Obsługiwane przez usługę Blogger.
RSS

VIII

Megalomania

Miłościwie nam panująca Fielidieta Ordelia Lentienna Markia, Jej Królewska Mość Fielidieta III, z Łaski Teptydy, Matki Bogów, Królowa Norienu, Związku Państw Północnoberkilskich oraz Zjednoczonych Wysp Smoczych, jak brzmi jej oficjalny tytuł, Dama Orderu Róży, Złotej Strzały, Kości Słoniowej, Błękitnego Delfina oraz Gwiazdy Wód Północnych, by wymienić zaledwie kilka spośród jej licznych międzynarodowych odznaczeń, swego przyszłego męża, księcia Dyrelfa, ujrzała po raz pierwszy w dniu uroczystego ślubu, zawartego pewnego mroźnego popołudnia zimowego miesiąca lefrin wedle woli frycyjskiego monarchy, który pragnął umocnić swe nadszarpnięte przez wojny etryckie wpływy w norieńskim królestwie.
Księżniczka Fielidieta miała już wówczas dwadzieścia pięć lat, krajem władała zaś jej matka, Fielidieta II zwana Wielką.
Jak nakazywała uświęcona przez wieki tradycja, norieńska para królewska, wraz z córkami oraz starannie dobraną barwną świtą, oczekiwała przyszłego zięcia opodal pałacowej kaplicy wzniesionej na cześć bogini Brilde, której majestatyczny posąg, przyprószony padającym od rana śniegiem  co na wyspie zdarzało się tego jednego tylko miesiąca  budził niezmiennie od lat nabożny zachwyt u nowo przybyłych.
Owego jednak dnia podobne uczucia przyćmić zdołało coś zgoła innego. Owego dnia bogini pozostać miała w cieniu podniosłej chwili, przesyconej niepowstrzymaną ciekawością młodziutkich dwórek, oraz jaśniejącej wśród ich roześmianych twarzyczek urody starszej królewny.
Ona zaś stała dumnie wyprostowana, z naręczem świeżych lilii w dłoni, bez cienia uśmiechu, oczekując przeznaczonego jej małżonka z wyrazem wyniosłej powagi, chłodnego zamyślenia, czy może nawet nieskrywanej obojętności.
 Przynajmniej udawaj, że się cieszysz – szepnęła jej matka, niby poprawiając perłowy diadem we włosach córki, po czym, zarumieniona z mrozu i wzruszenia, z łaskawym uśmiechem pozdrowiła zgromadzonych przed kaplicą dostojnych gości wyuczonym uniesieniem dłoni.
Królewna westchnęła niedosłyszalnie i przestąpiła nieznacznie z nogi na nogę. Zimno zaczynało dawać się jej we znaki, a narzeczonego jak nie było, tak nie zanosiło się na jego rychłe przybycie.
 Wygląda dziś przepięknie – mówiły między sobą dwórki, nie mogąc dość nacieszyć oczu wspaniałościami królewskiej garderoby.
A istotnie, było co podziwiać. Spod podbitej sobolami śnieżnobiałej pelisy błyszczała suta suknia ze złotogłowiu, dziś nienoszonego już prawie nigdzie w Gerdii, wysadzana brylantami skrzącymi się w zimowym słońcu jak kryształki lodu. Na szczupłe ramiona spływał haftowany welon, spowijający drobną postać niby delikatna mgiełka wzbitego w powietrze śniegu.
 Jak śniegowa księżniczka – dodawały inne dziewczęta, bowiem, zupełnie jak w starej baśni, lód, tak wyraźnie widoczny zazwyczaj w oczach królewny, jak powiadali niektórzy, skuwał również niezmiennie jej serce.
Nie minęły minuty, gdy zagrzmiał donośny chór ośmiu trąb obwieszczających przybycie przyszłego norieńskiego króla małżonka. Po zgromadzonych przeszedł ni to szmer, ni to westchnienie, jakby poświst wiatru, zrywający z ziemi suche liście. Zadudniły w oddali końskie kopyta i ciężki, miarowy krok wojskowych butów, zaturkotały koła powozów; nadciągający gwar potężniał z każdą chwilą, mieszając się z coraz bliższym, coraz głośniejszym biciem bębnów. Zaraz też na plac u schodów kaplicy wkroczył wspaniały królewski orszak, złożony z wysokich rangą urzędników i duchownych, żołnierzy w galowych mundurach oraz licznej służby, towarzyszący przepysznej złotej karocy zaprzężonej w trzy pary raźno parskających siwych klaczy frycyjskich.
Norieńska gwardia honorowa odpaliła serię dziesięciu salw na cześć przybyłej pary królewskiej oraz najmłodszego królewicza; gdy zaś ucichł huk ostatniego wystrzału, a wojskowi równo zasalutowali i stanęli na baczność, zdobione godłem Frycji drzwi karocy otworzono z zachowaniem należnej ceremonii przed osiemnastoletnim księciem Dyrelfem dello Molienne.
Królewna wstrzymała oddech.
Znała go od niemal roku z korespondencji, którą wymieniali w czasie, gdy jako prosty żołnierz wbrew woli rodziców służył w armii jednego z państewek rozdartego wojną domową Etrytu. Wszelako Fielidiecie nigdy nie pozwolono przekroczyć niebezpiecznej granicy, by choć raz ujrzeć twarz narzeczonego. Małżeństwo zostało bowiem zaplanowane jeszcze przed skandalicznym czynem młodziutkiego królewicza, samo zaś jego rzucenie się w etryckie kłębowisko dymu i krwi bywało odczytywane jako rozpaczliwa próba uwolnienia się z więzów, jakie nań nakładał ów polityczny ruch ojca.
Nawykły do siarczystych mrozów dalekiej północy, książę Dyrelf lepiej znosił surowy klimat niż wielu rodaków jego narzeczonej. Łagodna norieńska zima zdawała mu się zaledwie rześkim chłodem wiosennego poranka, stąd też ubrany był jedynie w lekki, granatowy płaszcz z krótką pelerynką, białe rękawiczki i wojskową czapkę obwiedzioną złotym otokiem.
Po wielu miesiącach ciężkich bitew frycyjski książę nie lękał się już lodowatych wichrów ani śnieżnych pustkowi i być może z tego względu zimne serce norieńskiej królewny stopniało rychło, ogrzane jego promiennym uśmiechem, a na bladych policzkach zakwitły delikatne rumieńce jak na jedwabistych kwiatach jabłoni. Wkrótce zapłonęła cała tak gorącą namiętnością, że nieskazitelny jej pancerz rozsądku i opanowania pękł z trzaskiem jak od uderzenia topora.
Trzy lata po zaślubinach przyszła Fielidieta III powiła pierworodną córkę, ostatni zaś owoc wydała w późnym wieku, krótko przed narodzinami kniazia Aristija Korbiulewa-Larkinina, będącego, jak wie każdy uważny czytelnik, niezagubiony jeszcze w zawiłościach genealogii, synem jej ciotecznej siostry, młodszej o siedemnaście lat kniahini Hadrieny.
Owoc ów otrzymał imiona Klerian Lentien Astralij i szybko stał się oczkiem w głowie ojca, który nigdy nie potrafił mu niczego odmówić, a odkąd chłopiec skończył lat osiem, miał zwyczaj zabierać go ze sobą na polowania, co w Norienie stanowiło ich ulubioną rozrywkę. Więź, jaka się w takich chwilach między nimi krystalizowała, była szczególnego rodzaju. Książę, a później król Dyrelf dostrzegał w swym synu siebie sprzed wielu lat, choć w znacznie łagodniejszej i spokojniejszej odmianie, Klerian zaś widział w nim kogoś, kim chciałby się stać w przyszłości. Obaj kochali wolność, konie i nietknięte ludzką ręką przestrzenie. Obaj też stronili od polityki, niejako bezwiednie zostawiając sprawy wagi państwowej w rękach trzech kobiet, tak różnych od siebie, że ich relacje aż iskrzyły od napięć i nie zawsze kulturalnych sporów.
Ciężko właściwie znaleźć jedną cechę, która by je łączyła, choć nie twierdzę, że  jest to niemożliwe. Wszystkie trzy miały bowiem oczy zielone niczym niezgłębiona toń Morza Wężowego, wszystkie miały głęboki, niski głos i wszystkie mówiły płynnie w języku lichtgurskim, grzechoczącym i dźwięcznym jak orzechy sypane w srebrną misę, co w połączeniu z ich pięknymi altami brzmiało nadzwyczaj czarująco, niby szum morskich fal rozbijających się o ostre klify rilledińskiego wybrzeża.
Królowa Fielidieta była surową matką, a krajem rządziła żelazną ręką. Odporna na wszelkiego rodzaju naciski, pogróżki i próby manipulacji, zarówno z zewnątrz, jak i z jej własnego środowiska, z chwilą przejęcia tronu zamierzała sumiennie kontynuować dzieło swej matki, dążąc do stopniowej poprawy bytu najuboższych oraz rozszerzania, w miarę możliwości, swobód obywatelskich. Starała się jednocześnie powstrzymać napierającą na Norien falę ateizmu, wspierając zakony niosące pomoc potrzebującym, umacniając pozycję kapłanów oraz krzewiąc kulturę pielęgnującą tradycyjne wartości; wychodziła bowiem z założenia, że wolność można ludziom dać tylko wtedy, gdy sami wyhodują w sobie ograniczenia moralne wyrosłe na niepodważalnym gruncie boskiego prawa.
W dyplomacji twarda i nieprzejednana, w polityce konsekwentna i rzetelna, w prywatnych rozmowach oschła i niewzruszona, przy ukochanym mężu stawała się jednak miękka i ciepła jak rozgrzany w dłoniach wosk. Trudno mi orzec, czy gdyby kazał jej w imię miłości wyruszyć w samotny rejs wzdłuż przeklętej Cieśniny Ady Lei, naprawdę by to zrobiła, pewnym jest natomiast, że on bez wahania prędzej uczyniłby coś podobnego, niż pozwoliłby, aby królową spotkała jakakolwiek krzywda.
Jedynym polem, na którym jej słabość do męża znaczyła niewiele lub zgoła nic była polityka. Fielidieta od zawsze lubiła grać pierwsze skrzypce i niechętnie na ogół słuchała rad innych, zwłaszcza w tej materii. Nie ugięła się nawet wówczas, gdy król Dyrelf usilnie prosił o zbrojne wsparcie dla uwikłanej w wojnę na dwóch frontach, sprzymierzonej jedynie z Lichtgurią i częścią małych państewek etryckich Frycji.
A czasy były istotnie ciężkie. Imperialistyczne dążenia Nubimii kosztowały już niepodległość Aolii, podzielonej między trzy sojusznicze mocarstwa, oraz części Rilledinu, co stanowiło naturalną konsekwencję podniesienia ręki na cesarza. Opór stawiało już tylko słabnące coraz bardziej stronnictwo zachodnie, toteż frycyjski monarcha z rozpaczliwą nadzieją szukał pomocy u nowo koronowanej synowej, dysponującej najpotężniejszą flotą świata oraz zastępami oddanych korsarzy.
Pomimo pragnienia utrzymania Norienu poza konfliktem zbrojnym, królowa Fielidieta zaczynała obawiać się, że pomoc finansowa oraz noty dyplomatyczne wysyłane najeźdźcom mogą okazać się niewystarczające dla utrzymania równowagi sił na kontynencie. Po długich i burzliwych naradach, nieprzespanych nocach oraz żarliwych modlitwach o podjęcie właściwej decyzji, norieńska władczyni wydała zatem rozkaz ataku.
Po raz pierwszy od wielu miesięcy siły Zachodu odniosły zwycięstwo nad armią wroga, co więcej – zwycięstwo miażdżące. Nieprzyjacielskie oddziały zostały rozbite w pył w bitwie morskiej pod Lantyfią, a działo się to w roku 2024, osiem lat przed opisywanymi tutaj wydarzeniami.
Wszelako mylili się ci, którzy sądzili, że decydujące starcie pod Rantyrem zakończy wreszcie wieloletni rozlew krwi. Postanowienia kongresu pokojowego, podczas którego to Fielidieta III nadawała ton rozmowom, zostały przez wielu uznane za rażąco niesprawiedliwe, co doprowadziło rzecz jasna do kolejnych konfliktów i zbrojnych wystąpień. Lichtguria dążyła do odzyskania ziem przyznanych frycyjskiemu królowi, pominięta na kongresie Aolia postanowiła siłą dochodzić swoich praw, w Etrycie wciąż wrzało, a nubimski cesarz zapłonął żądzą zemsty za zniweczenie planów podboju Gerdii.
Zawarte w Kolgi porozumienie, które z czasem zaczęto określać jako „pakt trojga” słusznie więc trapiło królową, a sytuację pogarszał jeszcze problem bezprzykładnego nieposłuszeństwa młodszej córki, pragnącej na własną rękę znaleźć remedium na kłopoty Norienu w najbardziej niedorzeczny i dziecinny sposób. Zaostrzający się konflikt interesów obu dam od dawna prowokował, niejednokrotnie przyprawione krzykiem i łzami, kłótnie w pałacowych komnatach; żadna z nich bowiem nie miała zwyczaju ustępować pola przeciwnikom.
I tak jak królową Fielidietę można by przyrównać do surowej zimy, księżniczkę Milę zaś do gorącego, pełnego słońca i krótkotrwałych burz lata, starsza królewna, Oridiena Fielidieta Safia Altaria – niekiedy ciepła i radosna, to znów pochmurna czy wręcz chłodna – piękna, świeża i nieśmiała, przypominała łagodną wiosenkę. I tak jak wiosna rozdziela i godzi dwie skrajności roku, tak też biedna Orieńka stawała częstokroć między matką a siostrą, by uśmierzyć wzajemnie zadane rany oraz załagodzić piętrzące się fale odwiecznego sporu.
Księżniczka Oridiena znała plany, marzenia i tajemnice obu stron. Z niewiarygodną łatwością przychodziło jej wzbudzanie zaufania oraz wywoływanie potoku zwierzeń, gdyby więc była nieco bardziej wyrachowana, z pewnością znalazłaby niezliczone sposoby na wykorzystanie swego położenia dla własnych celów.
Wiedziała dobrze o tym, że wierny gwardzista księżniczki Miladieny, porucznik Itier Pietrinow, został przez Jej Królewską Mość zobowiązany do dostarczania jej informacji o każdym kroku młodszej córki. Wiedziała również, jako może jedyna w całym pałacu, o sekretnym porozumieniu między nim a Milą – co w świetle prawa równało się zdradzie stanu i karane było śmiercią – mimo że siostra nie pisnęła o tym nawet słówka. Nie była tylko pewna, na czym właściwie owa współpraca polega i jakiż to szatański plan zrodził się w głowach tych dwojga.
 Nie wiem, Milu, co takiego planujesz, ale wiedz, moja droga, że to i tak nie ma szans powodzenia – rzekła siostrze któregoś popołudnia, pijąc herbatę w jej pokoju o ścianach koloru dojrzałych wiśni. – Dokądś się wybierasz?
Mila spojrzała na nią znad tęczy zwiewnych szali i chust.
 Słucham? Och… Tak… Chciałam odwiedzić kuzyna Arię, mamy tam takie swoje sprawy… Myślisz, że będzie padać? Mam nadzieję, że nie. Jest tak ładnie, może pospacerowałabym po parku… A może wziąć mimo wszystko parasol? Z tą pogodą nigdy nic nie wiadomo. A jeżeli będzie padać? Brać parasol czy też go nie brać? Hmm… Ostatecznie mały deszczyk nikomu jeszcze nie zaszkodził. Co myślisz, Orieńko?
 Weź lepiej parasolkę od słońca. Twoja cera jest już wystarczająco opalona…
Miladiena zaśmiała się dźwięcznie.
 Dziękuję ci bardzo, moja droga. Wiesz, jednak nie wezmę parasola.
 Jak uważasz. Ale zastanów się, a potem mi powiedz, dlaczego ty zawsze musisz ściągać na siebie niepotrzebne kłopoty.
 Och, Orieńko, od letniego deszczu nikt jeszcze się nie rozpuścił, prawda?
 Nie o tym mówię – Oridiena odstawiła filiżankę na trójnogi stoliczek, po czym strzepnęła niewidoczny pyłek z seledynowej sukni przybranej białym kwiatem lotosu, odrobinę większym niż ten, który ozdabiał jej gładki kok tuż nad karkiem. – Wiesz dobrze, o czym mówię, prawda?
Przez chwilę Miladiena wpatrywała się w siostrę uważnie, jakby chciała wyczytać coś z bladej, pociągłej twarzy, wreszcie wyciągnęła z barwnej sterty pierwszy z brzegu szal i bez słowa usiadła przy rzeźbionej toaletce, by rozczesać gęste czarne włosy, sięgające jej niemal do pasa.
 Milu? – Nie wiedzieć czemu, łagodny głos Oridieny zbudził w niej nagle niezrozumiały, bezpodstawny gniew. Zdusiła przekleństwo, zacisnęła mocniej dłonie i, starając się nie podnosić zanadto głosu, stwierdziła chłodniej niż zamierzała:
 Nie wiem, co jesteś łaskawa mieć na myśli, siostro.
 Ojej, po co zaraz ten wyniosły ton? – Starsza królewna podeszła do lustra, wyjęła Mili szczotkę z ręki, po czym przystąpiła do delikatnego rozczesywania lśniących pasm – Nie szarp tak, bo zniszczysz swoje piękne włosy…
 Przepraszam, ale ja naprawdę nie rozumiem, o czym mówisz.
 Siostro, zastanów się, proszę, przez chwilę, co właściwie zamierzasz zrobić – mówiła Orieńka, a niespieszne pociągnięcia szczotki jakoś dziwnie harmonizowały z jej hipnotyzującym głosem. – Obie wiemy doskonale, że nie przyniesie ci to żadnych korzyści, a jedyne, co zyskasz, to przysporzenie kolejnych zmartwień naszej matce. Aż tak jej nienawidzisz? Pomyśl, tylko rozważ to dobrze, dlaczego to robisz, dlaczego tak bardzo ci na tym zależy, a zobaczysz z całą pewnością, że doprawdy nie warto. Chcesz jej pokazać, że się nie boisz, tak? Chcesz posmakować wolności, buntu, może zyskać sławę? A może ci się wydaje, że to bohaterskie poświęcenie? Bo jeśli…
 Przysłała cię tutaj! – Mila zerwała się z krzykiem z miejsca. Siostra cofnęła się o krok, zaskoczona, a kościana szczotka stuknęła o podłogę. – Wiedziałam! Przejrzała nas, tak?! Co wie? Co chce zrobić? Gdzie ona jest?
Oridiena patrzyła na nią z wyrazem absolutnego niezrozumienia, tak wyraźnie widocznym na pociągłej twarzy, że hipoteza perfidnej zmowy dramatycznie się w oczach Mili zachwiała; wreszcie zmrużyła powieki i bez pośpiechu podniosła szczotkę.
 Nie zachowuj się jak dziecko – wycedziła. – Nie masz pojęcia, na co się narażasz i jaką lawinę wydarzeń możesz tym wszystkim wywołać, a ja chcę cię tylko chronić, to wszystko. Matka o niczym nie wie, inaczej twój przyjaciel dawno wisiałby na Placu Szwoleżerów, co ty sobie wyobrażasz? Jesteś za młoda, czy tego nie pojmujesz? Masz skończyć studia, wyjść za mąż i być przez resztę życia szczęśliwa, a nie bawić się w bohaterkę. Za młoda jesteś i zbyt pochopna.
 A co takiego, twoim zdaniem, ja niby chcę zrobić? No co?
 Nie wiem, bo ostatnio przestałaś mi mówić cokolwiek. Ciągle się wymykasz nie wiadomo gdzie i po co. Kłamiesz, bo ja doskonale wiem, kiedy ty kłamiesz. I widać z daleka, że coś ukrywasz. W pałacu ściany mają uszy, powinnaś zdawać sobie z tego sprawę, siostro, i możesz być pewna, że wkrótce znajdzie się ktoś, kto ochoczo doniesie o wszystkim matce. Nie wiem, co planujesz, co już robisz, ale mam powody, by podejrzewać, że ma to jakiś związek z rzekomym Wybrańcem, nie mylę się? Ach, właśnie, ta dziwna epidemia w Nardylii to nie ma przypadkiem z tobą nic wspólnego?
Zapadła cisza. Miladiena pokręciła głową, nie spuszczając z siostry wzroku pełnego zbolałego wyrzutu.
 Jak ty mnie nie znasz, Oridieno – rzekła cicho. – Jak ty mnie ranisz bezpodstawnym brakiem zaufania. Naprawdę sądzisz, że ja sama mogłabym…? Och, księżniczko, za grosz dobrej woli, za grosz wiary w młodszą siostrę. Ja i epidemia? Zastanów się, co mówisz. Wszędzie gotowaś zwietrzyć spisek, wszędzie widzisz oślizłe macki złych sił. Najsmutniejsze, że swoje własne niedorzeczne demony utożsamiać poczynasz z moją osobą. Tak, moja droga, taka jest okropna prawda. Jesteś jak ślepy wędrowiec, który…
 Dość tego – syknęła Oridiena. – Wychodzę. Znowu zaczynasz błaznować, a wiesz doskonale, że tego nie lubię. Ufam jednak, że zastanowisz się nad swoim postępowaniem. Pamiętaj, że przez twoje kaprysy mogą ucierpieć niewinni ludzie. Do zobaczenia, siostro, i… i uważaj na siebie. Mam nadzieję, że postąpisz właściwie.
 Postąpię tak, jak mi nakazuje sumienie – odparła Mila twardo. – I obowiązek. Odwaga jest, niestety, skarbem, który trudniej dziś znaleźć niż włos w korcu maku. Żegnaj, Orieńko, i nie gniewaj się na mnie, że robię to, co muszę. Bądź zdrowa.
Oridiena otworzyła już usta, żeby odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili zmieniła najwyraźniej zamiar. Westchnęła tylko cicho i delikatnie zamknęła za sobą drzwi.
Mila tymczasem doszła do wniosku, że jej perfekcyjnie przebiegły plan warto jeszcze w pewnych punktach doszlifować.
Jak można się było spodziewać, na wieść o zaplanowanym w jego mieszkaniu – bez jego wiedzy naturalnie – ponownym spotkaniu z doktorem Ferildem sei Larsen Kanem, kuzyn Ariesim okazał uczucia tak dalekie od zachwytu, jak to tylko było możliwe. Ściślej mówiąc, zareagował białą gorączką i obserwując go tak spod długich rzęs, księżniczka Miladiena zaczęła się zastanawiać, czy nie dostanie czasem piany na ustach; lecz zanim coś podobnego miało szansę się wydarzyć, książę zabrał porzucony na kanapie kapelusz, wycedził dwa słowa pożegnania, po czym wyszedł z mieszkania, omal nie trzaskając przy tym drzwiami.
Nie należy jednak przez to mniemać, że królewna nie znalazła w sercu dość współczucia i zrozumienia, by choć odrobinę zmartwić się złym humorem swego krewnego. Ostatecznie nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie, miała więc uzasadnione powody do niepokoju. Dopiero książęcy kamerdyner, Jurim Spilnow, uprzejmy był wyjaśnić jej przyczynę owego osobliwego zachowania. Okazało się bowiem, iż kuzyn Ariesim dość miał po prostu własnych kłopotów, by mu zawracano głowę sprawami urojonych Wybrańców. Pisanie przełomowego dzieła utknęło w martwym punkcie, majątek ziemski w Dolinie Siedmiu Jezior z wolna podupadał, zyski kurczyły się systematycznie, w mieście wybuchła epidemia nieznanej dotąd w świecie choroby, na domiar zaś złego niejaka pani Biesin-Lubienko zapragnęła właśnie teraz oskarżyć go przed sądem o rzekomo bezprawne przywłaszczenie paru ośmin gruntów ornych.
Ostatnimi czasy wszystko szło coraz gorzej. Krewni stali się jakoś bardziej natrętni, służący niezdarniejsi, ludzie na ulicach gderliwi jacyś i nastroszeni, a upał doprawdy nieznośny. Do tego jeszcze spodziewana wojna z trzema bestiami zza morza. Tak, niewątpliwie przydałby mu się krótki pobyt w kojącym nerwy cieniu oranżerii. I niech diabli biorą Milę razem ze wszystkimi jej pomysłami.
Gdyby nie nadzwyczajny pośpiech, z jakim opuszczał obleczoną w wiosenną zieleń kamienicę, książę Niestrin-Lidurienow z pewnością dostrzegłby doktora Kana, zmierzającego właśnie niespiesznym krokiem w jej stronę. Przybył co prawda parę minut za wcześnie, jako że zajęcia w Akademii skończył już kilka godzin temu, do domu zaś nie miał ochoty wracać ze względu na nieproszonych gości, którzy swoim wtargnięciem wywołali niespodziewanie tak dziką, rozjątrzoną burzę w istotnej części jego życia.
 Jakże się cieszę, że przybył pan tak wcześnie, doktorze! – zakrzyknęła na jego widok królewna wstając z fotela bynajmniej nie w dystyngowany sposób. – Doceniam to tym bardziej, że na pewno ma pan wiele pracy przed zakończeniem roku. W Lichtgurii, gdzie studiuję literaturę, nie wiem, czy wspominałam już o tym, ostatnie egzaminy odbyły się miesiąc temu. Myślę, że to lepszy… Ojej, ale cóż to się panu stało w rękę?
Ferild mimowolnie cofnął zabandażowaną dłoń.
 Nic takiego – odparł sucho. – Drobny wypadek.
 Czy bardzo boli? Może zechciałby pan spocząć, zaraz każę podać herbatę. Jurimie, mój drogi, bądź tak dobry i powiedz Jedofii, by nastawiła samowar. Ach! I zobacz, czy zostało jeszcze konfitur wiśniowych. Zawsze powtarzam, że nie ma to jak wiśniowe konfitury i gorąca herbata z samowara. Czy pan też tak uważa?
 Szczerze mówiąc, nie jadam słodyczy. Chyba że przy szczególnej okazji.
Królewna przyjrzała mu się uważnie ponad szklanym stolikiem, kiedy oboje zajęli miejsca w jasnych, pasiastych fotelach. Wydawał jej się nawet bledszy niż poprzednio. Oczy miał podkrążone jak po źle przespanej nocy, a włosy jakby od tamtego czasu posrebrzyły się nieco przy skroniach.
On zaś zastanawiał się, niejako wbrew sobie, co powiedziałaby, gdyby raptem, zgodnie z prawdą, oświadczył: „Wie pani, że idąc tutaj myślałem przez krótką chwilę, czy nie skoczyć z mostu Drugiego Tysiąclecia?”
Zamiast tego rzekł tylko:
 Niezmiernie mi przykro z powodu pani ojca, księżniczko.
Mila uniosła na moment brwi, po czym machnęła niedbale ręką.
 Och, to nic takiego. Wykuruje się niebawem, jestem pewna. Mimo wszystko, brat mój silnie przeżył całe to, istotnie przykre, zdarzenie. Powróćmy jednak do pańskiego listu…
Ferild taktownie przemilczał fakt, że do tej pory nawet nie zaczęła o nim mówić.
 Otrzymałam go w najbardziej zdumiewający sposób – ciągnęła tymczasem królewna. – Proszę sobie wyobrazić, że nigdy jeszcze nie widziałam wróbli roznoszących listy. Gołębie pocztowe, owszem, widziałam ich hodowle w Meddirze czy w Arkendarze, ale wróble to dla mnie absolutna nowość. Muszą być zaczarowane, prawda? Sądzę, że to nader miły sposób przekazywania choćby najgorszych wieści. Czy można gdzieś kupić takie ćwierkające cudeńko? Musi się pan koniecznie dowiedzieć, bo nie dam panu spokoju, daję słowo. Ale dość o tym. Sprawa jest poważna i nie możemy marnować czasu. Itieńka, kochany, rozejrzyj się po korytarzu i zobacz, co z tą herbatą – rzuciła w kierunku wiernego Pietrinowa, który, gotowy jak zwykle na każde skinienie, stał na baczność opodal drzwi. – Muszę przyznać, doktorze, że jestem doprawdy pod wrażeniem pańskiego męstwa. Odwagi. Śmiałości. Nieustraszonego bo-ha-ter-stwa. Zaiste, widzę teraz, iż jest pan człowiekiem wielkiego ducha i nie mniejszych przymiotów serca. W przeciwieństwie do kuzyna Arii, niestety. Z żalem muszę jednak wyznać, iż waham się jeszcze, czy wtajemniczyć pana w nasz – mój i Itii głównie – wielki plan ocalenia ukochanej ojczyzny. Proszę mnie źle nie zrozumieć, jestem pewna, że byłby pan wspaniałym towarzyszem w chwalebnym dziele obrony kraju przed najeźdźcą, jednakże… Nie można zapomnieć, że z początku pański, o, niepospolity bez wątpienia, rozum zaćmił panu wartość honoru i męstwa. Tym razem zwyciężył nieulękły duch. Lecz jaką mam pewność, że zwycięstwo owo jest ostateczne? Że nie jest to jedynie nietrwały kaprys zaniedbanego głosu serca, lecz świadoma i niezłomna chęć pomocy. Tak czy owak, jeśli chodzi o wyjawianie szczegółów planu, należy zachować najwyższą ostrożność…
 Pani sądzi, że pragnę wziąć udział w pani… hmm… przedsięwzięciu? – wtrącił Ferild, gdy królewna przerwała na moment, by zaczerpnąć tchu.
Nieoczekiwane słowa rozmówcy nie pozwoliły jej ciągnąć natchnionej przemowy. Zamrugała prędko, jakby nie do końca świadoma ich sensu.
Podano herbatę i konfitury na kryształowych talerzykach, lecz księżniczka Miladiena, wlepiwszy w Ferilda szeroko otwarte oczy, nawet nie zwróciła na to uwagi. Gdyby raptem oznajmiono jej, że królowa Fielidieta postanowiła bezzwłocznie przekazać jej rządy nad Norienem, Związkiem Państw Północnoberkilskich oraz Zjednoczonymi Wyspami Smoczymi, nie mogłoby jej to chyba wprawić w większe osłupienie.
 A-ale przecież… – wyjąkała w końcu. – Przecież chciał pan się ze mną spotkać, wyraźnie pan to napisał… Nie rozumiem zatem…
 Proszę wybaczyć, Wasza Wysokość – wpadł jej w słowo Ferild sei Larsen. – Powinienem był może wyjaśnić pewne rzeczy w liście, wszelako obawiałem się, że mógłby on wpaść w niepowołane ręce, a tego zapewne wolałaby pani uniknąć, nie mylę się? Przykro mi z powodu nieporozumienia, ale jeśli pani pozwoli, pozostanę na razie przy swoim stanowisku. List zaś wysłałem, by podzielić się z panią ostatnim naszym odkryciem dotyczącym przepowiedni. Wydawało mi się, proszę wybaczyć, jeśli się mylę, że sprawa ta silnie panią poruszyła, uznałem więc, że wszelkie informacje na ten temat okażą się dla pani nader interesujące. Otóż, istnieje interpretacja – Ferild pochylił się nad szklanym blatem, a w przymglonych milczącą udręką oczach zamigotał jakiś nikły blask żywej emocji – według której rola Wybrańca miałaby polegać na oddaniu życia za cały Norien, na co wskazywać może pośrednie porównanie poszukiwanego chłopca do zwierzęcia ofiarnego oraz szereg innych wzmianek, które, wcześniej pominięte, a teraz zinterpretowane w nowym świetle, zdają się ową hipotezę potwierdzać. Gdyby zaś ta okazała się właściwa, odnalezienie Wybrańca oznaczałoby skazanie niewinnego istnienia na śmierć. Oczywiście, w słusznej sprawie. Wspólnie z doktor Erienow, która miała swój wielki udział w odkryciu nowego znaczenia, stwierdziliśmy, że lepiej, by pani oraz pani matka zdawały sobie z tego sprawę. Jeśli zaś chodzi o pani wielki plan… – zawiesił na chwilę głos, a księżniczka zarumieniła się lekko – proszę mi wierzyć, że nie chcę znać żadnych jego szczegółów. Sądzę, że wiem już dość na ten temat.
Pośród dźwięczącej w uszach ciszy, jaka zaległa elegancki salon księcia Niestrina-Lidurienowa, doktor Kan podniósł się z miejsca, wsadził pod pachę laskę z orlą głową, po czym, skłoniwszy się wytwornie przed oszołomioną księżniczką Miladieną, rzekł cicho:
 Proszę teraz wybaczyć, że nie dokończę herbaty, lecz czas nagli
Uniósł jej szczupłą, opaloną dłoń do ust, a następnie kurtuazyjnie poprosił o pozwolenie opuszczenia książęcego mieszkania.
 Och nie, nie zamierzam pana dłużej zatrzymywać – powiedziała królewna, podnosząc na niego zielone oczy. – Przepraszam pana, zdaje się, że znów naraziłam się na śmieszność. Proszę, proszę niech pan idzie, niech pan wraca do pracy, żony, dzieci… Niech mi pan tylko powie… Niech mi pan powie, czy pan sądzi, że czynię słusznie? Czy jestem w tym tylko śmieszna i dziecinna? Matka z pewnością uważa, że jak najbardziej. Siostra, jak sądzę, przychyla się do jej opinii. Ojca nigdy szczególnie nie interesowało, co myślę i co robię, a Klerian to jeszcze dziecko. Jeden tylko Itia mnie wspiera i wierzy w naszą misję. A co pan o tym sądzi? Proszę mi szczerze powiedzieć. Tylko śmieszność pan w tym widzi?
Ferild sei Larsen Kan słuchał jej z pobłażliwym początkowo, a później coraz bardziej kłopotliwym zmieszaniem, które, w miarę jak mówiła, przerodziło się w zgoła inne uczucie. Musiały mu się w tej chwili przypominać dawne miesiące spędzone na żmudnych przygotowaniach, miesiące pełne czekania, zbierania informacji, gromadzenia wszystkiego co niezbędne i przydatne; tygodnie nerwów, ulegania słabościom, pożegnań z bliskimi; długie, szare dni przebyte pieszo i konno, dni pod brezentowymi plandekami, przebraniami żebraków, artystów i żołnierzy; najdłuższe w życiu godziny zlane deszczem i krwią, rozrywane hukiem wystrzałów, roziskrzone świetlistymi zaklęciami, płonące ogniem z dział, dźwięczące jękami rannych, tłumionym szlochem i cichą modlitwą.
Miał wówczas dwadzieścia cztery lata. Dokładnie tyle, ile ona teraz.
 Nie tylko, królewno – rzekł wreszcie zmienionym głosem. Chciałby powiedzieć coś jeszcze, lecz czuł, że nie starczy mu sił. Wyszedł bez słowa pożegnania.
Popołudniowe słońce prażyło niemiłosiernie barwne kamieniczki ulicy Różanej, przypiekało wrażliwą, nieostrożnie odsłoniętą gdzieniegdzie, skórę wytwornych dam chroniących twarze pod parasolkami, biło w oczy ognistym blaskiem niby fotograf, sam skryty bezpiecznie pod czarną płachtą; na fale zaś rzeki Liny rzucało migotliwe błyski, jak gdyby ktoś garść brylantów sypnął w zielonkawe, leniwie toczące się wody.
Zamiast skręcić z powrotem w Teatralną, Ferild postanowił pójść dalej na północ, aż do mostu Kleriana II, przerzuconego ponad Liną równolegle niemal do mostu Drugiego Tysiąclecia. Tam przystanął, urzeczony ponownie syrenim śpiewem obcej, choć tak bliskiej rzeki, obrócił rozżarzony wzrok ku jej głębokiej, roześmianej toni i przez czas jakiś trwał, oparty o żeliwną poręcz, niewidzącymi oczyma badając niezbadaną głębię. Myślał wówczas o tych, którzy tak daremnie zginęli przez jego młodzieńcze marzenia i ideały. A może przez zwykłą sztubacką żądzę przygód, sławy i dozgonnej wdzięczności przyszłych pokoleń. Przez całe piętnaście lat palące poczucie winy tkwiło w nim uparcie niby ledwie tlące się polano, zasypane popiołem dawno zgorzałej namiętności, wciąż jednak gotowe przy lada iskrze buchnąć na nowo potężnym płomieniem i strawić wszystko, co jeszcze w Ferildzie sei Larsen pozostało przy zdrowych zmysłach.
Zdawało się, iż iskra owa spadła niczym grom z jasnego nieba wraz z wczorajszą wiadomością o śmierci Midrela  ostatniego, poza nim samym, który ocalał z pożogi owej najdłuższej w ich życiu nocy. Teraz Ferild sei Larsen był sam. Ciężar odpowiedzialności za śmierć setek niewinnych istnień, za zagarnięcie i wyzysk tak mu niegdyś drogich ziem wschodniego Rilledinu, przygniótł go niespodziewanie ze zbyt wielką siłą, by mógł sam jej się przeciwstawić. I jakoś wiedział o tym. I jakoś nie chciał u nikogo szukać pomocy.
Rzeka Lina mruczała zalotnie, frywolnie, niby bezwstydna kokietka; wabiła wybranka złudnym blaskiem sztucznych brylantów, mamiła obietnicami ciepła i wiecznego spokoju w jej delikatnych ramionach. Lecz o tej porze, przy blasku słońca można było jeszcze dostrzec jej prawdziwą trupio zielonkawą barwę, na próżno maskowaną tanią biżuterią.
Wolno odwrócił się od żeliwnej barierki. Do domu nie mógł czy też nie chciał wracać przed zmrokiem. Czy raczej nie śmiał się tam pokazać.
Jakiś bezpański pies, spory, podpalany kundel o zlepionej brudem sierści i pogryzionych uszach, przyplątał się do niego nie wiadomo skąd i nie wiadomo dlaczego obdarzył dziwnym przywiązaniem. Szli więc razem, z powrotem na południe – doktor Ferild sei Larsen Kan, czarodziej, a za nim, w bezpiecznej odległości  zabiedzony pies z wywieszonym od upału językiem.
 Może łaskawemu panu czego potrzeba? – usłyszał raptem tubalny głos, po tym jak z Teatralnej skręcił bezwiednie w ulicę Zieloną, gdzie jakoś go nieodparcie ciągnęło. – Gorąco dzisiaj jak diabli, nie zgodzi się pan?
Jak się okazało, głos należał do zażywnego, wąsatego jegomościa w fartuchu, który grzał się w słońcu przed szeroką witryną zakładu fryzjerskiego, wypatrując być może klienta. Jego gładka łysina błyszczała jak wysmarowana tłuszczem, a małe jasne oczy osadzone głęboko w fałdach zdrowej skóry lśniły niezmąconą pogodą ducha.
Pies warknął cicho, nieufnie, dał susa w boczną uliczkę i tam zniknął bez śladu.
 Życzy sobie może łaskawy pan podstrzyc ciut włosy. Widzi mi się, że właśnie do mnie pan raczył zmierzać…
Z braku lepszego pomysłu na spędzenie dnia z dala od brata Ferild bez słowa dał się zaprosić do przyjemnie zacienionego, przytulnego wnętrza i usadzić na jednym z brązowych foteli ustawionych rzędem przed ogromnym lustrem. Zarzuciwszy mu na ramiona stosowny strój, wąsaty fryzjer wyjął z drewnianego pudełeczka srebrne nożyczki i zabrał się do strzyżenia ze zręcznością, o jaką nikt by go z pewnością nie podejrzewał, widząc jego grube na cal palce.
 Powiadam panu, że ciężkie czasy dla nas idą – mówił przy cichutkim szczęku wiernych nożyczek. – Nic tylko patrzeć, jak i tu się zrobi cyrk. Ja z Lichtgurii pochodzę, wie pan, i wiem dobrze, czym wojna pachnie. Niedobrze mi to wszystko wygląda, powiadam panu. Do stolicy już wojsko ściągają, widział pan przecie…
Po chwili mosiężny dzwoneczek zawieszony nad przeszklonymi drzwiami zaśpiewał srebrnym głosikiem, a zaraz potem do ciepłego wnętrza wpadł z impetem ktoś, kogo akurat tutaj Ferild nie mógł się bynajmniej spodziewać.
 Zauważyłem pana z daleka – wyjaśnił książę Niestrin-Lidurienow, jakby rozgorączkowany. – I tak sobie właśnie przypomniałem…
 Szanowny pan życzy sobie czegoś? – wtrącił z ukłonem fryzjer, a zapewne również właściciel zakładu. – Czesanie? Golenie?
Książę obrzucił go roztargnionym spojrzeniem, rozejrzał się po pomieszczeniu, pogładził się w zamyśleniu po podbródku, po czym rzekł:
 Niech będzie. Czesanie, golenie i co pan jeszcze ma do zaoferowania.
 Wedle życzenia szanownego pana. Proszę sobie usiąść wygodnie, o, tu obok. Trestin, zostaw na momencik te brzytwy.
Zaraz też szurnęło krzesło, a do księcia przyskoczył raźno mały, wyelegantowany brunecik z bródką przystrzyżoną w szpic.
 Czy kuzynka Mila bardzo jest na mnie obrażona? – spytał Niestrin-Lidurienow, kiedy jego fryzjer rozpoczął czesanie. – Wszak spotykał się pan z nią w moim mieszkaniu, nieprawdaż?
Ferild zerknął na niego z ukosa.
 Owszem – rzekł w końcu. – Sądzę, że nawet jeśli w istocie poczuła się przez pana obrażoną,  do tego czasu pewnie niczego już panu nie pamięta.
 Tak też sądziłem – stwierdził książę. – Obawiam się, że mogłem ją jednak urazić swoim wcześniejszym zachowaniem. Ostatnio wszystko mnie jakoś drażni. Nic się nie układa, jak powinno…
 Nie układa się panu – podchwycił brunecik ze współczuciem, unosząc nieco brodę swego klienta. – Główkę nieco wyżej, jeśli łaska.
 Ech, szkoda słów, powiadam panu. Nigdy jeszcze nie spotkało mnie coś tak osobliwego. Jakby naraz cały świat uwziął się rzucać mi kłody pod nogi. Praca nad książką zmierza w niedobrym kierunku, a ściślej rzecz biorąc, nie zmierza w żadnym. Krewni jakby się zmówili, żeby mi się narzucać bez przyczyny. Do tego cały ten niedorzeczny proces… A teraz jeszcze ta zaraza…
Obaj fryzjerzy pokiwali głowami ze zrozumieniem, a Ferild ponownie łypnął na księcia.
 Zaraza?
 Otóż, właśnie! – Niestrin-Lidurienow niemal podskoczył na swym fotelu, na co pan Trestin zagryzł wargi, żeby stłumić przekleństwo. – Właśnie o to miałem pana zapytać. Cóż to jest takiego, proszę mi wyjaśnić. Jest pan wszak wybitnym czarodziejem…
 Jakieś magiczne diabelstwo – wtrącił wąsaty fryzjer. – Tego tylko nam jeszcze brakowało. A ja mam trzech chłopaków, proszę szanownego pana.
 I cóż z nimi? – spytał Ferild.
 Czy naprawdę nic panu na ten temat nie wiadomo? – zasępił się książę. – Sądziłem, że będzie pan w stanie wyjaśnić mi rzecz całą od strony naukowej. Otóż, dziwna ta choroba dotykać miałaby jedynie chłopców. Zarówno niemowląt, jak i prawie dorosłych młodzieńców. Co prawda sam nie jestem już młodzieniaszkiem, ale przecież z magią nigdy nic nie wiadomo… Każdy chłopiec musi zgłosić się na badanie…
 Do kogo? – przerwał mu Ferild, nadzwyczaj żywo całą sprawą zainteresowany.
 Czy ja wiem? – Książę zmarszczył brwi. – Wiszą ogłoszenia…
 Do jakiejś lekarki-czarodziejki – pospieszył z wyjaśnieniem właściciel zakładu. – Może bym panu włosy ciut przyczernił przy skroniach?
 Dziękuję panu. Gdzie odbywają się te badania?
 Tu niedaleko, na Leskiego. W gimnazjum zrobili szpital… przytułek… albo coś tego rodzaju. Zamykają tam chłopaków na kwarantannę. Żołnierze ich pilnują.
 I tylko chłopców, pan mówi…
 Tylko – potwierdził fryzjer. Nagle coś jakby mu się przypomniało. – Ponoć najgorzej, jak ktoś ma jakieś podejrzane znamię na ciele. Wtedy zatrzymują, na kwarantannę. Ale badają każdego.
 To bardzo ciekawe, co pan mówi. – Ferild zapatrzył się w lustro, gdzie dostrzec mógł, jak jego fryzjer kończy właśnie swe dzieło. – Doprawdy, niezwykle ciekawe…
 Czy słyszał pan kiedykolwiek o legendarnej bestii zwanej Artemią, doktorze? – odezwał się raptem książę, zupełnie jakby sprawa tajemniczej epidemii przestała go w jednej chwili zajmować.
Doktor Kan uniósł brwi.
 Sądziłem, że pana nie interesują podobne historie…
 Oczywiście, że nie, jestem człowiekiem nauki – odparł książę z godnością. – Prócz tej jednej. Wie pan, po raz pierwszy natrafiłem na nią kilka dni temu, w bibliotece, i od tamtej pory nie mogę się od niej uwolnić. Podobno załoga jakiegoś statku, Albatrosa, jeśli dobrze pamiętam, widziała na wyspach Oceanu Mglistego zdumiewające stworzenie, jakiego nigdy dotąd nie opisano w żadnym naukowym dziele. Naturalnie, tego rodzaju sensacje żeglarskie trudno traktować poważnie, jednak… Różnorodne źródła z epoki Pierwszej Kolonizacji wielokrotnie wspominają o podobnej istocie żyjącej ówcześnie na Wyspach Smoczych i Haaltinach. Rozumie pan, ja, jako zoolog…
Na szczęście dla Ferilda pan Trestin przystąpił właśnie do golenia i uprzejmie, acz stanowczo, zabronił księciu dalszego trzepania językiem.
 Wie pan, panie szefie, że Timieniew znowu nie przyszła dziś do magla? – rzekł tylko od niechcenia.
 Co za Timieniew? – burknął wąsaty fryzjer. – Dwadzieścia pięć chryzów, proszę szanownego pana.
 A ta, matka tego chłopaka, co go tu wczoraj powóz rozjechał.
Ferild zesztywniał nagle ze swoim skórzanym pugilaresem w ręku.
 On się nazywa Timieniew? – spytał, zapłaciwszy za usługę, jak gdyby nic szczególnego się nie wydarzyło.
 A tak – odpowiedział mu Trestin, zerkając bystro w jego stronę. – Jego matka pracuje w maglu, tu, zaraz naprzeciwko. Nie wie pan, co się z nim stało, po tym jak go zabrali? Bo tu mówili, że pewno ranka nie dożyje…
 W maglu, pan mówi… Nie, przykro mi, nie wiem nic na ten temat. Dziękuję panu serdecznie. Do widzenia.
 Dziękuję uprzejmie. Kłaniam się szanownemu panu.
W maglu potwierdzono bez trudu uzyskane od pana Trestina informacje, poplotkowano jeszcze trochę o pani Timieniew, ponarzekano ile się dało na jej syna, po czym podano nieznajomemu gościowi adres mieszkania przy ulicy Jasnej, które zajmować mieli rzeczeni Timieniewowie.
Mieszkali – jak mógł się przekonać Ferild sei Larsen, dotarłszy na miejsce – w brudnej, rozsypującej się oficynie koloru zgaszonej ochry, rozdartej gdzieniegdzie szaro-różowymi plamami cegieł z resztkami tynku, tu i tam pociemniałej od wilgoci. Okna wychodziły na zaśmiecone podwórze pełne wałęsających się w poszukiwaniu byle jakiego ochłapu kotów.
Pnąc się na trzecie piętro po ciemnych, ciasnych i lepkich klatkach schodowych, musiał dobrze uważać, by nie nastąpić gdzieś na spróchniały stopień. Od czasu do czasu w kącie rozlegało się jakby ostrzegawcze, wrogie miauknięcie, niekiedy coś chrupnęło pod butem jak karaluch albo kruchy szkielecik.
Mimo to Ferild wytrwale parł naprzód. Musiał choć raz zobaczyć swojego Pietię i upewnić się, że poprzedniej nocy zrobił wszystko, co mógł, żeby go uratować.
Drzwi mieszkania w głębi brudnej, dusznej sieni otworzyła mu chuda kobieta, wzrostu niewiele ponad dwa arszyny, niebrzydka nawet, choć bardzo zaniedbana i przygarbiona. Twarz miała okrągłą jak jabłuszko, poznaczoną już wyraźnymi bruzdami na pożółkłych policzkach, oczy zaś – ładne, duże i błyszczące – patrzyły na niespodziewanego gościa z mieszaniną zdumienia i przestrachu.
 Pan pewno po komorne – powiedziała nieśmiało, niechętnie uchylając nieco drzwi, by wpuścić go do środka. – Już, ja zaraz…
Wytarła wilgotne ręce w burą, poplamioną spódnicę, rozglądając się niepewnie dookoła, zupełnie jakby to ona była tu pierwszy raz gościem.
W mieszkaniu panowało nieznośne gorąco. Czuć było wilgocią i gotowaną na ogniu zupą nieokreślonego rodzaju. Na rozwieszonych nad piecem sznurach suszyła się bielizna. Pośrodku zaś ciasnej kuchni stał otoczony zydlami kulawy stół, z którego ośmioletnia na oko dziewczynka zmiatała w małą rączkę okruszyny pokrajanego chleba.
Wreszcie pani Timieniew otworzyła którąś z szafek odrapanego kredensu i zaczęła gorączkowo przeszukiwać zawartość najpierw tej, później sąsiedniej, wreszcie odwróciła się do gościa z wyrazem zakłopotania na błyszczącej od potu twarzy.
 Proszę, proszę, niech pan siada. Zaraz coś… Deria! – krzyknęła raptem przez szeroko otwarte okno. – Deria, wracaj mi tu zaraz, łobuzie jeden.
Piskliwe wrzaski dzieciarni na podwórzu przycichły na chwilę, pani Timieniew odsunęła zasuwkę, zamaszystym ruchem zarzuciła sobie na ramię dziurawą ścierkę i zamieszała w garnku bulgoczącą zupę.
Wreszcie w sieni dał się słyszeć tupot dziecięcych nóżek, skrzypnęły drzwi i do kuchni wpadł umorusany chłopczyk lat może pięciu. Ledwie znalazł się przy piecu, matka trzepnęła go ścierką po głowie.
 Coś zrobił z pieniędzmi, co je tu kładłam wczoraj?! – wrzasnęła na niego, aż się skulił, a buzia wykrzywiła mu się jakby do płaczu. – Dawałeś komu? A mów prawdę, bo jak psa zatłukę!
 Kiedy ja nie wiem, nie brałem, przysięgam – zarzekał się Deria. – Pewno Poleńka wzięła…
 Poleńka! – Pani Timieniew obróciła się natychmiast do córki. – Gdzie te pieniądze, co tu jeszcze rano były?
 Mamusiu, przecież sama mamusia zabierała stąd te pieniądze – odezwała się poważnie dziewczynka, odchodząc od stołu. – Kupiła mamusia buraka na zupę i lekarstwo od tamtego miłego pana czarodzieja, nie pamięta mamusia?
 Prawdę aby mówisz? – pani Timieniew popatrzyła podejrzliwie na dzieci, a potem potarła dłonią spocone czoło. – A niech mnie. Kupiłam. Panie – Przypadła nagle do oszołomionego Ferilda sei Larsen. – Panie, niech pan się zlituje nad sierotami i zaczeka jeszcze ten dzień. Ja te pieniądze znajdę, spod ziemi wyszarpię, przysięgam.
 Niech się pani nie obawia, ja w innej sprawie. – Delikatnie odsunął jej ręce zaciśnięte na rękawie ciemnozielonego fraka.
 W innej? – Odskoczyła od niego natychmiast. – Czemuś pan od razu nie mówił? Ej, czyś pan czasem nie lekarz?
 Niezupełnie – przyznał Ferild. – Chociaż… Z grubsza… można tak powiedzieć. Byłem świadkiem wczorajszego wypadku Pietii i przyszedłem zapytać tylko o stan zdrowia…
Czarne oczy pani Timieniew zrobiły się okrągłe jak dwa spodeczki.
 Przecie on nie Pietia, łaskawy panie – powiedziała niepewnie. – Tylko Koria. Kornil mu na imię, łaskawy panie.
 Kornil? – powtórzył Ferild w zamyśleniu. – Ano niech będzie i tak. Czy wszystko z nim w porządku? Czy nie potrzeba mu czego?
Pani Timieniew westchnęła cicho, po czym podeszła do pieca pomóc Poleńce zdjąć garnek barszczu z ognia.
 Akurat potrzeby to tu u nas nigdy nie brakuje – odparła w końcu. – Koria od wczoraj leży, wcale prawie nie chodzi. Noga, mówi, rwie jak sto diabłów, a i gorączka się jakaś do niego przyplątała. To od tego deszczu pewno i przez to, że przed tym, jak się to wydarzyło, to trzy dni do domu nie przychodził. Taki on jest. Taki się zrobił odkąd mu ojca do kryminału wsadzili. Też pijak był i łajdak. Ale dzieci kochał i mało kiedy rękę na kogo podniósł. A jak go zabrali, to Koria i pić zaczął, i po mieście się włóczyć jak jaki przybłęda, i łajdaczyć z kim popadnie. Bo już ja to nie wiem! – Pogroziła pięścią w stronę niedomkniętych drzwi. – Ale co pan tak stoisz? Barszczu pan zjesz? Ale nie wiem, czy starczy, bo dla nas tylko zrobiłam.
 Dziękuję, jadłem już – odparł Ferild, siadając przy stole obok małej Poleńki, która patrzyła na niego ciekawie spod rudej czuprynki, i dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest głodny.
 To i dobrze. Deria, zanieś Korieńce zupy, niech sobie poje. A jak co będzie trzeba, to wołaj.
Deria bez słowa zabrał wyszczerbiony talerz pełen wodnistego barszczu i ostrożnie, żeby nie rozlać ani kropli, pchnął ramieniem drzwi do pokoju, skąd dobiegało ciche kasłanie.
 Jedz, Poleńka, co się patrzysz? A i pan, widzę, coś pokaleczony – Wskazała brodą na zabandażowaną dłoń, którą Ferild natychmiast schował pod blatem. – Nie pomóc w czymś panu?
 Nic poważnego – zapewnił. – Powiadają, że syn pani jednego pieska kamieniem zabił…
 Tak gadają, żeby gadać. – Pani Timieniew wzruszyła ramionami i zabrała się do jedzenia. – A i to nawet dobrze, bo taka z niego była cholera, jak mało co na świecie. Jak mi Poleńkę raz pogryzł pod sklepem, to tydzień leżała z nogą rozoraną, nie tak było, Poleńka?
 Czy naprawdę mógł to być ten sam pies? – spytał z powątpiewaniem Ferild, zerkając na Derię, który właśnie wychodził z pokoju brata.
 A kto by to, panie, zara wiedział – który. Czy ja to już mam każdego kundla w okolicy znać? A te głupie baby, co pod nami zaraz mieszkają, to głupoty tylko plotą i to już każdy głupi wie, żeby im nie wierzyć. One to panu nagadały na mojego Korię, tak? Niech pan nie wierzy. Korieńka jest dobry chłopak, poczciwy, i one obie mi go tak zazdroszczą, powiem panu, bo swoich dzieci nie mają. Jak już do tej roboty pójdzie i co zarobi, to i dzieciom przyniesie po bułce albo i mnie coś kupi – chustkę jaką czy coś, że mi wszyscy potem zazdroszczą. I gadają na niego, że taki niby dziwak albo i na głowę chory. A głowę to on ma, powiadam panu! Gdybym miała za co, to bym go zaraz do szkół posyłała, bo mądry, powiem panu, jak mało kto. Pisać umie tak, że by pan nigdy nie uwierzył. Artysta by może z niego jaki był… Raz wierszyk mi napisał, taki ładny. Znalazłabym, to bym panu przeczytała. Zresztą, nie trzeba, znam na pamięć. „Chmury lecą po niebie, liście szumią na drzewie, a wszystko to, mamusiu, stworzone jest tylko dla ciebie.” I co pan powie? Małe to jeszcze było, a takie zmyślne.
 Dlaczegóż to przed wypadkiem Kornil przez trzy dni nie wracał do domu? – spytał nagle Ferild, przypomniawszy sobie jej słowa.
Pani Timieniew spojrzała na niego znad talerza, przełknęła kęs chleba, po czym wzruszyła ramionami.
 Trzy albo cztery – rzekła. – Tego to z początku nikt nie wiedział, łaskawy panie. Szukałam go po całym mieście, pytałam, nawet do roboty sama nie poszłam i nic – jak kamień w wodę. Dopiero wczoraj mówią… – Głos załamał jej się raptem. Przycisnęła do oczu rękaw poszarzałej koszuli. – Jużem myślała, że całkiem będzie po nim – ciągnęła, kiedy się trochę uspokoiła. – Ale, patrz pan, jakoś i z tego się wylizał. Tyle mi, łobuz, nieszczęścia narobił, jeszcze mi mało było. A do domu to się wtedy bał wrócić, bo znowu do roboty nie chodził. To się i bał, że go zatłukę, jakem obiecała. I byłabym go zatłukła! Zatłukłabym go jak mi życie miłe, żeby nie ten… ten wypadek… Mój Korieńka… – Głos jej przycichł i  podszedł tkliwymi łzami – syneczek mój kochany, biedaczyna Nie, nie biłabym. Słowo panu daję, że jakby tak wrócił cały i zdrowy, nie biłabym. Mój kochany chłopczyk
Tknięta jakimś nagłym uczuciem, zerwała się od stołu i pobiegła do Kornila najpewniej ściskać go i całować, jakby właśnie wrócił do domu po wieloletniej niebezpiecznej podróży albo po długiej wojnie. Ferild również wstał z zydla, niespiesznym ruchem wyjął pugilares, odliczył kilkanaście banknotów, po czym rozejrzał się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na ich pozostawienie.
 Tutaj może pan je położyć – usłyszał cienki głosik Poleńki, która otworzyła szafkę, pojąwszy w lot, o co mu chodzi. – Mamusia zawsze tutaj kładzie pieniądze.
 Czy wyleczy pan Korieńkę? – spytał natomiast Deria z nadzieją błyszczącą w czarnych oczach.
 Przyślę do was najlepszego lekarza, jakiego znajdę – powiedział cicho Ferild i z uśmiechem pogłaskał malca po głowie.
Zostawił pieniądze tam, gdzie poleciła mu dziewczynka, schował pugilares do kieszeni fraka, zabrał laskę i, nie czekając na powrót pani Timieniew, wyszedł z obskurnego mieszkania, bo zaczynało się zmierzchać, a i on czuł, że musi zaraz coś zjeść.
Do domu, rzecz jasna, nie mógł wrócić.
Pora snu była jeszcze daleko. Rozbłysły latarnie. Na nocne ulice Nardylii wylegały spragnione uciech tłumy. Teatralna jak co noc pęczniała rozradowanym gwarem i coraz śmielszym, coraz głośniejszym, coraz bardziej zalotnym śmiechem. Ulubiony pub Ferilda wypełniał się powoli szczękiem kufli, beztroskim hałasem rozmów, ciepłym szumem rozlewanego piwa, gryzącym dymem tanich cygar oraz tysięcznymi barwnymi odblaskami tańczącymi w lśniących naczyniach i otulonych tęczowymi kwiatami lustrach.
Zamówiwszy byle jaką kolację oraz, swoim zwyczajem, ziołowy napar, otworzył książeczkę od pana Watienki. Zamierzał ją mimo wszystko przeczytać uważnie od deski do deski, mając nadzieję natrafić na jakikolwiek ślad czy wzmiankę, będącą w stanie wypełnić w jakiś sposób nieznaną mu dotąd pustkę gdzieś w bardzo głębokiej części jego duszy.
Nim jednak zdążył zacząć pierwszy rozdział, do uszu jego dotarło coś, co kazało mu odłożyć lekturę na później. Siedząca w pobliżu cyganeria słuchała w nabożnym skupieniu, rzecz jasna nonszalancko rozparta na krzesłach i przypatrująca się cynicznie natchnionemu mówcy, wątpliwej jakości wiersza czy nie wiersza wygłaszanego przez rozczochranego chłopca lat najwyżej dwudziestu.
 Co dzień patrzę w mętne lustro tysięcy par oczu – mówił chłopiec, pieczołowicie przybrawszy pozę lekceważenia. – Krzywe zwierciadła nigdy nie pokazują mnie takiego, jakim jestem. Nie znacie mnie. Dla was jestem za słaby. Bo jestem zbyt silny. Jestem za niski. Bo nie potraficie dostrzec wśród chmur mojej twarzy. Jestem tak mały, że mnie nie widzicie. Bo jestem zbyt wielki, by się zmieścić w ramy jakiegokolwiek słowa. – Tu Ferildowi przyszło na myśl słowo „megaloman”. – Wciąż inny i nigdy prawdziwy. Wciąż na nowo wdeptywany w ziemię głuchym tupotem bezmyślnych stóp. I wciąż na nowo płonący, palący wasze sumienie jak orzeł ognisty. Nie znacie mnie. Ja lecę.
Wśród nawiązanej po chwili ciszy rozmowy Ferild pomyślał o innym wierszu, który dzisiaj słyszał. Zdawało mu się, choć jeszcze nie miał pełnej jasności czemu, że wiersz Kornila Timieniewa, choć koślawy i dziecinny, ma nieporównanie większą wartość niż wszystkie te monologi, wygłoszone w tym miejscu dla siebie i o sobie, razem wzięte, skoro biednej kobiecie potrafił sprawić tyle radości, że trzymała go w sercu przez tyle lat. Po raz pierwszy w życiu nasunęła mu się taka dziwna myśl.
Tymczasem jął przysłuchiwać się kolejnemu dziełu, tym razem opiewającemu najwyraźniej wdzięki niewieście:

Słodyczy najdroższa, tak byłaś mi miła,
Gdy wargi pieściłem czerwienią twych warg.
Lecz głodna namiętność oboje zgubiła.
Tyś mnie tu przywiodła, jesienią, w ten park.

Noc czarna przypełzła, posnęły dziateczki.
Nikt jęków nie słyszał, nie powstał ze snu
Pobladły policzki, sczerniały usteczki
Kropla potu z czoła upadła wśród mchu.

Krew i łzy pieściły biel skóry jedwabnej
A każda raniła me trzewia jak nóż.
Wysoko bladł księżyc, stróż nocy powabnej.
I odór zgnilizny. I koniec. I już.

Podczas dramatycznej ciszy, jakiej wymagała od słuchaczy wewnętrzna etykieta, Ferild klasnął kilkakrotnie w dłonie wystarczająco głośno, by kilka par oczu zwróciło się natychmiast w jego stronę.
 Zdumiewające – rzekł z nieskrywanym podziwem. – Apetycznie i artystycznie doskonałe. Jak zdołałem się domyślić, uraczył nas pan właśnie wstrząsającym, zaiste, opisem aktu defekacji… Czy to zwyczajne nudności po nieświeżym posiłku?
Ktoś przy sąsiednim stoliku parsknął podpitym śmiechem, cyganeria postanowiła najwyraźniej nie zniżać się do odpowiadania na podobnie ordynarną złośliwość, młody zaś i wielce obiecujący poeta łypnął na krytyka złym okiem. Widocznie jednak nie był jeszcze dość pewnym własnych umiejętności, by wdawać się w spory, bo mruknął tylko z pogardą:
 Filistrzy… Wciąż myślą o jednym i tym samym.
 Nowocześni poeci – uśmiechnął się cierpko Ferild. – Nie potrafią napisać o niczym innym.
Podniósł się z miejsca i potoczył rozbawionym wzrokiem po grupce nonszalanckich studentów, którzy jakby się umówili, by nie zaszczycić go ani jednym spojrzeniem istot podobnie głębokich i uduchowionych.
 Myślę, że z tego się wyrasta… z czasem… – Mrugnął błękitnym okiem do jednej z dziewcząt. – Dziękuję państwu za uprzyjemnienie nam wszystkim tego pięknego wieczoru. Tymczasem żegnam państwa i kłaniam się nisko. Choć z pewnością jeszcze się zobaczymy i to może prędzej niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać.
Dlaczego nieuzasadniona niczym ważnym złośliwość tak poprawiała mu nastrój, doprawdy nie miał pojęcia. Podejrzewał tylko, że bynajmniej nie jest w owym uczuciu odosobniony.

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

13 komentarze:

Mikołaj pisze...

Cóż, winien jestem Ci przeprosiny, ponieważ trochę gniewnie zareagowałem na Twoją odpowiedź na swoim blogu. Postąpiłem trochę zbyt porywczo, za co z całego serca przepraszam.
jeśli chodzi o Twój blog, podoba mi się szablon. Bardzo klimatyczny. Już po samym prologu widać, że bez wątpienia masz duży talent - ja jedynie pomysł na siebie, którego nie potrafię zrealizować. Nie zrozum mnie źle, nie staram Ci się teraz przypodobać, naprawdę uważam, że tekst ma duży potencjał. Oczywiście nie wiem, jak jest z pozostałymi postami, ale na chwilę obecną kupuję tę opowieść.
Wolisz (o ile mnie teraz nie znienawidziłaś) żebym komentował pod bieżącym postem, czy pod starszymi notkami?
Jeszcze raz przepraszam. Po prostu jestem człowiekiem zbyt ambitnym. Łatwo mnie urazić. Ostatnio łatwo wpadam w złość i do tego działam szybciej niż myślę. Tak więc, jeśli mimo wszystko się przełamiesz i jeszcze kiedyś mnie odwiedzisz to postaraj się tę samą treść przełożyć na milsze słowa. A ja postaram się ugasić swój porywczy temperament.

Haley pisze...

Nawet nie wiesz, jak teraz jestem zachwycona! Ostatnio się zastanawiałam, czy w ogóle jest sens kontynuowania tej historii i czy kiedykolwiek się ona komuś spodoba, oprócz mnie i siostry rzecz jasna. I właśnie ona mi poradziła, żebym zamiast się zadręczać bez powodu najpierw pozbierała opinie, a dopiero później zadecydowała, czy lepiej wszystko rzucić i zająć się ważniejszymi sprawami, czy może... może spełnić swoje marzenie i spróbować szczęścia w wydawnictwie... Ale to się jeszcze zobaczy.

Ależ ja się nie gniewam, broń Boże, nawet tak nie myśl. Nigdy się długo nie gniewam, nawet sobie nie wyobrażam, że mogłabym chować urazę za to, że kogoś poniosły emocje. Wszystko rozumiem, naprawdę.

Szablon co prawda nie jest mojego autorstwa, tak więc komplementu przyjąć nie mogę, bo należy się komu innemu. Ale za wszelkie pozostałe miłe słowa serdecznie dziękuję, naprawdę sprawiły mi ogromną radość :).

Wolałabym (jeśli nie masz nic przeciwko), żebyś to, co masz do powiedzenia zmieścił w jednym komentarzu (pod którą chcesz notką, znajdę). Nie zależy mi na pochwałach, wystarczy, że jasno postawisz sprawę: podoba się albo nie. Jeśli coś zgrzyta - pisz śmiało (choć nie obiecuję, że się zgodzę, ale na pewno bliżej się temu przyjrzę).

Dziękuję, dziękuję raz jeszcze i obiecuję, że jeżeli tylko zechcesz jeszcze kiedyś wysłuchać tego, co mam do powiedzenia, postaram się być delikatniejsza. Mogłam być wredna, fakt, za co po raz kolejny przepraszam. Chociaż i tak w porównaniu z moją siostrzyczką to ja jestem aniołem łagodności ;p.

Melodia. pisze...

Jejku, Haley, przepraszam :(
Nie wiem jak ja to zrobiłam, ale nie skomentowałam. Na prawdę, przeczytałam tuż po dodaniu, bo czekałam i się doczekać nie mogłam :)
Jak zwykle super rozdział i jak zawsze tekst fenomenie przechodzi w inny wątek :) Szczerze Ci powiem, że wyczaiłam kilka błędów interpunkcyjnych, ale na prawdę nikłych. Dziwne nie? Ja zauważyłam błędy xd Nie wiem co by tu jeszcze napisać no.
Czekam na kolejny rozdział, życzę weny i pozdrawiam ^^

Mikołaj pisze...

Tak więc postarajmy się, aby nasze relacje się nieco ociepliły, a wtedy światu na pewno nie grozi zagłada.
Też kiedyś miałem dylemat - zamknąć biznes, czy kontynuować. Ponieważ swego czasu również cierpiałem na brak klientów. Teraz wiem, że to była zła decyzja. Dopiero z czasem, na obecnym blogu zaczęło mnie czytać kilku/kilkoro (nie wiem która wersja poprawna) bloggerów. Po małemu liczba się powiększa. Szkoda, tylko, że facetów jest tu tak mało. Czuję się trochę dziwnie.
Tak więc absolutnie nie zamykaj! pisz, pisz.
PS: Siostra czasem nie jest Koziorożcem?

Haley pisze...

"Kilkoro" jest poprawnie, ponieważ znajdują się wśród nich dziewczęta :D. Nie jestem pewna, czy w takim wypadku można powiedzieć "kilku", ale i tak stanowczo opowiadam się za tą wersją.

Brak klientów jako taki mnie nie martwi, tylko zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle taka mieszanka magiczny realizm/XIX-wieczna powieść realistyczna ma szansę do kogoś trafić i czy fabuła mogłaby kogoś naprawdę zainteresować.

Co narzekasz na brak facetów. Właśnie dobrze wam w kobiecym otoczeniu. Dziewczętom na ogół aż się oczka świecą, jak zobaczą piszącego faceta i komplementują na wyścigi. A może masz wrażenie, że właśnie jest tak, że jak się widzi piszącego faceta, to od razu, na podstawie uprzedzeń się go deprecjonuje? ("Ech, facet, co on może napisać dobrego...") Tak jak sto lat temu było z kobietami (i dalej trochę tak jest - nie mówię o literaturze popularnej). Czy po prostu jest takie delikatne wrażenie, że pisanie to jednak babska robota. Bardzo mnie to ciekawi, jak się odnajdujecie w takiej sytuacji, w sensie naukowym rzecz jasna, bo tzw. gender studies leżą akurat w kręgu moich naukowych zainteresowań.

Siostra to Strzelec - niestety - chociaż faktycznie - na Koziorożca bardziej wygląda, jeśli chodzi o krytykowanie tekstów :D. Na ogół jest miła i zabawna.

Script pisze...

Czytając Twoje opowiadanie mam wrażenie jakobym stykała się z ideałem. Poważnie... Jeżeli zaś chodzi o te wiersze przedstawiane przez "nowoczesnych" poetów to sama je pisałaś, prawda? Podobają mi się. I odór zgnilizny... I koniec... I już. Zawsze wolałam czytać coś takiego niż wesołe powiastki o kicającej wiewiórce. Coś o miłości, coś o śmierci. Jak dla mnie jednak najlepsze są te o smutku i poświęceniu. Nie wiem co by tu dopisać. W mojej głowie zero krytycznych myśli, a zdaję sobie sprawę, że wypisywanie w każdym komentarzu jakie Twoje opowiadanie jest wspaniałe może stać się nudne...
No to wypada mi tylko pozdrowić, ukłonić się ładnie, życzyć weny i dopowiedzieć, że owszem... Znowu zmieniłam nick. To jest silniejsze ode mnie. Sylvia :)

Burned Redstar pisze...

No i znów wędrówki po linkach zaprowadziły mnie w ciekawe miejsce. Zaczęłam czytać od tego rozdział u oszołomiła mnie mnogość imion, tytułów, państw... Jednak mimo tego wciągnęłam się. Czuć w tym opowiadaniu atmosferę XIX wieku, z jego elegancją, szlachetnością i urokiem. To, że świat nie jest tym naszym, realnym, sprawia, że jest jeszcze niezwyklejsza. Piszesz bardzo lekko, można powiedzieć, że z urokiem, kolejne zdania same wchodzą do głowy i dzięki temu można się zachwycić pieknem wykreowanego świata. Muszę przeczytać resztę opowiadania, bo mnie zaintrygował.

Pozdrawiam i życzę dużo weny
Lunatyczka

Melodia. pisze...

Byłabym wdzięczna za opinię, bo bardzo cenię sobie Twoje zdanie :)
A tak w ogóle to gdzie, jest nowy rozdział, ja się pytam ? Xd
titanic-by-melodia.blogspot.com
Zapraszam serdecznie i pozdrawiam ^^

Scavo pisze...

Tak sobie czytam i czytam twój blog i dochodzę do wniosku ,że jest naprawdę dobry . Bardzo mi się podobało ; )

Melodia. pisze...

Kiedy nowy rozdział, ja się pytam?!
Mam Cię pogonić kijem, ewentualnie łopatą? xd
Nie no, z tym gonieniem to żart, ale błagam! Dodawaj jak najszybciej :D
Pozdrawiam ^^

Melodia. pisze...

Haley!
Co jest? :(

Haley pisze...

Wiesz, że sama nie wiem. Piszę teraz pracę magisterską, więc czasu jest mało. A nawet jak mi się uda znaleźć chwilkę, otwieram Worda i nie potrafię nic napisać. Czytane blogi zaniedbałam strasznie, do żadnej książki nie zajrzałam od miesięcy, obowiązki się piętrzą, a ja nie umiem sobie z tym poradzić. Może to początki depresji, nie wiem. Mimo to walczę. Chcę skończyć nareszcie ten fatalny rozdział i dopiero potem zabrać się na spokojnie do nadrabiania zaległości. Bardzo mi miło, że wciąż czekasz, mam nadzieję, że już niedługo.
Pozdrawiam :)

Melodia. pisze...

No ja mam nadzieje :)
Życzę powodzenia ^^

Prześlij komentarz