Burza
– Tyle
lat, Ferildzie sei Larsen, tyle zim… – Niemłody już mężczyzna o niewiarygodnie
błękitnych oczach podniósł się z krzesła leniwym, jak gdyby niechętnym ruchem,
a drapieżny uśmiech na jego ogorzałej twarzy niemal niepostrzeżenie ustąpił
miejsca ponurej stanowczości. – Widzę, że powodzi ci się niezgorzej… – Niedbały
ruch zniszczonej ręki ogarnął skąpane w blasku magicznych świec przeszklone
kredensy pyszniące się szeregami wypolerowanych sreber i najszlachetniejszej
porcelany.
– Lentienie – rzekł Ferild do syna zachrypniętym i ściszonym trochę głosem – tyle
razy prosiłem, żebyś nie otwierał nikomu drzwi.
Gorączka
szkliła mu oczy, twarz lśniła od potu, a ręce drżały nie wiadomo z jakiej
właściwie przyczyny.
W tej
właśnie chwili zdał sobie sprawę, że stoi przed gośćmi w szlafroku i ów,
ostatecznie naturalny o tej porze, stan rzeczy wywołał w nim gorzkie uczucie
pewnego upokorzenia. Był w tym jakiś rodzaj niższości, jakaś nienazwana pokora
wobec osób kompletnie ubranych, owszem, zupełnie absurdalna, mimo wszystko
nieznośnie uwierająca. I choć wiedza ta z pewnością niewiele by tu pomogła, jak
na złość nie umiał sobie przypomnieć, czy tak położył się spać, czy też zdołał
ów przeklęty szlafrok narzucić na siebie, zanim wybiegł z sypialni.
– Ciocia
Eldis prosiła – sprostował Lentien po dłuższym namyśle.
– Lentienie, proszę pójść do pokoju siostry i powiedzieć, że nie ma się czego
obawiać. I niech Eldis przygotuje pokój dla dwóch osób. Rozumiem, że
zostaniecie na noc…
Ostatnie
zdanie skierowane było rzecz jasna do niespodziewanych nocnych gości, choć
ściślej byłoby powiedzieć, że do jednego z nich, błękitnookiego, barczystego
bruneta w lekkim wiosennym płaszczu koloru cynamonu.
– Tak
nam się wydaje. – Mężczyzna spojrzał w przesłonięte czernią burzowej nocy okno,
zmarszczył nos, a jego szeroka brew uniosła się do góry w ten
charakterystycznie lekceważący sposób, który Ferild sei Larsen tak dobrze znał.
– Zostaniemy, papo?
Drugi z
gości wciąż siedział na krześle, obrócony teraz w stronę zamkniętych
delikatnie przez Lentiena drzwi. Był to wymizerowany starzec o pożółkłej jak
pergamin twarzy, tak chudy, że zdawało się, jakby jego wątłe, suche jak
nadpalony papier ciało ledwie mogło podtrzymać tlący się chwiejnie płomyk
życia. Pomarszczone, wilgotne palce zaciskał na gładkim oparciu, drżąca, niemal
pozbawiona włosów głowa kiwała się, jak gdyby zapadał w niespokojną drzemkę,
blade zaś wargi poruszały się jak przy odmawianiu jakiejś osobistej modlitwy.
Oczy miał niebieskie i niezmiernie łagodne, przepełnione dojmującym,
niewypowiedzianym, jemu tylko znanym wzruszeniem.
– Masz
takiego miłego synka, Feriś – szepnął, jakby nie dosłyszał pytania. – Prawda,
Nidrilu, że jest miły?
– Tak,
papo, niespodziewanie miły. Zostaniemy – zdecydował Nidril, siadając na powrót
przy stole i biorąc do ręki czekoladowe ciastko. – Niech to szlag… I tak nie
mamy dokąd pójść.
– A
może… – Ferild patrzył na niego bezradnie, czując, że poci się coraz bardziej.
– Może życzylibyście sobie zjeść kolację? Może się czegoś napijecie?
– A może
się napijemy, jak papa myśli? – spytał Nidril, który pochłonął ciastko z
podziwu godną sprawnością i z rękami założonymi na piersiach obserwował
gospodarza z coraz większym rozbawieniem.
– Co tam
mówisz, synku? – Staruszek odwrócił głowę w jego stronę. – A, napij się, moje
dziecko, napij, nie ma co sobie żałować. Nie masz dla niego rumu, Feriś? Ale,
mój chłopcze, czyś ty aby nie chory? – zaniepokoił się raptem, spoglądając
prosto w rozpłomienione oczy o różnobarwnych tęczówkach okalających cienką
obwódką nadmiernie rozszerzone źrenice. – Źle wyglądasz, dziecko…
– Nie…
Nie, papo, nic mi nie jest – szepnął Ferild ochryple. – Nie mam rumu, przykro
mi. Mogę podać whisky…
– Grogu
nam daj, chłopcze – rozkazał Nidril tonem tak stanowczym, że Ferild bez słowa
skinął głową i na nieco chwiejnych nogach skierował się do kuchni, nie
zastanawiając się nawet nad tym, jak właściwie miałby ów napój przygotować,
czego przecież nigdy w życiu nie zdarzyło mu się robić.
Przyszło
mu tylko na myśl, czy nie byłoby dobrze przemknąć teraz do garderoby, przebrać
się w elegancki surdut i w takim, nieporównanie godniejszym, stroju stanąć oko
w oko z tym, co oczekiwało go w jadalni i zacierało z pewnością ręce na myśl o
wyrafinowanej zemście; choć wyznać trzeba – o tak, Ferild doskonale zdawał sobie
z tego sprawę – że niewiele istniało określeń mniej pasujących do Nidrila sei
Larsen niż „wyrafinowany”.
Znalazłszy
się w pogrążonych w mroku pomieszczeniach dla służby, wahał się jeszcze czas
jakiś w gnębiącej sprawie szlafroka, lecz stwierdziwszy wreszcie, że kaprys
taki okazać mógłby się niewartym zachodu, ostrożnie wyciągnął przed siebie
ręce, po omacku dobrnął do jakiegoś mebla, na którym dało się usiąść, po czym
opadł bez sił na niewygodne siedzisko, oddychając ciężko i starając się
uspokoić rozszalały, dygoczący jak w febrze umysł.
Burza
nie ustawała; przeciwnie – miało się wrażenie, że gniew bogini wciąż przybiera
na sile, ryczy coraz wścieklej, coraz zacieklej ciska ogłuszające gromy, jak
gdyby zwiastował rychłą, nieuchronną zagładę imponującemu dziełu wieloletniej
wytężonej pracy rąk ludzkich.
Chwilę
trwało, zanim przypomniał sobie, po co przyszedł; wszelako czuł wyraźnie, że nic
nie jest teraz w stanie zmusić go do poruszenia się choćby o pół cala.
Nabrzmiały przewalającymi się w strugach deszczu grzmotami mrok zimnej kuchni
przygnębiał go, ciążył nieznośnie rozedrganej duszy, a mimo to dawał jakiś
nikły posmak bezpieczeństwa, gorzką satysfakcję własnej samotności i próżnego
upadku, które osładza jedynie jakże potrzebny i błogosławiony brak świadków.
Ferild
myślał, że tak musi się czuć rozbójnik, gdy, uciekając przed nożami
rozwścieczonych kamratów, napotyka na swojej drodze oddział królewskiej policji
i wie już, widzi dokładnie, jak w pustej celi liczyć będzie bezbarwne dni i
noce, aż zawleczony zostanie w końcu przed straszliwego sędziego. Być może tak
też czuje się człowiek, stając przed obliczem ostatniego sądu, jaki go czeka,
zanim strwożona dusza stanie na progu szczęśliwej wieczności bądź też
nieodwołalnie rozsypie się w proch.
Dlaczego
wobec spotkania z niewidzianą od lat rodziną doznawał tego rodzaju uczuć, nie
potrafiłby pewnie powiedzieć, nawet gdyby się nad tym dobrze zastanowił w
spokojniejszym momencie swego życia. Nikt jednak, łącznie z nim samym, nie
oczekiwał na to pytanie odpowiedzi, nie było więc po co tego rozważać. Minuty
płynęły niepostrzeżenie wśród wycia nawałnicy, podobne do siebie jak dwie
krople zacinającej za oknami ulewy, tak że zdawało się, jakby czas z niewyjaśnionych przyczyn stanął w
miejscu.
Jedna
tylko myśl nie dawała się odepchnąć wyczerpanemu chorobą i emocjami umysłowi, lecz raz za razem powracała natarczywie jak łaszący się kot, usilnie żądając odpowiedzi, a
jednocześnie śmiertelnie się jej lękając. I gdy tak wciskała się
do mózgu, bezlitośnie drąc pazurami duszę, zdawało się Ferildowi, że gdzieś w jego wnętrzu rozpełza się boleśnie coś niesłychanie ciężkiego, lepkiego i gorącego, tak jakby całe
jego ciało wypełniało się rozpalonym żelazem.
Od
piętnastu lat nie miał żadnych wieści od matki.
Wtem
delikatne, ciepłe światełko zamrugało z głębi nieprzejrzanych ciemności.
Jasny punkcik otulony złotawą poświatą stawał się coraz większy i
większy i – rzecz dziwna – im bardziej się zbliżał, tym lżej było Ferildowi na
sercu.
– Dlaczego jeszcze nie śpisz? – spytał szeptem Lentiena, którego podłużna
twarzyczka, oblana rumieńcem gorejącego blasku wyłoniła się właśnie z mroku tuż
przed nim.
– Tatusiu, po co do ciebie przyszli tamci panowie?
Ferild
przyciągnął syna do siebie i posadził obok na, jak się przy świetle świecy
okazało, wąskiej drewnianej ławie pod wygaszonym piecem.
– Lentiś, powiedz mi… – zaczął półgłosem. – Dlaczego sam otworzyłeś im drzwi
zamiast obudzić mnie albo Eldis? Zapomniałeś, że nie można tak robić?
Chłopiec
nie odpowiedział. Zacisnął zęby i odwrócił głowę w bok.
– Powiedz mi wszystko, nie będę zły. – Ojciec wyjął mu łagodnie z dłoni podstawkę
z płonącą świecą, którą odłożył na płytę kuchennego pieca.
Niebieskie
oczy dziecka przypatrywały mu się czujnie, uważnie, jak gdyby chciały przejrzeć
najskrytsze jego zamiary.
– Powiedz, nie ma się czego bać – zapewnił.
Lentien
poruszył się z wahaniem, otworzył usta, potem znów je zamknął, zastanowił się
przez moment, oblizał blade wargi, wreszcie rzekł poważnie:
– Myślałem, że bogini mnie woła.
Ferild
zdębiał.
– Co
takiego? – spytał po dłuższej chwili, gdy zebrał już rozproszone myśli na tyle,
by móc zareagować.
– Najpierw mi się wydawało, że to mama przyszła do mnie i stuka w okno, żebym się
obudził – ciągnął chłopiec ostrożnie, a na jego policzkach ukazał się wątły
rumieniec jakiegoś silniejszego odczucia. – Ale zaraz potem pomyślałem, że to
mi się tylko tak zdawało. A później usłyszałem, że ktoś mnie woła po imieniu, i
przypomniała mi się taka historia o dziewczynce, która słyszała głosy bogów, a
potem uratowała wielu ludzi ze swojego kraju i pokonała…
Urwał
raptem, rzucił ojcu krótkie, ukradkowe spojrzenie, po czym rzekł spokojnie:
– Nie
wierzysz, że tak było, prawda?
Ferild
odchrząknął.
– Wierzę, że mogłeś coś takiego słyszeć – powiedział powoli – ale… Posłuchaj
mnie, Lentiś, nie mów o tym nikomu, dobrze? Takie rzeczy zdarzają się tylko w
baśniach. Sądzisz może, że w rzeczywistości taka, powiedzmy, dziewczynka żyłaby
długo i szczęśliwie i cieszyła się chwałą po kres swoich dni? Nic bardziej
mylnego, mój drogi. Życie jest trudniejsze i bardziej złożone niż się wydaje
komuś tak młodemu jak ty. Na razie tego nie rozumiesz, ale kiedyś będziesz
rozumiał, jak dorośniesz. Wszyscy wiedzą, że trzeba postępować właściwie, tylko
nikt nie wie, co to znaczy. A czasem się zwyczajnie nie da tak postąpić, wierz
mi, nie da się. To nie tak, że się nie chce. Nie to, że się nie potrafi. Nie da
się. Nie ma żadnego wyjścia. Do licha, ale kogo to właściwie obchodzi?
Lentien
podniósł się niechętnie z miejsca, ziewnął szeroko, po czym, wspiąwszy się na
palce wyciągnął rękę po świecę stojącą na piecu.
– Szkoda
– westchnął. – Niech już będzie, jak chcesz, tatusiu. Tylko myślałem, że może
poproszę boginię, żeby mama wróciła…
Ferild
znów poczuł ów palący ciężar gdzieś w trzewiach, a w głowie zawirowało mu naraz
tak, że musiał przytrzymać się twardego siedziska, żeby mieć pewność, gdzie się
znajduje.
– Przecież w każdej chwili możesz o to prosić – zauważył wreszcie, ale zabrzmiało
to tak nieszczerze, że chłopiec spojrzał na niego z ukosa.
– I
myślisz, że tak się stanie?
Zapadła
krępująca cisza. Ryk szalejącego żywiołu zdawał się niepostrzeżenie odpływać
gdzieś dalej, poza granice postrzegania.
– Nie,
ja… Nie wiem… Lentienie, jest bardzo późno, proszę już iść do łóżka…
– Odprowadzisz mnie?
Ferild
również podniósł się z niewygodnej ławy.
– Lentienie, na bogów, nie jesteś już małym dzieckiem…
– Tak,
wiem. Dobranoc, tatusiu.
– Dobranoc… Weź świecę. Ja muszę… muszę tam wrócić. Zobaczyć, czy… czy
wszystko jest na swoim miejscu… Śpij dobrze, moje dziecko…
– Ty
też, tatusiu.
Na
krótką chwilę twarz Lentiena rozjaśnił niewyraźny uśmiech, który w jakiś
niepojęty sposób sprawił, że Ferild poczuł się tak, jakby po miesiącach
spędzonych w ciemnym, dusznym pomieszczeniu mógł wreszcie odetchnąć świeżym,
wiosennym powietrzem. Siły wróciły mu na tyle, że zdołał bez przeszkód za
pomocą magii zapalić świece w korytarzu, a w tym nowym świetle mroczne demony
podświadomości wydały mu się doprawdy dziecinnie wręcz śmiesznymi.
Bądź co
bądź, nie miał jak dotąd żadnych podstaw, by mniemać, że dzieje się coś złego.
W
jadalni zastał ojca, siedzącego wciąż na tym samym krześle, oraz brata swego,
Nidrila, rozłożonego teraz w samej koszuli na małej aksamitnej sofie i w stanie
absolutnej beztroski raczącego się jego zagraniczną whisky, wydobytą z jakichś
zapomnianych zakamarków oszklonego kredensu przy pomocy, Ferild mógłby
przysiąc, tego jego niepojętego żeglarskiego zmysłu gotowego namierzyć każdą
kroplę alkoholu w promieniu kilkudziesięciu metrów.
Otóż, wyjaśnić
w tym miejscu należy, że istotnie, Nidril sei Larsen Kan żeglował po morzach i
oceanach tego niezwykłego świata od czternastego roku życia, odkąd to
mianowicie pewnego letniego, pogodnego przedpołudnia wyszedł z domu prosto w
bezkresny, niebieskozielony przestwór kołysanego krzykiem mew Oceanu
Perstyńskiego. Od tego czasu kilkakrotnie opłynął Gerdię oraz położony na
południu kontynent berkilski, wraz z dzielnymi załogami statków wielorybniczych
zapuszczał się niejednokrotnie w najdalsze zakątki morskich krain, na własne
oczy oglądał lądy nieobecne na żadnej mapie, napotykał piękne i przerażające
stworzenia, o jakich nie słyszeli najbardziej uczeni przyrodnicy, a na opisanie
wszystkich jego przygód na odległych krańcach świata trzeba by poświęcić tyle
papieru, że starczyłoby tego na osobną książkę, obszerniejszą pewnie niż
obecna.
Ferild
od zawsze miał wrażenie, że jego brat żyje tak, jakby każdy przypadkowy podmuch
przelotnego kaprysu stawał się natychmiast jego głównym życiowym drogowskazem,
a przyszłość miała nigdy nie nadejść. Był jak samotny okręt błądzący wciąż po oceanie, gnany nieustannie do coraz to dalszych lądów; kiedy zaś pomyślny wiatr
zmienił kierunek i zadął mu prosto w dziób, zmieniał i on swój kurs, brasował
żagle, obierał nowy cel i żeglował ku niemu bez wytchnienia po to tylko, aby
zaraz potem podnieść kotwicę i wyruszyć znów ku kolejnej przygodzie.
Był to
ten rodzaj człowieka, który dzięki jakimś naturalnie prostym mechanizmom
podświadomości, doskonale rozumie, że rzucając się tak często i bez wahania w
ramiona gwałtownej śmierci, tym silniej brata się z życiem.
– Wybaczcie, proszę, tak długą zwłokę – słowa te wypowiadane w szlafroku zdawały
się Ferildowi brzmieć nieznośnie absurdalnie – lecz zaszły pewne nieprzewidziane
okoliczności. Otóż to, Nidrilu. Zapomniałem powiedzieć, że mam gdzieś w
kredensie butelkę whisky i doprawdy nic nie doskwierało mi bardziej przez cały
ten czas niż myśl, czy nie będziesz się przez przypadek krępował poradzić sobie
sam. Jak widzę, zupełnie nieuzasadniona. – Wypowiedzi owej towarzyszyło nader wymowne
spojrzenie.
Nidril
bez najmniejszego ukłucia skruchy pociągnął zdrowy łyk prosto z butelki, po
czym wbił w brata posępny wzrok.
– Może
byś się chociaż naszym papą zajął, chodząca kindersztubo – rzekł. – Ledwo tu
dotarliśmy w jednym kawałku, tak cię chciał zobaczyć.
– Daj mu
spokój, Nidriś, proszę cię pierwszy i ostatni raz – upomniał go nadspodziewanie
surowo ojciec. – Widzisz przecież, w jakim jest stanie. Pewno ten tutejszy
klimat mu szkodzi, nie mam racji? Nie złość się na niego, moje dziecko, wiesz,
jaki on jest. – Podniósł nieśmiało wzrok na Ferilda i ciągnął przymilnym tonem:
– Próbowałem mu wytłumaczyć, że niezbyt to grzeczne z jego strony, ale,
widzisz, nie posłuchał…
– Nie
szkodzi, papo, nic się nie…
– Napijesz się? – przerwał bratu Nidril i wyciągnął ku niemu butelkę.
– Słucham? – Ferild uniósł brwi. – Ach, whisky… Nie, ja… Od tamtej pory… Nie, nie
piję…
Uderzenie
potężnego grzmotu sprawiło, że magiczne świece na ścianach zamigotały
niebezpiecznie. Zdawało się, że ulewa wzmogła się jeszcze. Silny, jednostajny
szum deszczu przepełnił ciszę, jaka zapadła, gdy w drzwiach jadalni stanęła
Eldis sei Larsen w stanowczo za krótkiej koszuli nocnej, z kapiącą woskiem
świecą w dłoni.
Ujrzawszy
nieznanych jej gości, uśmiechnęła się promiennie i wykonała niezgrabny dyg, po
którym nastąpiło oświadczenie w języku rilledińskim, że pokój sypialny jest już
gotowy, ale jeśli można spytać, to ona chciałaby się jeszcze dowiedzieć, kim
właściwie są owi panowie, którzy w środku nocy tak wystraszyli wszystkich
domowników.
– Lila
nie chciała usnąć, mistrzu – dodała dziewczyna po niedługim namyśle. – Trochę
to musiało potrwać, zanim ją uspokoiłam.
Przyznać
w tym miejscu trzeba, że bystre oko młodziutkiej Eldis od razu pochwyciło
niesłychanie subtelne podobieństwo między braćmi, mimo że na pierwszy rzut oka
różnili się od siebie nie mniej niż odprysk skały różni się od liścia topoli.
Nidril
sei Larsen wyglądał na wyraźnie starszego. Był nieco niższy od Ferilda, twarz
miał ogorzałą, wychłostaną przez niejeden słony wicher oceanu,
ogromne ręce – twarde i szorstkie, pocięte niezliczoną ilością brasów, fałów,
szotów, gejtaw, drążków wioseł i sieci rybackich; gdyby zaś podwinął teraz
rękawy koszuli, ukazałyby się spod nich potężne ramiona z rysującymi się pod
smagłą skórą węzłami muskułów, omotane siecią grubych żył, niby stengi masztu
obwiązane mocnymi linami okrętowymi.
Porośnięta
czarnym zaniedbanym zarostem twarz Nidrila sei Larsen nie miała w sobie
najmniejszego śladu tak typowej dla Ferilda protekcjonalnej powściągliwości,
nosiła natomiast zauważalne piętno
jakiegoś wiecznego niepokoju, jakiejś nieprzerwanej namiętności zapalczywego
serca. Oczy błyszczały mu wciąż pożądliwym blaskiem, szerokie brwi marszczyły
się i drgały bezustannie, kąciki warg unosiły się co rusz ku górze, jak gdyby w
zapowiedzi czystego, wesołego uśmiechu, który prawie nigdy faktycznie nie
następował, nozdrza zaś rozdymały się częstokroć jak u niespokojnego źrebaka.
Poruszał
się z nieporównanie większą swobodą niż brat. Niezwykle żywą, zamaszystą, by
nie rzec gwałtowną, gestykulacją przekazywał to, czego nie potrafił wyrazić za
pomocą niewyszukanego słownictwa, wzbogacał w ów nieświadomie przemyślny sposób
treść wypowiedzi, tak że rozumiało się go nierzadko lepiej niż wyważone,
literackie wręcz niekiedy sformułowania Ferilda. Głos miał niski i ochrypły,
zawsze odrobinę zbyt podniesiony, zabarwiony wyraźnie rozkazującym tonem,
zupełnie jakby nie zdawał sobie do końca sprawy, że nie wydaje poleceń na
żaglowcu, a uczestniczy właśnie w lekkiej towarzyskiej konwersacji.
Niemniej,
mimo wszystkich owych różnic widocznych gołym okiem niewprawnego choćby
obserwatora, rysy obu twarzy zdradzały jakąś nieuchwytną dla większości
pierwotną jedność istniejącą na całkiem innej abstrakcyjnej płaszczyźnie, tak
jakby ten sam przedmiot ukazany został na obrazach dwóch skrajnie różnych
artystów. A jeżeli ktoś przyjrzałby się dokładniej ich działaniom i zachowaniu,
dostrzegłby bez trudu podobieństwo tego rodzaju także w ich naturze.
– Eldis
– odezwał się wreszcie Ferild z marnie skrywaną ulgą – zaprowadź, proszę, tych
panów do sypialni. Pozwól, że później ci wszystko wyjaśnię, teraz…
– Jesteś
chory, mistrzu – orzekła natychmiast dziewczyna. – Zaraz ci podam lekarstwo,
tylko pokażę naszym gościom drogę. Zaczekaj tu na mnie.
– Nie
jestem chory – warknął Ferild. – Sam poza tym potrafię o siebie zadbać.
Nidril
parsknął chrapliwym, ordynarnym śmiechem, ojciec posłał mu złowróżbne
spojrzenie, Ferild zaś przygryzł wargi, starając się wrócić do stanu względnej
równowagi ducha.
– Eldis,
zrób, o co cię prosiłem – powiedział spokojniejszym już tonem, a dłonie
zacisnął na oparciu krzesła, by opanować ich drżenie.
Przez
krótką chwilę Eldis stała bez ruchu, marszcząc z wahaniem brwi, w końcu
powiedziała półgłosem:
– Zaczekaj
tu na mnie, mistrzu.
Pomogła
wstać znużonemu staruszkowi, skinęła na Nidrila, by udał się ich śladem, po
czym, podtrzymując powłóczącego nogami gościa, wyszła wraz z nim na
oświetlony korytarz, kierując kroki ku niewielkiej, czystej gościnnej sypialni.
Kiedy
zniknęła Ferildowi z oczu, ów drgnął raptem, jak gdyby zbudzony z głębokiej
zadumy i ruszył bez pośpiechu za nią, lecz zanim zdążył przekroczyć próg,
Nidril zatrzasnął mu drzwi przed nosem.
– A ty
się gdzieś wybierasz, bratku? – syknął. – My to jeszcze mamy ze sobą do
pogadania. Siadaj.
– Czyżby? Nie sądzę doprawdy, by zachodziła potrzeba…
– Siadaj, powiedziałem.
Z tymi słowy brutalnie pchnął brata na sofę,
którą sam przed kilkoma chwilami zajmował, przyjrzał mu się uważnie z góry,
przymrużył powieki, wreszcie odwrócił się gwałtownym ruchem, założył ręce w tył
i bez słowa począł spacerować w tę i z powrotem przed śledzącymi go czujnie
oczyma Ferilda sei Larsen.
– Zamierzasz coś mi wyjaśnić czy chcesz defilować tak przede mną do rana?
Nidril
przystanął naraz, obrócił ku niemu pałające wejrzenie, podszedł kilka kroków,
by znaleźć się dokładnie naprzeciwko, zmierzył go raz jeszcze badawczym
wzrokiem, lecz nagle przechylił nieco głowę, jak gdyby pewien nader istotny
szczegół przykuł jego uwagę, aż w końcu rzekł bez wyraźnego ku temu powodu:
– Nos ci
się na sterburtę przechyla.
Ferild
mimowolnie dotknął istotnie skrzywionego w prawą stronę nosa.
– Nie
mów mi tylko, że nie wiesz dlaczego – wycedził.
Nidril
uśmiechnął się drwiąco, słysząc odpowiedź.
– Wiesz dobrze,
że chętnie zrobiłbym to raz jeszcze – syknął. – I co? Nie dało się tego
naprawić jakąś twoją… – pstryknął głośno palcami – kuglarską sztuczką?…
– Nie
trzymasz mnie tutaj, żeby rozmawiać o moim nosie, prawda? – Ferild umościł się
wygodniej na sofie, opierając łokieć na finezyjnie wygiętej poręczy.
– O nie,
nie tym razem, chłopcze. – Nidril przysunął sobie jedno z krzeseł, obrócił je
tyłem do sofy, po czym usiadł na nim okrakiem, krzyżując przedramiona na błyszczącym oparciu. Prawa noga drgała mu charakterystycznym tikiem jak zawsze, gdy miał w perspektywie siedzenie przez dłuższy czas w
jednym miejscu.
– Mama
rozchorowała się po twoim wyjeździe – rozpoczął tonem ostrym i zimnym jak
odłamek groźnych skał dalekich mórz Północy. – Oszalała chyba z tęsknoty albo
coś… coś tego rodzaju… Musieliśmy ją z papą zostawić w przytułku braci
lingotynów. Pamiętasz na pewno ten wysoki dom niedaleko za miastem, od strony
Mlecznej. Pamiętasz, jak chodziliśmy tam nieraz z Darillen popatrzeć na tych
wszystkich wariatów… Umarła tam parę tygodni temu. Bracia mówili, że do końca
miała nadzieję, że wrócisz i że cię jeszcze raz zobaczy. Zostawiła dla ciebie
ładny stosik listów. Papa uparł się, żeby ci je pokazać, ale jakby mnie kto
pytał, to oszczędziłbym ci tego z litości. No… zresztą, co to ma teraz za
znaczenie? Są w kieszeni mojego płaszcza, gdybyś był ciekaw… No, tyle ci musiałem
powiedzieć. Mów teraz, jak tobie się powodzi.
Ferild
nie odpowiedział. Patrzył na Nidrila nieprzytomną, dziką pustką rozszerzonych
do granic możliwości źrenic. Oddychał ciężko, mokry od potu, ostatnią resztką
sił próbował powstrzymać chorobliwe dreszcze i uciążliwe szczękanie zębami, a
jedynym dźwiękiem, który docierał teraz do jego zdrętwiałego umysłu, był
nieustający, przenikliwie świszczący w uszach szum, wiercący boleśnie czaszkę i
z ogłuszającym rykiem triumfu sięgający potworną torturą żywej tkanki mózgu.
Oczywiście,
że pamiętał wysoki, czerwonawy budynek, ogrodzony kamiennym murem, ciasno
opleciony siecią dzikiego wina, zasłaniającego całą ścianę, a nawet część
okien. Znów zaszumiały platany posadzone na zielonym podwórzu, zaświergotały
jaskółki, które uwiły sobie gniazdko nad oknem obłąkanego staruszka ogarniętego
pełnym niedorzecznej nadziei odwiecznym ludzkim pragnieniem wzbicia się w
powietrze.
Nikt do
dziś nie wiedział, jak udało mu się pewnego poranka otworzyć zakratowane okno;
domyślano się tylko, że ktoś zaopatrzył go w pilnik. Co prawda, narzędzia
takowego nigdy na terenie przytułku nie odnaleziono, niemniej hipoteza owa
zdawała się jedynym racjonalnym wytłumaczeniem niecodziennego zajścia.
Leciał
jedną zaledwie krótką chwilę, lecz przypuszczam, że ten jeden moment wart był
dla niego całych dziesiątek lat spędzonych za kratami i grubym murem
porośniętym dzikim winem.
Ferild
sei Larsen był wtedy jeszcze dzieckiem, może dziewięcioletnim, Nidril miał lat trzynaście i to on, uległszy gorącym prośbom młodszego brata, za
własne pieniądze zabrał jego oraz małą Darillen sei Filden za miasto, pod
kamienny mur przytułku braci lingotynów.
Kiedy
wrócili do domu, cała sprawa wyszła na jaw, pani Larsen jak zwykle
niepotrzebnie histeryzowała, pan Taldir, zawsze tak porywczy i nieprzejednany, nie
powiedział natomiast ani słowa. Ukarano ich wtedy pozbawieniem kolacji.
– Mnie
ukarano, jeśli mamy być bardzo dokładni – sprostował Nidril. – Ciebie przecież
nikt nigdy nie karał.
Ferild
wlepił w niego bezgranicznie zdumione spojrzenie. W głowie wciąż mu szumiało,
ale powoli zaczynało do niego coś docierać. Czy to możliwe, by jego brat,
prosty żeglarz, wyrzucony swego czasu ze szkoły za rozliczne bójki, posiadł jakimś cudem
wyrafinowaną umiejętność czytania w myślach?
– Gadasz
do siebie, chyba zaczyna być z tobą niedobrze, bracie. – Nidril wstał z
krzesła, podniósł ze stołu napoczętą butelkę whisky i pociągnął jeszcze spory
łyk. Naraz coś jakby zaświtało mu w głowie. – Szlag, zapomniałem ci
powiedzieć… Midrel nie żyje. Chowali go jakiś miesiąc temu.
– Jak
to?… – Ferild zamrugał niezupełnie przytomnie – Jak?…
Midrel…
Był jednym z czworga śmiałków, którzy wymknęli się nubimskim żołnierzom podczas
pamiętnej jesiennej deszczowej nocy, gdy zginąć miał cesarz wielkiego imperium.
Reszta bohaterski wyczyn przypłaciła życiem. W mglistych wspomnieniach Ferilda
to on, drobny, piegowaty, dwudziestoletni niespełna Midrel, niewiarygodnie
potężnym zaklęciem ocalił ich obu przed śmiercią od bagnetów małego oddziału
nieprzyjacielskiej piechoty.
Burzliwą
noc, która nie chciała się skończyć, przetrwało czworo. Białowłosą Drisen
schwytano kilka tygodni później w Meddirze. Mellanis zmarła po dwóch latach w
tajemniczych okolicznościach, podobno od długotrwałego nadużywania alkoholu.
Teraz zaś przyszła kolej Midrela…
– Jak to
się stało?…
W
odpowiedzi Nidril przyłożył do skroni dwa palce imitujące lufę pistoletu.
– Długo
ponoć nie cierpiał, nie martw się – rzucił, zanim znów podniósł do ust
butelkę whisky.
W owej
chwili Ferild sei Larsen Kan nie czuł już nic poza zimną, dojmującą,
wszechogarniającą, bez skrupułów pożerającą wszystko inne pustką. Wstał powoli
z małej sofy i rzekł zadziwiająco spokojnie:
– Wybacz
mi. Nie najlepiej się czuję. Myślę, że najwyższy czas udać się na spoczynek.
Twoja sypialnia jest na górze, drugie… nie, trzecie drzwi na lewo… Zresztą,
pokażę ci. Albo powiem Eldis.
To
mówiąc, na miękkich nieco nogach podszedł do drzwi i sztywnym, jakby zdrętwiałym ruchem
otworzył je na oścież.
– Mistrzu?… – W jasnej ciszy korytarza rozległ
się niepewny głos Eldis. – Słyszałam rozmowę, pomyślałam, że nie będę
przeszkadzać… Chyba stało się coś złego, prawda? – Spojrzała pytająco na
Nidrila, ale ów wzruszył ramionami i wykonał dłonią gest mający oznaczać coś
w rodzaju obłędu rzekomo nękające jej mistrza.
– Eldis,
proszę cię, odprowadź gościa do sypialni. Zapewniam cię, że doskonale sobie
poradzę.
Dziewczyna
otworzyła już usta, żeby coś powiedzieć, ale zamiast tego wydała tylko ciche
westchnienie, pokręciła głową, po czym podniosła wzrok na Nidrila i przez
moment na jej okrągłej twarzy zagościł blady uśmiech, kiedy zapraszała go na
górę, do gościnnej sypialni.
Ferild
bez śladu jakiegokolwiek odczucia patrzył, jak oboje znikają u szczytu dębowych
schodów. Było mu jakoś nienaturalnie zimno.
Nie
myśląc o niczym, wciąż z ową przerażającą pustką w duszy, podszedł wolno do
wielkiego zwierciadła, lecz coś nie dawało mu spojrzeć w chłodną, gładką taflę,
tak obojętnie i bezstronnie ukazującą wszystko wokół. Wbił wzrok w lśniącą
powierzchnię stojącej pod lustrem komody, oparł o blat ręce, które nagle
zaczęły mu drżeć niepowstrzymanie; wreszcie, po długiej chwili całkowitego bezruchu, odsunął niemal machinalnie pierwszą z brzegu
szufladę, powoli, ostrożnie, jak gdyby jego przedsięwzięcie wymagało nienagannej precyzji, włożył dłoń do środka, po czym z całej siły przytrzasnął sobie palce.
9 komentarze:
Tak, kochani, Wasza Haley niniejszym wraca z kolejną częścią swej opowieści. Może i powyższa notka nie jest dziełem szczególnie wybitnym, ale starałam się (jak zawsze zresztą ;p.). Rozdział dedykowany wszystkim Czytelnikom, którzy dotrwali wraz ze mną do tej pory. Przepraszam za przedłużającą się nieobecność i dziękuję serdecznie za to, że jesteście.
Pozdrawiam ciepło :).
Jestem jako pierwsza ! Łiiii :D
Zaciesz! Dobra, ogar XD
Jak ja się ciesz, że powróciłaś, aż się normalnie wzruszyłam :D Ah, i dziękuje za dedykację :D Cały czas niecierpliwie czekałam na nowy rozdział :D Miałam nadzieję, że podwójnie się postarasz i nie zawiodłam się ! Rozdział cudowny, aż śmie twierdzić, że najlepszy na tym blogu :D Ale wiesz to tylko moja skromna opinia :D Błędów nie zauważyłam, ale jak to ja! Po prostu jak coś mi się podoba to nie zwracam na to uwagi :D
No to teraz mam nadzieję, że na kolejny rozdział nie będziemy musieli tak długo czekać :D
Życzę weny i pozdrawiam :)
Dziękuję ślicznie za przemiły komentarz. Nawet nie wiesz, jak mi się miło zrobiło, że czekałaś wytrwale i że tak Ci się podobało :). Mam nadzieję, że następny rozdział pojawi się jeszcze w październiku. Mam już w miarę szczegółowy plan, więc w najbliższym czasie zabieram się do pisania (jak tylko ogarnę sprawy związane z uczelnią).
Tymczasem pozdrawiam serdecznie :)
Przytrzasnal sobie palce po niewiarygodnym wysiłku przeglądania się w lustrze? Dziwny ten Twój świat.... A tak na serio to jest fenomenalny :D i chodzimy chciała się rozpisywać to nie mogę bo telefon mi na to nie pozwala. Niestety, zostałem pozbawiona internetu przez jakze okrutnych rodziców xD I chciałam tylko dać znać że nadal wiernie czytam Twoje opowiadanie...
Sylvia
Jak miło, że się znów pojawiłaś :). Naprawdę tak dziwnie wygląda ta końcówka? ;D. Cieszę się bardzo, że wciąż jesteś, ale, ech, to moje opowiadanie to chyba zniknie z blogosfery na długi czas albo i na zawsze, takie mam wrażenie. Siostrzyczka mi radzi napisać porządnie całość i wysłać do wydawnictwa, a ja powoli skłaniam się ku takiej próbie. Jak mi zresztą ktoś z komentujących napisał - jeśli się nie uda, zawsze mogę później opublikować w internecie. W każdym razie decyzji jeszcze nie podjęłam, ale waham się od pewnego czasu.
I czekam też na nowy rozdział u Ciebie (chyba że mnie coś ominęło w międzyczasie i już coś dodałaś).
Pozdrawiam :)
Niestety nie dodałam nic nowego, nawet nie mam takiej możliwości... A jeśli chodzi o wydawnictwo... Myślę że jedno nie wyklucza drugiego ;) Możesz pisać całość i jednocześnie publikować ją w internecie z pewnym opóźnieniem. Tak robi wiele osób. Dla przykładu moja koleżanka z klasy - Sandra prosiła szkole o dofinansowanie na wydanie powieści wcześniej publikowanej. Bądź, z tego co wiem bloggerka - Aivalar do której jednego z bogów palam niezwykłą sympatią ( znajdziesz go u mnie w linach jako Potluczone Serce... Oczywiście POLECAM ;D mnie wciągnęło na maxa xD) z tego co wiem wydała książę
Tak więc pisz i publikuj ;) książkę Twojego autorstwa i tak kupię jak znajdę na półce w księgarni xD
A jeżeli chodzi o mnie... Ja na chwilę obecna ostaje przy publikacjach w internecie. Jeżeli uda mi się skończyć jakikolwiek z bogów to będzie naprawdę wielki sukces xD
+ przepraszam za ewentualny brak polskich znaków ale jestem ma telefonie i nie chce mi się walczyć z tym słownikiem xD
Sylvia
A i końcówka... Tak ;) Jest taka trochę obłędna, ale pozytywnie :) I tak, mam nadzieję, że wyjaśnia nam w następnym rozdziale te "masochistyczne ataki" xD Jednak bardzo fajnie się o tym czyta, to takie urozmaicone że O.O... Uwielbiam <3 Wręcz kocham czytać o takich sytuacjach, ale ja to ja... Bardzo prawdopodobnie że jestem dziwna xD
Dziękuję z całego serca za wszelkie uwagi, porady i w ogóle za wszystko. Tak, owszem, miałam zamiar napisać coś na temat w następnym rozdziale. To akurat nie jest ta sytuacja, gdzie bohater wykręca mi jakiś numer tego typu, a ja nie mam pojęcia dlaczego :D, bo i takie mi się zdarzają. Nie, tutaj mam jasny obraz sytuacji psychologicznej, spodziewam się więc, że następny rozdział wyjaśni co nieco :).
Niestety, chyba nam wszystkim przyjdzie trochę na niego jeszcze poczekać, bo tworzę teraz coś innego, krótkie opowiadanie, które mam zamiar bez wielkich nadziei zgłosić do konkursu w UK - zresztą pewnie i tak nic z niego nie wyjdzie.
No cóż, dziękuję raz jeszcze i życzę Ci dużo weny na następne części :).
Podoba mi się ten rozdział. Bardzo ładny styl, szczególnie język, jakim posługują się postacie i dobrze przedstawiony świat. Zaraz się skuszę na wcześniejsze rozdziały.
Prześlij komentarz