcami – kuglarską sztuczką?…
 Nie trzymasz mnie tutaj, żeby rozmawiać o moim nosie, prawda? – Ferild umościł się wygodniej na sofie, opierając łokieć na finezyjnie wygiętej poręczy.
 O nie, nie tym razem, chłopcze. – Nidril przysunął sobie jedno z krzeseł, obrócił je tyłem do sofy, po czym usiadł na  nim okrakiem, krzyżując przedramiona na błyszczącym oparciu. Prawa noga drgała mu charakterystycznym tikiem jak zawsze, gdy miał w perspektywie siedzenie przez dłuższy czas w jednym miejscu.
 Mama rozchorowała się po twoim wyjeździe – rozpoczął tonem ostrym i zimnym jak odłamek groźnych skał dalekich mórz Północy. – Oszalała chyba z tęsknoty albo coś… coś tego rodzaju… Musieliśmy ją z papą zostawić w przytułku braci lingotynów. Pamiętasz na pewno ten wysoki dom niedaleko za miastem, od strony Mlecznej. Pamiętasz, jak chodziliśmy tam nieraz z Darillen popatrzeć na tych wszystkich wariatów… Umarła tam parę tygodni temu. Bracia mówili, że do końca miała nadzieję, że wrócisz i że cię jeszcze raz zobaczy. Zostawiła dla ciebie ładny stosik listów. Papa uparł się, żeby ci je pokazać, ale jakby mnie kto pytał, to oszczędziłbym ci tego z litości. No… zresztą, co to ma teraz za znaczenie? Są w kieszeni mojego płaszcza, gdybyś był ciekaw… No, tyle ci musiałem powiedzieć. Mów teraz, jak tobie się powodzi.
Ferild nie odpowiedział. Patrzył na Nidrila nieprzytomną, dziką pustką rozszerzonych do granic możliwości źrenic. Oddychał ciężko, mokry od potu, ostatnią resztką sił próbował powstrzymać chorobliwe dreszcze i uciążliwe szczękanie zębami, a jedynym dźwiękiem, który docierał teraz do jego zdrętwiałego umysłu, był nieustający, przenikliwie świszczący w uszach szum, wiercący boleśnie czaszkę i z ogłuszającym rykiem triumfu sięgający potworną torturą żywej tkanki mózgu.
Oczywiście, że pamiętał wysoki, czerwonawy budynek, ogrodzony kamiennym murem, ciasno opleciony siecią dzikiego wina, zasłaniającego całą ścianę, a nawet część okien. Znów zaszumiały platany posadzone na zielonym podwórzu, zaświergotały jaskółki, które uwiły sobie gniazdko nad oknem obłąkanego staruszka ogarniętego pełnym niedorzecznej nadziei odwiecznym ludzkim pragnieniem wzbicia się w powietrze.
Nikt do dziś nie wiedział, jak udało mu się pewnego poranka otworzyć zakratowane okno; domyślano się tylko, że ktoś zaopatrzył go w pilnik. Co prawda, narzędzia takowego nigdy na terenie przytułku nie odnaleziono, niemniej hipoteza owa zdawała się jedynym racjonalnym wytłumaczeniem niecodziennego zajścia.
Leciał jedną zaledwie krótką chwilę, lecz przypuszczam, że ten jeden moment wart był dla niego całych dziesiątek lat spędzonych za kratami i grubym murem porośniętym dzikim winem.
Ferild sei Larsen był wtedy jeszcze dzieckiem, może dziewięcioletnim, Nidril miał lat trzynaście i to on, uległszy gorącym prośbom młodszego brata, za własne pieniądze zabrał jego oraz małą Darillen sei Filden za miasto, pod kamienny mur przytułku braci lingotynów.
Kiedy wrócili do domu, cała sprawa wyszła na jaw, pani Larsen jak zwykle niepotrzebnie histeryzowała, pan Taldir, zawsze tak porywczy i nieprzejednany, nie powiedział natomiast ani słowa. Ukarano ich wtedy pozbawieniem kolacji.
 Mnie ukarano, jeśli mamy być bardzo dokładni – sprostował Nidril. – Ciebie przecież nikt nigdy nie karał.
Ferild wlepił w niego bezgranicznie zdumione spojrzenie. W głowie wciąż mu szumiało, ale powoli zaczynało do niego coś docierać. Czy to możliwe, by jego brat, prosty żeglarz, wyrzucony swego czasu ze szkoły za rozliczne bójki, posiadł jakimś cudem wyrafinowaną umiejętność czytania w myślach?
 Gadasz do siebie, chyba zaczyna być z tobą niedobrze, bracie. – Nidril wstał z krzesła, podniósł ze stołu napoczętą butelkę whisky i pociągnął jeszcze spory łyk. Naraz coś jakby zaświtało mu w głowie. – Szlag, zapomniałem ci powiedzieć… Midrel nie żyje. Chowali go jakiś miesiąc temu.
 Jak to?… – Ferild zamrugał niezupełnie przytomnie – Jak?…
Midrel… Był jednym z czworga śmiałków, którzy wymknęli się nubimskim żołnierzom podczas pamiętnej jesiennej deszczowej nocy, gdy zginąć miał cesarz wielkiego imperium. Reszta bohaterski wyczyn przypłaciła życiem. W mglistych wspomnieniach Ferilda to on, drobny, piegowaty, dwudziestoletni niespełna Midrel, niewiarygodnie potężnym zaklęciem ocalił ich obu przed śmiercią od bagnetów małego oddziału nieprzyjacielskiej piechoty.
Burzliwą noc, która nie chciała się skończyć, przetrwało czworo. Białowłosą Drisen schwytano kilka tygodni później w Meddirze. Mellanis zmarła po dwóch latach w tajemniczych okolicznościach, podobno od długotrwałego nadużywania alkoholu. Teraz zaś przyszła kolej Midrela…
 Jak to się stało?…
W odpowiedzi Nidril przyłożył do skroni dwa palce imitujące lufę pistoletu.
 Długo ponoć nie cierpiał, nie martw się – rzucił, zanim znów podniósł do ust butelkę whisky.
W owej chwili Ferild sei Larsen Kan nie czuł już nic poza zimną, dojmującą, wszechogarniającą, bez skrupułów pożerającą wszystko inne pustką. Wstał powoli z małej sofy i rzekł zadziwiająco spokojnie:
 Wybacz mi. Nie najlepiej się czuję. Myślę, że najwyższy czas udać się na spoczynek. Twoja sypialnia jest na górze, drugie… nie, trzecie drzwi na lewo… Zresztą, pokażę ci. Albo powiem Eldis.
To mówiąc, na miękkich nieco nogach podszedł do drzwi i sztywnym, jakby zdrętwiałym ruchem otworzył je na oścież.
  Mistrzu?… – W jasnej ciszy korytarza rozległ się niepewny głos Eldis. – Słyszałam rozmowę, pomyślałam, że nie będę przeszkadzać… Chyba stało się coś złego, prawda? – Spojrzała pytająco na Nidrila, ale ów wzruszył ramionami i wykonał dłonią gest mający oznaczać coś w rodzaju obłędu rzekomo nękające jej mistrza.
 Eldis, proszę cię, odprowadź gościa do sypialni. Zapewniam cię, że doskonale sobie poradzę.
Dziewczyna otworzyła już usta, żeby coś powiedzieć, ale zamiast tego wydała tylko ciche westchnienie, pokręciła głową, po czym podniosła wzrok na Nidrila i przez moment na jej okrągłej twarzy zagościł blady uśmiech, kiedy zapraszała go na górę, do gościnnej sypialni.
Ferild bez śladu jakiegokolwiek odczucia patrzył, jak oboje znikają u szczytu dębowych schodów. Było mu jakoś nienaturalnie zimno.
Nie myśląc o niczym, wciąż z ową przerażającą pustką w duszy, podszedł wolno do wielkiego zwierciadła, lecz coś nie dawało mu spojrzeć w chłodną, gładką taflę, tak obojętnie i bezstronnie ukazującą wszystko wokół. Wbił wzrok w lśniącą powierzchnię stojącej pod lustrem komody, oparł o blat ręce, które nagle zaczęły mu drżeć niepowstrzymanie; wreszcie, po długiej chwili całkowitego bezruchu, odsunął niemal machinalnie pierwszą z brzegu szufladę, powoli, ostrożnie, jak gdyby jego przedsięwzięcie wymagało nienagannej precyzji, włożył dłoń do środka, po czym z całej siły przytrzasnął sobie palce.

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

9 komentarze:

Haley pisze...

Tak, kochani, Wasza Haley niniejszym wraca z kolejną częścią swej opowieści. Może i powyższa notka nie jest dziełem szczególnie wybitnym, ale starałam się (jak zawsze zresztą ;p.). Rozdział dedykowany wszystkim Czytelnikom, którzy dotrwali wraz ze mną do tej pory. Przepraszam za przedłużającą się nieobecność i dziękuję serdecznie za to, że jesteście.
Pozdrawiam ciepło :).

Melodia. pisze...

Jestem jako pierwsza ! Łiiii :D
Zaciesz! Dobra, ogar XD
Jak ja się ciesz, że powróciłaś, aż się normalnie wzruszyłam :D Ah, i dziękuje za dedykację :D Cały czas niecierpliwie czekałam na nowy rozdział :D Miałam nadzieję, że podwójnie się postarasz i nie zawiodłam się ! Rozdział cudowny, aż śmie twierdzić, że najlepszy na tym blogu :D Ale wiesz to tylko moja skromna opinia :D Błędów nie zauważyłam, ale jak to ja! Po prostu jak coś mi się podoba to nie zwracam na to uwagi :D
No to teraz mam nadzieję, że na kolejny rozdział nie będziemy musieli tak długo czekać :D
Życzę weny i pozdrawiam :)

Haley pisze...

Dziękuję ślicznie za przemiły komentarz. Nawet nie wiesz, jak mi się miło zrobiło, że czekałaś wytrwale i że tak Ci się podobało :). Mam nadzieję, że następny rozdział pojawi się jeszcze w październiku. Mam już w miarę szczegółowy plan, więc w najbliższym czasie zabieram się do pisania (jak tylko ogarnę sprawy związane z uczelnią).
Tymczasem pozdrawiam serdecznie :)

Anonimowy pisze...

Przytrzasnal sobie palce po niewiarygodnym wysiłku przeglądania się w lustrze? Dziwny ten Twój świat.... A tak na serio to jest fenomenalny :D i chodzimy chciała się rozpisywać to nie mogę bo telefon mi na to nie pozwala. Niestety, zostałem pozbawiona internetu przez jakze okrutnych rodziców xD I chciałam tylko dać znać że nadal wiernie czytam Twoje opowiadanie...
Sylvia

Haley pisze...

Jak miło, że się znów pojawiłaś :). Naprawdę tak dziwnie wygląda ta końcówka? ;D. Cieszę się bardzo, że wciąż jesteś, ale, ech, to moje opowiadanie to chyba zniknie z blogosfery na długi czas albo i na zawsze, takie mam wrażenie. Siostrzyczka mi radzi napisać porządnie całość i wysłać do wydawnictwa, a ja powoli skłaniam się ku takiej próbie. Jak mi zresztą ktoś z komentujących napisał - jeśli się nie uda, zawsze mogę później opublikować w internecie. W każdym razie decyzji jeszcze nie podjęłam, ale waham się od pewnego czasu.
I czekam też na nowy rozdział u Ciebie (chyba że mnie coś ominęło w międzyczasie i już coś dodałaś).
Pozdrawiam :)

Anonimowy pisze...

Niestety nie dodałam nic nowego, nawet nie mam takiej możliwości... A jeśli chodzi o wydawnictwo... Myślę że jedno nie wyklucza drugiego ;) Możesz pisać całość i jednocześnie publikować ją w internecie z pewnym opóźnieniem. Tak robi wiele osób. Dla przykładu moja koleżanka z klasy - Sandra prosiła szkole o dofinansowanie na wydanie powieści wcześniej publikowanej. Bądź, z tego co wiem bloggerka - Aivalar do której jednego z bogów palam niezwykłą sympatią ( znajdziesz go u mnie w linach jako Potluczone Serce... Oczywiście POLECAM ;D mnie wciągnęło na maxa xD) z tego co wiem wydała książę
Tak więc pisz i publikuj ;) książkę Twojego autorstwa i tak kupię jak znajdę na półce w księgarni xD
A jeżeli chodzi o mnie... Ja na chwilę obecna ostaje przy publikacjach w internecie. Jeżeli uda mi się skończyć jakikolwiek z bogów to będzie naprawdę wielki sukces xD
+ przepraszam za ewentualny brak polskich znaków ale jestem ma telefonie i nie chce mi się walczyć z tym słownikiem xD
Sylvia

Anonimowy pisze...

A i końcówka... Tak ;) Jest taka trochę obłędna, ale pozytywnie :) I tak, mam nadzieję, że wyjaśnia nam w następnym rozdziale te "masochistyczne ataki" xD Jednak bardzo fajnie się o tym czyta, to takie urozmaicone że O.O... Uwielbiam <3 Wręcz kocham czytać o takich sytuacjach, ale ja to ja... Bardzo prawdopodobnie że jestem dziwna xD

Haley pisze...

Dziękuję z całego serca za wszelkie uwagi, porady i w ogóle za wszystko. Tak, owszem, miałam zamiar napisać coś na temat w następnym rozdziale. To akurat nie jest ta sytuacja, gdzie bohater wykręca mi jakiś numer tego typu, a ja nie mam pojęcia dlaczego :D, bo i takie mi się zdarzają. Nie, tutaj mam jasny obraz sytuacji psychologicznej, spodziewam się więc, że następny rozdział wyjaśni co nieco :).
Niestety, chyba nam wszystkim przyjdzie trochę na niego jeszcze poczekać, bo tworzę teraz coś innego, krótkie opowiadanie, które mam zamiar bez wielkich nadziei zgłosić do konkursu w UK - zresztą pewnie i tak nic z niego nie wyjdzie.
No cóż, dziękuję raz jeszcze i życzę Ci dużo weny na następne części :).

Anonimowy pisze...

Podoba mi się ten rozdział. Bardzo ładny styl, szczególnie język, jakim posługują się postacie i dobrze przedstawiony świat. Zaraz się skuszę na wcześniejsze rozdziały.

Prześlij komentarz