Megalomania
Miłościwie
nam panująca Fielidieta Ordelia Lentienna Markia, Jej Królewska Mość Fielidieta
III, z Łaski Teptydy, Matki Bogów, Królowa Norienu, Związku Państw
Północnoberkilskich oraz Zjednoczonych Wysp Smoczych, jak brzmi jej oficjalny
tytuł, Dama Orderu Róży, Złotej Strzały, Kości Słoniowej, Błękitnego Delfina
oraz Gwiazdy Wód Północnych, by wymienić zaledwie kilka spośród jej licznych
międzynarodowych odznaczeń, swego przyszłego męża, księcia Dyrelfa, ujrzała po
raz pierwszy w dniu uroczystego ślubu, zawartego
pewnego mroźnego popołudnia zimowego miesiąca lefrin wedle woli frycyjskiego
monarchy, który pragnął umocnić swe nadszarpnięte przez wojny etryckie wpływy w
norieńskim królestwie.
Księżniczka
Fielidieta miała już wówczas dwadzieścia pięć lat, krajem władała zaś jej
matka, Fielidieta II zwana Wielką.
Jak
nakazywała uświęcona przez wieki tradycja, norieńska para królewska, wraz z
córkami oraz starannie dobraną barwną świtą, oczekiwała przyszłego zięcia
opodal pałacowej kaplicy wzniesionej na cześć bogini Brilde, której
majestatyczny posąg, przyprószony padającym od rana śniegiem – co na wyspie zdarzało
się tego jednego tylko miesiąca – budził niezmiennie od lat nabożny zachwyt u nowo
przybyłych.
Owego
jednak dnia podobne uczucia przyćmić zdołało coś zgoła innego. Owego dnia
bogini pozostać miała w cieniu podniosłej chwili, przesyconej niepowstrzymaną ciekawością
młodziutkich dwórek, oraz jaśniejącej wśród ich roześmianych twarzyczek urody
starszej królewny.
Ona zaś
stała dumnie wyprostowana, z naręczem świeżych lilii w dłoni, bez cienia
uśmiechu, oczekując przeznaczonego jej małżonka z wyrazem wyniosłej powagi,
chłodnego zamyślenia, czy może nawet nieskrywanej obojętności.
– Przynajmniej udawaj, że się cieszysz – szepnęła jej matka, niby poprawiając
perłowy diadem we włosach córki, po czym, zarumieniona z mrozu i wzruszenia, z
łaskawym uśmiechem pozdrowiła zgromadzonych przed kaplicą dostojnych gości
wyuczonym uniesieniem dłoni.
Królewna
westchnęła niedosłyszalnie i przestąpiła nieznacznie z nogi na nogę. Zimno
zaczynało dawać się jej we znaki, a narzeczonego jak nie było, tak nie zanosiło
się na jego rychłe przybycie.
– Wygląda dziś przepięknie – mówiły między sobą dwórki, nie mogąc dość nacieszyć
oczu wspaniałościami królewskiej garderoby.
A
istotnie, było co podziwiać. Spod podbitej sobolami śnieżnobiałej pelisy
błyszczała suta suknia ze złotogłowiu, dziś nienoszonego już prawie nigdzie w
Gerdii, wysadzana brylantami skrzącymi się w zimowym słońcu jak kryształki
lodu. Na szczupłe ramiona spływał haftowany welon, spowijający drobną postać
niby delikatna mgiełka wzbitego w powietrze śniegu.
– Jak
śniegowa księżniczka – dodawały inne dziewczęta, bowiem, zupełnie jak w starej
baśni, lód, tak wyraźnie widoczny zazwyczaj w oczach królewny, jak powiadali
niektórzy, skuwał również niezmiennie jej serce.
Nie
minęły minuty, gdy zagrzmiał donośny chór ośmiu trąb obwieszczających przybycie
przyszłego norieńskiego króla małżonka. Po zgromadzonych przeszedł ni to szmer, ni to westchnienie, jakby poświst wiatru, zrywający z
ziemi suche liście. Zadudniły w oddali końskie kopyta i ciężki, miarowy krok wojskowych
butów, zaturkotały koła powozów; nadciągający gwar potężniał z każdą chwilą,
mieszając się z coraz bliższym, coraz głośniejszym biciem bębnów. Zaraz też na
plac u schodów kaplicy wkroczył wspaniały królewski orszak, złożony z wysokich
rangą urzędników i duchownych, żołnierzy w galowych mundurach oraz
licznej służby, towarzyszący przepysznej złotej karocy zaprzężonej w trzy pary
raźno parskających siwych klaczy frycyjskich.
Norieńska
gwardia honorowa odpaliła serię dziesięciu salw na cześć przybyłej pary
królewskiej oraz najmłodszego królewicza; gdy zaś ucichł huk ostatniego
wystrzału, a wojskowi równo zasalutowali i stanęli na baczność, zdobione godłem
Frycji drzwi karocy otworzono z zachowaniem należnej ceremonii przed
osiemnastoletnim księciem Dyrelfem dello Molienne.
Królewna
wstrzymała oddech.
Znała go
od niemal roku z korespondencji, którą wymieniali w czasie, gdy jako prosty
żołnierz wbrew woli rodziców służył w armii jednego z państewek rozdartego
wojną domową Etrytu. Wszelako Fielidiecie nigdy nie pozwolono przekroczyć
niebezpiecznej granicy, by choć raz ujrzeć twarz narzeczonego. Małżeństwo
zostało bowiem zaplanowane jeszcze przed skandalicznym czynem młodziutkiego
królewicza, samo zaś jego rzucenie się w etryckie kłębowisko dymu i krwi bywało
odczytywane jako rozpaczliwa próba uwolnienia się z więzów, jakie nań nakładał
ów polityczny ruch ojca.
Nawykły
do siarczystych mrozów dalekiej północy, książę Dyrelf lepiej znosił surowy
klimat niż wielu rodaków jego narzeczonej. Łagodna norieńska zima zdawała mu
się zaledwie rześkim chłodem wiosennego poranka, stąd też ubrany był jedynie w
lekki, granatowy płaszcz z krótką pelerynką, białe rękawiczki i wojskową czapkę
obwiedzioną złotym otokiem.
Po wielu
miesiącach ciężkich bitew frycyjski książę nie lękał się już lodowatych wichrów
ani śnieżnych pustkowi i być może z tego względu zimne serce norieńskiej
królewny stopniało rychło, ogrzane jego promiennym uśmiechem, a na bladych
policzkach zakwitły delikatne rumieńce jak na jedwabistych kwiatach jabłoni.
Wkrótce zapłonęła cała tak gorącą namiętnością, że nieskazitelny jej pancerz
rozsądku i opanowania pękł z trzaskiem jak od uderzenia topora.
Trzy
lata po zaślubinach przyszła Fielidieta III powiła pierworodną córkę, ostatni
zaś owoc wydała w późnym wieku, krótko przed narodzinami kniazia Aristija
Korbiulewa-Larkinina, będącego, jak wie każdy uważny czytelnik, niezagubiony
jeszcze w zawiłościach genealogii, synem jej ciotecznej siostry, młodszej o
siedemnaście lat kniahini Hadrieny.
Owoc ów otrzymał imiona
Klerian Lentien Astralij i szybko stał się oczkiem w głowie ojca, który nigdy
nie potrafił mu niczego odmówić, a odkąd chłopiec skończył lat osiem, miał
zwyczaj zabierać go ze sobą na polowania, co w Norienie stanowiło ich ulubioną
rozrywkę. Więź, jaka się w takich chwilach między nimi krystalizowała, była
szczególnego rodzaju. Książę, a później król Dyrelf dostrzegał w swym synu
siebie sprzed wielu lat, choć w znacznie łagodniejszej i spokojniejszej
odmianie, Klerian zaś widział w nim kogoś, kim chciałby się stać w przyszłości.
Obaj kochali wolność, konie i nietknięte ludzką ręką przestrzenie. Obaj też
stronili od polityki, niejako bezwiednie zostawiając sprawy wagi państwowej w rękach
trzech kobiet, tak różnych od siebie, że ich relacje aż iskrzyły od
napięć i nie zawsze kulturalnych sporów.
Ciężko
właściwie znaleźć jedną cechę, która by je łączyła, choć nie twierdzę, że jest to niemożliwe. Wszystkie trzy miały bowiem oczy
zielone niczym niezgłębiona toń Morza Wężowego, wszystkie miały głęboki, niski
głos i wszystkie mówiły płynnie w języku lichtgurskim, grzechoczącym i
dźwięcznym jak orzechy sypane w srebrną misę, co w połączeniu z ich pięknymi
altami brzmiało nadzwyczaj czarująco, niby szum morskich fal rozbijających
się o ostre klify rilledińskiego wybrzeża.
Królowa
Fielidieta była surową matką, a krajem rządziła żelazną ręką. Odporna na
wszelkiego rodzaju naciski, pogróżki i próby manipulacji, zarówno z zewnątrz,
jak i z jej własnego środowiska, z chwilą przejęcia tronu zamierzała sumiennie
kontynuować dzieło swej matki, dążąc do stopniowej poprawy bytu najuboższych
oraz rozszerzania, w miarę możliwości, swobód obywatelskich. Starała się
jednocześnie powstrzymać napierającą na Norien falę ateizmu, wspierając zakony
niosące pomoc potrzebującym, umacniając pozycję kapłanów oraz krzewiąc kulturę
pielęgnującą tradycyjne wartości; wychodziła bowiem z założenia, że wolność
można ludziom dać tylko wtedy, gdy sami wyhodują w sobie ograniczenia moralne
wyrosłe na niepodważalnym gruncie boskiego prawa.
W
dyplomacji twarda i nieprzejednana, w polityce konsekwentna i rzetelna, w
prywatnych rozmowach oschła i niewzruszona, przy ukochanym mężu stawała się
jednak miękka i ciepła jak rozgrzany w dłoniach wosk. Trudno mi orzec, czy
gdyby kazał jej w imię miłości wyruszyć w samotny rejs wzdłuż przeklętej
Cieśniny Ady Lei, naprawdę by to zrobiła, pewnym jest natomiast, że on bez
wahania prędzej uczyniłby coś podobnego, niż pozwoliłby, aby królową spotkała
jakakolwiek krzywda.
Jedynym
polem, na którym jej słabość do męża znaczyła niewiele lub zgoła nic była
polityka. Fielidieta od zawsze lubiła grać pierwsze skrzypce i niechętnie na
ogół słuchała rad innych, zwłaszcza w tej materii. Nie ugięła się nawet
wówczas, gdy król Dyrelf usilnie prosił o zbrojne wsparcie dla uwikłanej w
wojnę na dwóch frontach, sprzymierzonej jedynie z Lichtgurią i częścią małych
państewek etryckich Frycji.
A czasy
były istotnie ciężkie. Imperialistyczne dążenia Nubimii kosztowały już
niepodległość Aolii, podzielonej między trzy sojusznicze mocarstwa, oraz części
Rilledinu, co stanowiło naturalną konsekwencję podniesienia ręki na cesarza.
Opór stawiało już tylko słabnące coraz bardziej stronnictwo zachodnie, toteż
frycyjski monarcha z rozpaczliwą nadzieją szukał pomocy u nowo koronowanej
synowej, dysponującej najpotężniejszą flotą świata oraz zastępami oddanych
korsarzy.
Pomimo pragnienia utrzymania Norienu poza konfliktem zbrojnym, królowa Fielidieta zaczynała obawiać się, że pomoc finansowa oraz noty dyplomatyczne wysyłane najeźdźcom mogą okazać się niewystarczające dla utrzymania równowagi sił na kontynencie. Po długich i burzliwych naradach, nieprzespanych nocach oraz żarliwych modlitwach o podjęcie właściwej decyzji, norieńska władczyni wydała zatem rozkaz ataku.
Po raz
pierwszy od wielu miesięcy siły Zachodu odniosły zwycięstwo nad armią wroga, co
więcej – zwycięstwo miażdżące. Nieprzyjacielskie oddziały zostały rozbite w pył
w bitwie morskiej pod Lantyfią, a działo się to w roku 2024, osiem lat przed
opisywanymi tutaj wydarzeniami.
Wszelako mylili
się ci, którzy sądzili, że decydujące starcie pod Rantyrem zakończy
wreszcie wieloletni rozlew krwi. Postanowienia kongresu pokojowego, podczas
którego to Fielidieta III nadawała ton rozmowom, zostały przez wielu uznane za
rażąco niesprawiedliwe, co doprowadziło rzecz jasna do kolejnych konfliktów i
zbrojnych wystąpień. Lichtguria dążyła do odzyskania ziem przyznanych
frycyjskiemu królowi, pominięta na kongresie Aolia postanowiła siłą dochodzić
swoich praw, w Etrycie wciąż wrzało, a nubimski cesarz zapłonął żądzą zemsty za
zniweczenie planów podboju Gerdii.
Zawarte
w Kolgi porozumienie, które z czasem zaczęto określać jako „pakt trojga”
słusznie więc trapiło królową, a sytuację pogarszał jeszcze problem
bezprzykładnego nieposłuszeństwa młodszej córki, pragnącej na własną rękę
znaleźć remedium na kłopoty Norienu w najbardziej niedorzeczny i dziecinny
sposób. Zaostrzający się konflikt interesów obu dam od dawna prowokował,
niejednokrotnie przyprawione krzykiem i łzami, kłótnie w pałacowych komnatach; żadna z nich bowiem nie miała zwyczaju ustępować pola przeciwnikom.
I tak
jak królową Fielidietę można by przyrównać do surowej zimy, księżniczkę Milę
zaś do gorącego, pełnego słońca i krótkotrwałych burz lata, starsza królewna,
Oridiena Fielidieta Safia Altaria – niekiedy ciepła i radosna, to znów pochmurna
czy wręcz chłodna – piękna, świeża i nieśmiała, przypominała łagodną wiosenkę.
I tak jak wiosna rozdziela i godzi dwie skrajności roku, tak też biedna Orieńka
stawała częstokroć między matką a siostrą, by uśmierzyć wzajemnie zadane rany
oraz załagodzić piętrzące się fale odwiecznego sporu.
Księżniczka
Oridiena znała plany, marzenia i tajemnice obu stron. Z niewiarygodną łatwością
przychodziło jej wzbudzanie zaufania oraz wywoływanie potoku zwierzeń, gdyby
więc była nieco bardziej wyrachowana, z pewnością znalazłaby niezliczone
sposoby na wykorzystanie swego położenia dla własnych celów.
Wiedziała
dobrze o tym, że wierny gwardzista księżniczki Miladieny, porucznik Itier
Pietrinow, został przez Jej Królewską Mość zobowiązany do dostarczania jej
informacji o każdym kroku młodszej córki. Wiedziała również, jako może jedyna w
całym pałacu, o sekretnym porozumieniu między nim a Milą – co w świetle prawa
równało się zdradzie stanu i karane było śmiercią – mimo że siostra nie pisnęła
o tym nawet słówka. Nie była tylko pewna, na czym właściwie owa współpraca
polega i jakiż to szatański plan zrodził się w głowach tych dwojga.
– Nie
wiem, Milu, co takiego planujesz, ale wiedz, moja droga, że to i tak nie ma
szans powodzenia – rzekła siostrze któregoś popołudnia, pijąc herbatę w jej
pokoju o ścianach koloru dojrzałych wiśni. – Dokądś się wybierasz?
Mila
spojrzała na nią znad tęczy zwiewnych szali i chust.
– Słucham?
Och… Tak… Chciałam odwiedzić kuzyna Arię, mamy tam takie swoje sprawy… Myślisz,
że będzie padać? Mam nadzieję, że nie. Jest tak ładnie, może
pospacerowałabym po parku… A może wziąć mimo wszystko parasol? Z tą pogodą
nigdy nic nie wiadomo. A jeżeli będzie padać? Brać parasol czy też go nie brać?
Hmm… Ostatecznie mały deszczyk nikomu jeszcze nie zaszkodził. Co myślisz,
Orieńko?
– Weź
lepiej parasolkę od słońca. Twoja cera jest już wystarczająco opalona…
Miladiena
zaśmiała się dźwięcznie.
– Dziękuję
ci bardzo, moja droga. Wiesz, jednak nie wezmę parasola.
– Jak uważasz. Ale zastanów się, a potem mi powiedz, dlaczego ty zawsze musisz ściągać
na siebie niepotrzebne kłopoty.
– Och,
Orieńko, od letniego deszczu nikt jeszcze się nie rozpuścił, prawda?
– Nie o
tym mówię – Oridiena odstawiła filiżankę na trójnogi stoliczek, po czym
strzepnęła niewidoczny pyłek z seledynowej sukni przybranej białym kwiatem
lotosu, odrobinę większym niż ten, który ozdabiał jej gładki kok tuż nad
karkiem. – Wiesz dobrze, o czym mówię, prawda?
Przez
chwilę Miladiena wpatrywała się w siostrę uważnie, jakby chciała wyczytać coś z
bladej, pociągłej twarzy, wreszcie wyciągnęła z barwnej sterty pierwszy z
brzegu szal i bez słowa usiadła przy rzeźbionej toaletce, by rozczesać gęste
czarne włosy, sięgające jej niemal do pasa.
– Milu?
– Nie wiedzieć czemu, łagodny głos Oridieny zbudził w niej nagle niezrozumiały,
bezpodstawny gniew. Zdusiła przekleństwo, zacisnęła mocniej dłonie i, starając
się nie podnosić zanadto głosu, stwierdziła chłodniej niż zamierzała:
– Nie
wiem, co jesteś łaskawa mieć na myśli, siostro.
– Ojej,
po co zaraz ten wyniosły ton? – Starsza królewna podeszła do lustra, wyjęła
Mili szczotkę z ręki, po czym przystąpiła do delikatnego rozczesywania
lśniących pasm – Nie szarp tak, bo zniszczysz swoje piękne włosy…
– Przepraszam, ale ja naprawdę nie rozumiem, o czym mówisz.
– Siostro, zastanów się, proszę, przez chwilę, co właściwie zamierzasz zrobić –
mówiła Orieńka, a niespieszne pociągnięcia szczotki jakoś dziwnie harmonizowały
z jej hipnotyzującym głosem. – Obie wiemy doskonale, że nie przyniesie ci to
żadnych korzyści, a jedyne, co zyskasz, to przysporzenie kolejnych zmartwień
naszej matce. Aż tak jej nienawidzisz? Pomyśl, tylko rozważ to dobrze, dlaczego
to robisz, dlaczego tak bardzo ci na tym zależy, a zobaczysz z całą pewnością,
że doprawdy nie warto. Chcesz jej pokazać, że się nie boisz, tak? Chcesz
posmakować wolności, buntu, może zyskać sławę? A może ci się wydaje, że to
bohaterskie poświęcenie? Bo jeśli…
– Przysłała cię tutaj! – Mila zerwała się z krzykiem z miejsca. Siostra cofnęła
się o krok, zaskoczona, a kościana szczotka stuknęła o podłogę. – Wiedziałam!
Przejrzała nas, tak?! Co wie? Co chce zrobić? Gdzie ona jest?
Oridiena
patrzyła na nią z wyrazem absolutnego niezrozumienia, tak wyraźnie widocznym na
pociągłej twarzy, że hipoteza perfidnej zmowy dramatycznie się w oczach Mili zachwiała; wreszcie zmrużyła powieki i bez pośpiechu podniosła szczotkę.
– Nie
zachowuj się jak dziecko – wycedziła. – Nie masz pojęcia, na co się narażasz i
jaką lawinę wydarzeń możesz tym wszystkim wywołać, a ja chcę cię tylko chronić,
to wszystko. Matka o niczym nie wie, inaczej twój przyjaciel dawno wisiałby na Placu
Szwoleżerów, co ty sobie wyobrażasz? Jesteś za młoda, czy tego nie pojmujesz?
Masz skończyć studia, wyjść za mąż i być przez resztę życia szczęśliwa, a nie
bawić się w bohaterkę. Za młoda jesteś i zbyt pochopna.
– A co
takiego, twoim zdaniem, ja niby chcę zrobić? No co?
– Nie
wiem, bo ostatnio przestałaś mi mówić cokolwiek. Ciągle się wymykasz nie wiadomo
gdzie i po co. Kłamiesz, bo ja doskonale wiem, kiedy ty kłamiesz. I widać z
daleka, że coś ukrywasz. W pałacu ściany mają uszy, powinnaś zdawać sobie z
tego sprawę, siostro, i możesz być pewna, że wkrótce znajdzie się ktoś, kto
ochoczo doniesie o wszystkim matce. Nie wiem, co planujesz, co już robisz, ale
mam powody, by podejrzewać, że ma to
jakiś związek z rzekomym Wybrańcem, nie mylę się? Ach, właśnie, ta dziwna
epidemia w Nardylii to nie ma przypadkiem z tobą nic wspólnego?
Zapadła
cisza. Miladiena pokręciła głową, nie spuszczając z siostry wzroku pełnego
zbolałego wyrzutu.
– Jak ty
mnie nie znasz, Oridieno – rzekła cicho. – Jak ty mnie ranisz bezpodstawnym
brakiem zaufania. Naprawdę sądzisz, że ja sama mogłabym…? Och, księżniczko, za
grosz dobrej woli, za grosz wiary w młodszą siostrę. Ja i epidemia? Zastanów
się, co mówisz. Wszędzie gotowaś zwietrzyć spisek, wszędzie widzisz oślizłe
macki złych sił. Najsmutniejsze, że swoje własne niedorzeczne demony utożsamiać
poczynasz z moją osobą. Tak, moja droga, taka jest okropna prawda. Jesteś jak
ślepy wędrowiec, który…
– Dość
tego – syknęła Oridiena. – Wychodzę. Znowu zaczynasz błaznować, a wiesz
doskonale, że tego nie lubię. Ufam jednak, że zastanowisz się nad swoim
postępowaniem. Pamiętaj, że przez twoje kaprysy mogą ucierpieć niewinni ludzie.
Do zobaczenia, siostro, i… i uważaj na siebie. Mam nadzieję, że postąpisz
właściwie.
– Postąpię tak, jak mi nakazuje sumienie – odparła Mila twardo. – I obowiązek.
Odwaga jest, niestety, skarbem, który trudniej dziś znaleźć niż włos w korcu
maku. Żegnaj, Orieńko, i nie gniewaj się na mnie, że robię to, co muszę. Bądź
zdrowa.
Oridiena
otworzyła już usta, żeby odpowiedzieć, ale w ostatniej chwili zmieniła
najwyraźniej zamiar. Westchnęła tylko cicho i delikatnie zamknęła za sobą
drzwi.
Mila
tymczasem doszła do wniosku, że jej perfekcyjnie przebiegły plan warto jeszcze
w pewnych punktach doszlifować.
Jak
można się było spodziewać, na wieść o zaplanowanym w jego mieszkaniu – bez jego
wiedzy naturalnie – ponownym spotkaniu z doktorem Ferildem sei Larsen Kanem,
kuzyn Ariesim okazał uczucia tak dalekie od zachwytu, jak to tylko było
możliwe. Ściślej mówiąc, zareagował białą gorączką i obserwując go tak spod
długich rzęs, księżniczka Miladiena zaczęła się zastanawiać, czy nie dostanie
czasem piany na ustach; lecz zanim coś podobnego miało szansę się wydarzyć,
książę zabrał porzucony na kanapie kapelusz, wycedził dwa słowa pożegnania, po
czym wyszedł z mieszkania, omal nie trzaskając przy tym drzwiami.
Nie
należy jednak przez to mniemać, że królewna nie znalazła w sercu dość współczucia i zrozumienia, by choć odrobinę zmartwić się złym humorem swego krewnego.
Ostatecznie nigdy jeszcze nie widziała go w takim stanie, miała więc
uzasadnione powody do niepokoju. Dopiero książęcy kamerdyner, Jurim Spilnow,
uprzejmy był wyjaśnić jej przyczynę owego osobliwego zachowania. Okazało się
bowiem, iż kuzyn Ariesim dość miał po prostu własnych kłopotów, by mu zawracano
głowę sprawami urojonych Wybrańców. Pisanie przełomowego dzieła utknęło w
martwym punkcie, majątek ziemski w Dolinie Siedmiu Jezior z wolna podupadał,
zyski kurczyły się systematycznie, w mieście wybuchła epidemia nieznanej dotąd
w świecie choroby, na domiar zaś złego niejaka pani Biesin-Lubienko zapragnęła
właśnie teraz oskarżyć go przed sądem o rzekomo bezprawne przywłaszczenie paru
ośmin gruntów ornych.
Ostatnimi
czasy wszystko szło coraz gorzej. Krewni stali się jakoś bardziej natrętni,
służący niezdarniejsi, ludzie na ulicach gderliwi jacyś i nastroszeni, a upał
doprawdy nieznośny. Do tego jeszcze spodziewana wojna z trzema bestiami zza
morza. Tak, niewątpliwie przydałby mu się krótki pobyt w kojącym nerwy cieniu
oranżerii. I niech diabli biorą Milę razem ze wszystkimi jej pomysłami.
Gdyby
nie nadzwyczajny pośpiech, z jakim opuszczał obleczoną w wiosenną zieleń
kamienicę, książę Niestrin-Lidurienow z pewnością dostrzegłby doktora Kana,
zmierzającego właśnie niespiesznym krokiem w jej stronę. Przybył co prawda parę
minut za wcześnie, jako że zajęcia w Akademii skończył już kilka godzin temu,
do domu zaś nie miał ochoty wracać ze względu na nieproszonych gości, którzy
swoim wtargnięciem wywołali niespodziewanie tak dziką, rozjątrzoną burzę w
istotnej części jego życia.
– Jakże
się cieszę, że przybył pan tak wcześnie, doktorze! – zakrzyknęła na jego widok
królewna wstając z fotela bynajmniej nie w dystyngowany sposób. – Doceniam to
tym bardziej, że na pewno ma pan wiele pracy przed zakończeniem roku. W
Lichtgurii, gdzie studiuję literaturę, nie wiem, czy wspominałam już o tym,
ostatnie egzaminy odbyły się miesiąc temu. Myślę, że to lepszy… Ojej, ale cóż
to się panu stało w rękę?
Ferild
mimowolnie cofnął zabandażowaną dłoń.
– Nic
takiego – odparł sucho. – Drobny wypadek.
– Czy
bardzo boli? Może zechciałby pan spocząć, zaraz każę podać herbatę. Jurimie,
mój drogi, bądź tak dobry i powiedz Jedofii, by nastawiła samowar. Ach! I zobacz, czy zostało jeszcze konfitur wiśniowych. Zawsze powtarzam, że nie ma to
jak wiśniowe konfitury i gorąca herbata z samowara. Czy pan też tak uważa?
– Szczerze mówiąc, nie jadam słodyczy. Chyba że przy szczególnej okazji.
Królewna
przyjrzała mu się uważnie ponad szklanym stolikiem, kiedy oboje zajęli miejsca
w jasnych, pasiastych fotelach. Wydawał jej się nawet bledszy niż poprzednio.
Oczy miał podkrążone jak po źle przespanej nocy, a włosy jakby od tamtego czasu
posrebrzyły się nieco przy skroniach.
On zaś
zastanawiał się, niejako wbrew sobie, co powiedziałaby, gdyby raptem, zgodnie z
prawdą, oświadczył: „Wie pani, że idąc tutaj myślałem przez krótką chwilę, czy
nie skoczyć z mostu Drugiego Tysiąclecia?”
Zamiast
tego rzekł tylko:
– Niezmiernie mi przykro z powodu pani ojca, księżniczko.
Mila
uniosła na moment brwi, po czym machnęła niedbale ręką.
– Och,
to nic takiego. Wykuruje się niebawem, jestem pewna. Mimo wszystko, brat mój
silnie przeżył całe to, istotnie przykre, zdarzenie. Powróćmy jednak do pańskiego
listu…
Ferild
taktownie przemilczał fakt, że do tej pory nawet nie zaczęła o nim mówić.
– Otrzymałam go w najbardziej zdumiewający sposób – ciągnęła tymczasem królewna.
– Proszę sobie wyobrazić, że nigdy jeszcze nie widziałam wróbli roznoszących
listy. Gołębie pocztowe, owszem, widziałam ich hodowle w Meddirze czy w
Arkendarze, ale wróble to dla mnie absolutna nowość. Muszą być zaczarowane,
prawda? Sądzę, że to nader miły sposób przekazywania choćby najgorszych wieści.
Czy można gdzieś kupić takie ćwierkające cudeńko? Musi się pan koniecznie
dowiedzieć, bo nie dam panu spokoju, daję słowo. Ale dość o tym. Sprawa jest
poważna i nie możemy marnować czasu. Itieńka, kochany, rozejrzyj się po
korytarzu i zobacz, co z tą herbatą – rzuciła w kierunku wiernego Pietrinowa,
który, gotowy jak zwykle na każde skinienie, stał na baczność opodal drzwi. –
Muszę przyznać, doktorze, że jestem doprawdy pod wrażeniem pańskiego męstwa. Odwagi.
Śmiałości. Nieustraszonego bo-ha-ter-stwa. Zaiste, widzę teraz, iż jest pan
człowiekiem wielkiego ducha i nie mniejszych przymiotów serca. W
przeciwieństwie do kuzyna Arii, niestety. Z żalem muszę jednak wyznać, iż waham
się jeszcze, czy wtajemniczyć pana w nasz – mój i Itii głównie – wielki plan
ocalenia ukochanej ojczyzny. Proszę mnie źle nie zrozumieć, jestem pewna, że
byłby pan wspaniałym towarzyszem w chwalebnym dziele obrony kraju przed
najeźdźcą, jednakże… Nie można zapomnieć, że z początku pański, o, niepospolity
bez wątpienia, rozum zaćmił panu wartość honoru i męstwa. Tym razem zwyciężył
nieulękły duch. Lecz jaką mam pewność, że zwycięstwo owo jest ostateczne? Że nie
jest to jedynie nietrwały kaprys zaniedbanego głosu serca, lecz świadoma i
niezłomna chęć pomocy. Tak czy owak, jeśli chodzi o wyjawianie szczegółów
planu, należy zachować najwyższą ostrożność…
– Pani
sądzi, że pragnę wziąć udział w pani… hmm… przedsięwzięciu? – wtrącił
Ferild, gdy królewna przerwała na moment, by zaczerpnąć tchu.
Nieoczekiwane słowa rozmówcy nie pozwoliły jej ciągnąć natchnionej przemowy. Zamrugała prędko, jakby nie do końca świadoma ich sensu.
Podano
herbatę i konfitury na kryształowych talerzykach, lecz księżniczka Miladiena,
wlepiwszy w Ferilda szeroko otwarte oczy, nawet nie zwróciła na to uwagi. Gdyby
raptem oznajmiono jej, że królowa Fielidieta postanowiła bezzwłocznie przekazać
jej rządy nad Norienem, Związkiem Państw Północnoberkilskich oraz Zjednoczonymi
Wyspami Smoczymi, nie mogłoby jej to chyba wprawić w większe osłupienie.
– A-ale
przecież… – wyjąkała w końcu. – Przecież chciał pan się ze mną spotkać,
wyraźnie pan to napisał… Nie rozumiem zatem…
– Proszę
wybaczyć, Wasza Wysokość – wpadł jej w słowo Ferild sei Larsen. – Powinienem
był może wyjaśnić pewne rzeczy w liście, wszelako obawiałem się, że mógłby on
wpaść w niepowołane ręce, a tego zapewne wolałaby pani uniknąć, nie mylę się?
Przykro mi z powodu nieporozumienia, ale jeśli pani pozwoli, pozostanę na razie
przy swoim stanowisku. List zaś wysłałem, by podzielić się z panią ostatnim
naszym odkryciem dotyczącym przepowiedni. Wydawało mi się, proszę wybaczyć,
jeśli się mylę, że sprawa ta silnie panią poruszyła, uznałem więc, że wszelkie
informacje na ten temat okażą się dla pani nader interesujące. Otóż, istnieje
interpretacja – Ferild pochylił się nad szklanym blatem, a w przymglonych
milczącą udręką oczach zamigotał jakiś nikły blask żywej emocji – według której
rola Wybrańca miałaby polegać na oddaniu życia za cały Norien, na co wskazywać
może pośrednie porównanie poszukiwanego chłopca do zwierzęcia ofiarnego oraz
szereg innych wzmianek, które, wcześniej pominięte, a teraz zinterpretowane w nowym świetle, zdają się ową hipotezę potwierdzać. Gdyby zaś ta okazała się właściwa, odnalezienie
Wybrańca oznaczałoby skazanie niewinnego istnienia na śmierć. Oczywiście, w
słusznej sprawie. Wspólnie z doktor Erienow, która miała swój wielki udział w
odkryciu nowego znaczenia, stwierdziliśmy, że lepiej, by pani oraz pani matka
zdawały sobie z tego sprawę. Jeśli zaś chodzi o pani wielki plan… – zawiesił na
chwilę głos, a księżniczka zarumieniła się lekko – proszę mi wierzyć, że nie
chcę znać żadnych jego szczegółów. Sądzę, że wiem już dość na ten temat.
Pośród
dźwięczącej w uszach ciszy, jaka zaległa elegancki salon księcia
Niestrina-Lidurienowa, doktor Kan podniósł się z miejsca, wsadził pod pachę
laskę z orlą głową, po czym, skłoniwszy się wytwornie przed oszołomioną
księżniczką Miladieną, rzekł cicho:
– Proszę
teraz wybaczyć, że nie dokończę herbaty, lecz czas nagli…
Uniósł
jej szczupłą, opaloną dłoń do ust, a następnie kurtuazyjnie poprosił o pozwolenie
opuszczenia książęcego mieszkania.
– Och
nie, nie zamierzam pana dłużej zatrzymywać – powiedziała królewna, podnosząc na
niego zielone oczy. – Przepraszam pana, zdaje się, że znów naraziłam się na śmieszność.
Proszę, proszę niech pan idzie, niech pan wraca do pracy, żony, dzieci… Niech
mi pan tylko powie… Niech mi pan powie, czy pan sądzi, że czynię słusznie? Czy
jestem w tym tylko śmieszna i dziecinna? Matka z pewnością uważa, że jak najbardziej. Siostra, jak
sądzę, przychyla się do jej opinii. Ojca nigdy szczególnie nie interesowało, co
myślę i co robię, a Klerian to jeszcze dziecko. Jeden tylko Itia mnie wspiera i
wierzy w naszą misję. A co pan o tym sądzi? Proszę mi szczerze powiedzieć.
Tylko śmieszność pan w tym widzi?
Ferild
sei Larsen Kan słuchał jej z pobłażliwym początkowo, a później coraz bardziej
kłopotliwym zmieszaniem, które, w miarę jak mówiła, przerodziło się w zgoła
inne uczucie. Musiały mu się w tej chwili przypominać dawne miesiące spędzone
na żmudnych przygotowaniach, miesiące pełne czekania, zbierania informacji,
gromadzenia wszystkiego co niezbędne i przydatne; tygodnie nerwów, ulegania słabościom,
pożegnań z bliskimi; długie, szare dni przebyte pieszo i konno, dni pod
brezentowymi plandekami, przebraniami żebraków, artystów i żołnierzy;
najdłuższe w życiu godziny zlane deszczem i krwią, rozrywane hukiem wystrzałów,
roziskrzone świetlistymi zaklęciami, płonące ogniem z dział, dźwięczące jękami
rannych, tłumionym szlochem i cichą modlitwą.
Miał wówczas dwadzieścia cztery lata. Dokładnie tyle, ile ona teraz.
– Nie
tylko, królewno – rzekł wreszcie zmienionym głosem. Chciałby powiedzieć coś
jeszcze, lecz czuł, że nie starczy mu sił. Wyszedł bez słowa pożegnania.
Popołudniowe
słońce prażyło niemiłosiernie barwne kamieniczki ulicy Różanej, przypiekało
wrażliwą, nieostrożnie odsłoniętą gdzieniegdzie, skórę wytwornych dam
chroniących twarze pod parasolkami, biło w oczy ognistym blaskiem niby fotograf, sam skryty bezpiecznie pod czarną płachtą; na fale zaś rzeki Liny rzucało
migotliwe błyski, jak gdyby ktoś garść brylantów sypnął w zielonkawe, leniwie
toczące się wody.
Zamiast
skręcić z powrotem w Teatralną, Ferild postanowił pójść dalej na północ, aż do
mostu Kleriana II, przerzuconego ponad Liną równolegle niemal do mostu Drugiego
Tysiąclecia. Tam przystanął, urzeczony ponownie syrenim śpiewem obcej, choć tak
bliskiej rzeki, obrócił rozżarzony wzrok ku jej głębokiej, roześmianej toni i
przez czas jakiś trwał, oparty o żeliwną poręcz, niewidzącymi oczyma badając
niezbadaną głębię. Myślał wówczas o tych, którzy tak daremnie zginęli przez
jego młodzieńcze marzenia i ideały. A może przez zwykłą sztubacką żądzę
przygód, sławy i dozgonnej wdzięczności przyszłych pokoleń. Przez całe
piętnaście lat palące poczucie winy tkwiło w nim uparcie niby ledwie tlące się polano,
zasypane popiołem dawno zgorzałej namiętności, wciąż jednak gotowe przy lada
iskrze buchnąć na nowo potężnym płomieniem i strawić wszystko, co jeszcze w
Ferildzie sei Larsen pozostało przy zdrowych zmysłach.
Zdawało
się, iż iskra owa spadła niczym grom z jasnego nieba wraz z wczorajszą
wiadomością o śmierci Midrela – ostatniego, poza nim samym, który ocalał z
pożogi owej najdłuższej w ich życiu nocy. Teraz Ferild sei Larsen był sam.
Ciężar odpowiedzialności za śmierć setek niewinnych istnień, za zagarnięcie i
wyzysk tak mu niegdyś drogich ziem wschodniego Rilledinu, przygniótł go
niespodziewanie ze zbyt wielką siłą, by mógł sam jej się przeciwstawić. I jakoś
wiedział o tym. I jakoś nie chciał u nikogo szukać pomocy.
Rzeka
Lina mruczała zalotnie, frywolnie, niby bezwstydna kokietka; wabiła wybranka
złudnym blaskiem sztucznych brylantów, mamiła obietnicami ciepła i wiecznego
spokoju w jej delikatnych ramionach. Lecz o tej porze, przy blasku słońca można
było jeszcze dostrzec jej prawdziwą trupio zielonkawą barwę, na próżno
maskowaną tanią biżuterią.
Wolno
odwrócił się od żeliwnej barierki. Do domu nie mógł czy też nie chciał wracać
przed zmrokiem. Czy raczej nie śmiał się tam pokazać.
Jakiś
bezpański pies, spory, podpalany kundel o zlepionej brudem sierści i
pogryzionych uszach, przyplątał się do niego nie wiadomo skąd i nie wiadomo
dlaczego obdarzył dziwnym przywiązaniem. Szli więc razem, z powrotem na
południe – doktor Ferild sei Larsen Kan, czarodziej, a za nim, w bezpiecznej
odległości – zabiedzony pies z wywieszonym od upału językiem.
– Może
łaskawemu panu czego potrzeba? – usłyszał raptem tubalny głos, po tym jak z
Teatralnej skręcił bezwiednie w ulicę Zieloną, gdzie jakoś go nieodparcie
ciągnęło. – Gorąco dzisiaj jak diabli, nie zgodzi się pan?
Jak się
okazało, głos należał do zażywnego, wąsatego jegomościa w fartuchu, który grzał
się w słońcu przed szeroką witryną zakładu fryzjerskiego, wypatrując być może
klienta. Jego gładka łysina błyszczała jak wysmarowana tłuszczem, a małe jasne
oczy osadzone głęboko w fałdach zdrowej skóry lśniły niezmąconą pogodą ducha.
Pies
warknął cicho, nieufnie, dał susa w boczną uliczkę i tam zniknął bez śladu.
– Życzy
sobie może łaskawy pan podstrzyc ciut włosy. Widzi mi się, że właśnie do mnie
pan raczył zmierzać…
Z braku
lepszego pomysłu na spędzenie dnia z dala od brata Ferild bez słowa dał się
zaprosić do przyjemnie zacienionego, przytulnego wnętrza i usadzić na jednym z
brązowych foteli ustawionych rzędem przed ogromnym lustrem. Zarzuciwszy mu
na ramiona stosowny strój, wąsaty fryzjer wyjął z drewnianego pudełeczka srebrne
nożyczki i zabrał się do strzyżenia ze zręcznością, o jaką nikt by go z
pewnością nie podejrzewał, widząc jego grube na cal palce.
– Powiadam panu, że ciężkie czasy dla nas idą – mówił przy cichutkim szczęku
wiernych nożyczek. – Nic tylko patrzeć, jak i tu się zrobi cyrk. Ja z
Lichtgurii pochodzę, wie pan, i wiem dobrze, czym wojna pachnie. Niedobrze mi to
wszystko wygląda, powiadam panu. Do stolicy już wojsko ściągają, widział pan
przecie…
Po
chwili mosiężny dzwoneczek zawieszony nad przeszklonymi drzwiami zaśpiewał
srebrnym głosikiem, a zaraz potem do ciepłego wnętrza wpadł z impetem ktoś,
kogo akurat tutaj Ferild nie mógł się bynajmniej spodziewać.
– Zauważyłem pana z daleka – wyjaśnił książę Niestrin-Lidurienow, jakby
rozgorączkowany. – I tak sobie właśnie przypomniałem…
– Szanowny pan życzy sobie czegoś? – wtrącił z ukłonem fryzjer, a zapewne również właściciel zakładu. – Czesanie? Golenie?
Książę
obrzucił go roztargnionym spojrzeniem, rozejrzał się po pomieszczeniu, pogładził
się w zamyśleniu po podbródku, po czym rzekł:
– Niech
będzie. Czesanie, golenie i co pan jeszcze ma do zaoferowania.
– Wedle
życzenia szanownego pana. Proszę sobie usiąść wygodnie, o, tu obok. Trestin,
zostaw na momencik te brzytwy.
Zaraz
też szurnęło krzesło, a do księcia przyskoczył raźno mały, wyelegantowany
brunecik z bródką przystrzyżoną w szpic.
– Czy
kuzynka Mila bardzo jest na mnie obrażona? – spytał Niestrin-Lidurienow, kiedy
jego fryzjer rozpoczął czesanie. – Wszak spotykał się pan z nią w moim
mieszkaniu, nieprawdaż?
Ferild
zerknął na niego z ukosa.
– Owszem
– rzekł w końcu. – Sądzę, że nawet jeśli w istocie poczuła się przez pana
obrażoną, do tego czasu pewnie niczego
już panu nie pamięta.
– Tak też sądziłem – stwierdził książę. – Obawiam się, że mogłem ją jednak urazić
swoim wcześniejszym zachowaniem. Ostatnio wszystko mnie jakoś drażni. Nic się
nie układa, jak powinno…
– Nie
układa się panu – podchwycił brunecik ze współczuciem, unosząc nieco brodę
swego klienta. – Główkę nieco wyżej, jeśli łaska.
– Ech,
szkoda słów, powiadam panu. Nigdy jeszcze nie spotkało mnie coś tak osobliwego.
Jakby naraz cały świat uwziął się rzucać mi kłody pod nogi. Praca nad książką
zmierza w niedobrym kierunku, a ściślej rzecz biorąc, nie zmierza w żadnym. Krewni
jakby się zmówili, żeby mi się narzucać bez przyczyny. Do tego cały ten
niedorzeczny proces… A teraz jeszcze ta zaraza…
Obaj
fryzjerzy pokiwali głowami ze zrozumieniem, a Ferild ponownie łypnął na
księcia.
– Zaraza?
– Otóż,
właśnie! – Niestrin-Lidurienow niemal podskoczył na swym fotelu, na co pan Trestin
zagryzł wargi, żeby stłumić przekleństwo. – Właśnie o to miałem pana zapytać.
Cóż to jest takiego, proszę mi wyjaśnić. Jest pan wszak wybitnym czarodziejem…
– Jakieś
magiczne diabelstwo – wtrącił wąsaty fryzjer. – Tego tylko nam jeszcze brakowało.
A ja mam trzech chłopaków, proszę szanownego pana.
– I cóż
z nimi? – spytał Ferild.
– Czy
naprawdę nic panu na ten temat nie wiadomo? – zasępił się książę. – Sądziłem,
że będzie pan w stanie wyjaśnić mi rzecz całą od strony naukowej. Otóż, dziwna ta
choroba dotykać miałaby jedynie chłopców. Zarówno niemowląt, jak i prawie
dorosłych młodzieńców. Co prawda sam nie jestem już młodzieniaszkiem, ale
przecież z magią nigdy nic nie wiadomo… Każdy chłopiec musi zgłosić się na
badanie…
– Do
kogo? – przerwał mu Ferild, nadzwyczaj żywo całą sprawą zainteresowany.
– Czy ja
wiem? – Książę zmarszczył brwi. – Wiszą ogłoszenia…
– Do
jakiejś lekarki-czarodziejki – pospieszył z wyjaśnieniem właściciel zakładu. –
Może bym panu włosy ciut przyczernił przy skroniach?
– Dziękuję panu. Gdzie odbywają się te badania?
– Tu
niedaleko, na Leskiego. W gimnazjum zrobili szpital… przytułek… albo coś tego
rodzaju. Zamykają tam chłopaków na kwarantannę. Żołnierze ich pilnują.
– I
tylko chłopców, pan mówi…
– Tylko – potwierdził fryzjer. Nagle coś jakby mu się przypomniało. – Ponoć najgorzej, jak ktoś ma jakieś
podejrzane znamię na ciele. Wtedy zatrzymują, na kwarantannę. Ale badają każdego.
– To
bardzo ciekawe, co pan mówi. – Ferild zapatrzył się w lustro, gdzie dostrzec
mógł, jak jego fryzjer kończy właśnie swe dzieło. – Doprawdy, niezwykle
ciekawe…
– Czy
słyszał pan kiedykolwiek o legendarnej bestii zwanej Artemią, doktorze? –
odezwał się raptem książę, zupełnie jakby sprawa tajemniczej epidemii przestała go w jednej chwili zajmować.
Doktor
Kan uniósł brwi.
– Sądziłem, że pana nie interesują podobne historie…
– Oczywiście, że nie, jestem człowiekiem nauki – odparł książę z godnością. – Prócz tej jednej. Wie pan, po raz pierwszy natrafiłem na nią kilka dni temu, w
bibliotece, i od tamtej pory nie mogę się od niej uwolnić. Podobno załoga
jakiegoś statku, Albatrosa, jeśli dobrze pamiętam, widziała na wyspach Oceanu Mglistego
zdumiewające stworzenie, jakiego nigdy dotąd nie opisano w żadnym naukowym
dziele. Naturalnie, tego rodzaju sensacje żeglarskie trudno traktować poważnie,
jednak… Różnorodne źródła z epoki Pierwszej Kolonizacji wielokrotnie wspominają
o podobnej istocie żyjącej ówcześnie na Wyspach Smoczych i Haaltinach. Rozumie
pan, ja, jako zoolog…
Na szczęście dla Ferilda pan Trestin przystąpił właśnie do golenia i uprzejmie, acz stanowczo, zabronił księciu dalszego trzepania językiem.
– Wie pan, panie szefie, że Timieniew znowu nie przyszła dziś do magla? – rzekł tylko od niechcenia.
– Co za Timieniew? – burknął wąsaty fryzjer. – Dwadzieścia pięć chryzów, proszę szanownego pana.
– A ta, matka tego chłopaka, co go tu wczoraj powóz rozjechał.
Ferild zesztywniał nagle ze swoim skórzanym pugilaresem w ręku.
– On się nazywa Timieniew? – spytał, zapłaciwszy za usługę, jak gdyby nic szczególnego się nie wydarzyło.
– A tak – odpowiedział mu Trestin, zerkając bystro w jego stronę. – Jego matka pracuje w maglu, tu, zaraz naprzeciwko. Nie wie pan, co się z nim stało, po tym jak go zabrali? Bo tu mówili, że pewno ranka nie dożyje…
– W maglu, pan mówi… Nie, przykro mi, nie wiem nic na ten temat. Dziękuję panu serdecznie. Do widzenia.
– Dziękuję uprzejmie. Kłaniam się szanownemu panu.
W maglu potwierdzono bez trudu uzyskane od pana Trestina informacje, poplotkowano jeszcze trochę o pani Timieniew, ponarzekano ile się dało na jej syna, po czym podano nieznajomemu gościowi adres mieszkania przy ulicy Jasnej, które zajmować mieli rzeczeni Timieniewowie.
Mieszkali – jak mógł się przekonać Ferild sei Larsen, dotarłszy na miejsce – w brudnej, rozsypującej się oficynie koloru zgaszonej ochry, rozdartej gdzieniegdzie szaro-różowymi plamami cegieł z resztkami tynku, tu i tam pociemniałej od wilgoci. Okna wychodziły na zaśmiecone podwórze pełne wałęsających się w poszukiwaniu byle jakiego ochłapu kotów.
Pnąc się na trzecie piętro po ciemnych, ciasnych i lepkich klatkach schodowych, musiał dobrze uważać, by nie nastąpić gdzieś na spróchniały stopień. Od czasu do czasu w kącie rozlegało się jakby ostrzegawcze, wrogie miauknięcie, niekiedy coś chrupnęło pod butem jak karaluch albo kruchy szkielecik.
Mimo to Ferild wytrwale parł naprzód. Musiał choć raz zobaczyć swojego Pietię i upewnić się, że poprzedniej nocy zrobił wszystko, co mógł, żeby go uratować.
Drzwi mieszkania w głębi brudnej, dusznej sieni otworzyła mu chuda kobieta, wzrostu niewiele ponad dwa arszyny, niebrzydka nawet, choć bardzo zaniedbana i przygarbiona. Twarz miała okrągłą jak jabłuszko, poznaczoną już wyraźnymi bruzdami na pożółkłych policzkach, oczy zaś – ładne, duże i błyszczące – patrzyły na niespodziewanego gościa z mieszaniną zdumienia i przestrachu.
– Pan pewno po komorne – powiedziała nieśmiało, niechętnie uchylając nieco drzwi, by wpuścić go do środka. – Już, ja zaraz…
Wytarła wilgotne ręce w burą, poplamioną spódnicę, rozglądając się niepewnie dookoła, zupełnie jakby to ona była tu pierwszy raz gościem.
W mieszkaniu panowało nieznośne gorąco. Czuć było wilgocią i gotowaną na ogniu zupą nieokreślonego rodzaju. Na rozwieszonych nad piecem sznurach suszyła się bielizna. Pośrodku zaś ciasnej kuchni stał otoczony zydlami kulawy stół, z którego ośmioletnia na oko dziewczynka zmiatała w małą rączkę okruszyny pokrajanego chleba.
Wreszcie pani Timieniew otworzyła którąś z szafek odrapanego kredensu i zaczęła gorączkowo przeszukiwać zawartość najpierw tej, później sąsiedniej, wreszcie odwróciła się do gościa z wyrazem zakłopotania na błyszczącej od potu twarzy.
– Proszę, proszę, niech pan siada. Zaraz coś… Deria! – krzyknęła raptem przez szeroko otwarte okno. – Deria, wracaj mi tu zaraz, łobuzie jeden.
Piskliwe wrzaski dzieciarni na podwórzu przycichły na chwilę, pani Timieniew odsunęła zasuwkę, zamaszystym ruchem zarzuciła sobie na ramię dziurawą ścierkę i zamieszała w garnku bulgoczącą zupę.
Wreszcie w sieni dał się słyszeć tupot dziecięcych nóżek, skrzypnęły drzwi i do kuchni wpadł umorusany chłopczyk lat może pięciu. Ledwie znalazł się przy piecu, matka trzepnęła go ścierką po głowie.
– Coś zrobił z pieniędzmi, co je tu kładłam wczoraj?! – wrzasnęła na niego, aż się skulił, a buzia wykrzywiła mu się jakby do płaczu. – Dawałeś komu? A mów prawdę, bo jak psa zatłukę!
– Kiedy ja nie wiem, nie brałem, przysięgam – zarzekał się Deria. – Pewno Poleńka wzięła…
– Poleńka! – Pani Timieniew obróciła się natychmiast do córki. – Gdzie te pieniądze, co tu jeszcze rano były?
– Mamusiu, przecież sama mamusia zabierała stąd te pieniądze – odezwała się poważnie dziewczynka, odchodząc od stołu. – Kupiła mamusia buraka na zupę i lekarstwo od tamtego miłego pana czarodzieja, nie pamięta mamusia?
– Prawdę aby mówisz? – pani Timieniew popatrzyła podejrzliwie na dzieci, a potem potarła dłonią spocone czoło. – A niech mnie. Kupiłam. Panie – Przypadła nagle do oszołomionego Ferilda sei Larsen. – Panie, niech pan się zlituje nad sierotami i zaczeka jeszcze ten dzień. Ja te pieniądze znajdę, spod ziemi wyszarpię, przysięgam.
– Niech się pani nie obawia, ja w innej sprawie. – Delikatnie odsunął jej ręce zaciśnięte na rękawie ciemnozielonego fraka.
– W innej? – Odskoczyła od niego natychmiast. – Czemuś pan od razu nie mówił? Ej, czyś pan czasem nie lekarz?
– Niezupełnie – przyznał Ferild. – Chociaż… Z grubsza… można tak powiedzieć. Byłem świadkiem wczorajszego wypadku Pietii i przyszedłem zapytać tylko o stan zdrowia…
Czarne oczy pani Timieniew zrobiły się okrągłe jak dwa spodeczki.
– Przecie on nie Pietia, łaskawy panie – powiedziała niepewnie. – Tylko Koria. Kornil mu na imię, łaskawy panie.
– Kornil? – powtórzył Ferild w zamyśleniu. – Ano niech będzie i tak. Czy wszystko z nim w porządku? Czy nie potrzeba mu czego?
Pani Timieniew westchnęła cicho, po czym podeszła do pieca pomóc Poleńce zdjąć garnek barszczu z ognia.
– Akurat potrzeby to tu u nas nigdy nie brakuje – odparła w końcu. – Koria od wczoraj leży, wcale prawie nie chodzi. Noga, mówi, rwie jak sto diabłów, a i gorączka się jakaś do niego przyplątała. To od tego deszczu pewno i przez to, że przed tym, jak się to wydarzyło, to trzy dni do domu nie przychodził. Taki on jest. Taki się zrobił odkąd mu ojca do kryminału wsadzili. Też pijak był i łajdak. Ale dzieci kochał i mało kiedy rękę na kogo podniósł. A jak go zabrali, to Koria i pić zaczął, i po mieście się włóczyć jak jaki przybłęda, i łajdaczyć z kim popadnie. Bo już ja to nie wiem! – Pogroziła pięścią w stronę niedomkniętych drzwi. – Ale co pan tak stoisz? Barszczu pan zjesz? Ale nie wiem, czy starczy, bo dla nas tylko zrobiłam.
– Dziękuję, jadłem już – odparł Ferild, siadając przy stole obok małej Poleńki, która patrzyła na niego ciekawie spod rudej czuprynki, i dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest głodny.
– To i dobrze. Deria, zanieś Korieńce zupy, niech sobie poje. A jak co będzie trzeba, to wołaj.
Deria bez słowa zabrał wyszczerbiony talerz pełen wodnistego barszczu i ostrożnie, żeby nie rozlać ani kropli, pchnął ramieniem drzwi do pokoju, skąd dobiegało ciche kasłanie.
– Jedz, Poleńka, co się patrzysz? A i pan, widzę, coś pokaleczony – Wskazała brodą na zabandażowaną dłoń, którą Ferild natychmiast schował pod blatem. – Nie pomóc w czymś panu?
– Nic poważnego – zapewnił. – Powiadają, że syn pani jednego pieska kamieniem zabił…
– Tak gadają, żeby gadać. – Pani Timieniew wzruszyła ramionami i zabrała się do jedzenia. – A i to nawet dobrze, bo taka z niego była cholera, jak mało co na świecie. Jak mi Poleńkę raz pogryzł pod sklepem, to tydzień leżała z nogą rozoraną, nie tak było, Poleńka?
– Czy naprawdę mógł to być ten sam pies? – spytał z powątpiewaniem Ferild, zerkając na Derię, który właśnie wychodził z pokoju brata.
– A kto by to, panie, zara wiedział – który. Czy ja to już mam każdego kundla w okolicy znać? A te głupie baby, co pod nami zaraz mieszkają, to głupoty tylko plotą i to już każdy głupi wie, żeby im nie wierzyć. One to panu nagadały na mojego Korię, tak? Niech pan nie wierzy. Korieńka jest dobry chłopak, poczciwy, i one obie mi go tak zazdroszczą, powiem panu, bo swoich dzieci nie mają. Jak już do tej roboty pójdzie i co zarobi, to i dzieciom przyniesie po bułce albo i mnie coś kupi – chustkę jaką czy coś, że mi wszyscy potem zazdroszczą. I gadają na niego, że taki niby dziwak albo i na głowę chory. A głowę to on ma, powiadam panu! Gdybym miała za co, to bym go zaraz do szkół posyłała, bo mądry, powiem panu, jak mało kto. Pisać umie tak, że by pan nigdy nie uwierzył. Artysta by może z niego jaki był… Raz wierszyk mi napisał, taki ładny. Znalazłabym, to bym panu przeczytała. Zresztą, nie trzeba, znam na pamięć. „Chmury lecą po niebie, liście szumią na drzewie, a wszystko to, mamusiu, stworzone jest tylko dla ciebie.” I co pan powie? Małe to jeszcze było, a takie zmyślne.
– Dlaczegóż to przed wypadkiem Kornil przez trzy dni nie wracał do domu? – spytał nagle Ferild, przypomniawszy sobie jej słowa.
Pani Timieniew spojrzała na niego znad talerza, przełknęła kęs chleba, po czym wzruszyła ramionami.
– Trzy albo cztery – rzekła. – Tego to z początku nikt nie wiedział, łaskawy panie. Szukałam go po całym mieście, pytałam, nawet do roboty sama nie poszłam i nic – jak kamień w wodę. Dopiero wczoraj mówią… – Głos załamał jej się raptem. Przycisnęła do oczu rękaw poszarzałej koszuli. – Jużem myślała, że całkiem będzie po nim – ciągnęła, kiedy się trochę uspokoiła. – Ale, patrz pan, jakoś i z tego się wylizał. Tyle mi, łobuz, nieszczęścia narobił, jeszcze mi mało było. A do domu to się wtedy bał wrócić, bo znowu do roboty nie chodził. To się i bał, że go zatłukę, jakem obiecała. I byłabym go zatłukła! Zatłukłabym go jak mi życie miłe, żeby nie ten… ten wypadek… Mój Korieńka… – Głos jej przycichł i podszedł tkliwymi łzami – syneczek mój kochany, biedaczyna… Nie, nie biłabym. Słowo panu daję, że jakby tak wrócił cały i zdrowy, nie biłabym. Mój kochany chłopczyk…
Tknięta jakimś nagłym uczuciem, zerwała się od stołu i pobiegła do Kornila najpewniej ściskać go i całować, jakby właśnie wrócił do domu po wieloletniej niebezpiecznej podróży albo po długiej wojnie. Ferild również wstał z zydla, niespiesznym ruchem wyjął pugilares, odliczył kilkanaście banknotów, po czym rozejrzał się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na ich pozostawienie.
– Tutaj może pan je położyć – usłyszał cienki głosik Poleńki, która otworzyła szafkę, pojąwszy w lot, o co mu chodzi. – Mamusia zawsze tutaj kładzie pieniądze.
– Czy wyleczy pan Korieńkę? – spytał natomiast Deria z nadzieją błyszczącą w czarnych oczach.
– Przyślę do was najlepszego lekarza, jakiego znajdę – powiedział cicho Ferild i z uśmiechem pogłaskał malca po głowie.
Zostawił pieniądze tam, gdzie poleciła mu dziewczynka, schował pugilares do kieszeni fraka, zabrał laskę i, nie czekając na powrót pani Timieniew, wyszedł z obskurnego mieszkania, bo zaczynało się zmierzchać, a i on czuł, że musi zaraz coś zjeść.
Do domu, rzecz jasna, nie mógł wrócić.
Pora snu była jeszcze daleko. Rozbłysły latarnie. Na nocne ulice Nardylii wylegały spragnione uciech tłumy. Teatralna jak co noc pęczniała rozradowanym gwarem i coraz śmielszym, coraz głośniejszym, coraz bardziej zalotnym śmiechem. Ulubiony pub Ferilda wypełniał się powoli szczękiem kufli, beztroskim hałasem rozmów, ciepłym szumem rozlewanego piwa, gryzącym dymem tanich cygar oraz tysięcznymi barwnymi odblaskami tańczącymi w lśniących naczyniach i otulonych tęczowymi kwiatami lustrach.
Zamówiwszy byle jaką kolację oraz, swoim zwyczajem, ziołowy napar, otworzył książeczkę od pana Watienki. Zamierzał ją mimo wszystko przeczytać uważnie od deski do deski, mając nadzieję natrafić na jakikolwiek ślad czy wzmiankę, będącą w stanie wypełnić w jakiś sposób nieznaną mu dotąd pustkę gdzieś w bardzo głębokiej części jego duszy.
Nim jednak zdążył zacząć pierwszy rozdział, do uszu jego dotarło coś, co kazało mu odłożyć lekturę na później. Siedząca w pobliżu cyganeria słuchała w nabożnym skupieniu, rzecz jasna nonszalancko rozparta na krzesłach i przypatrująca się cynicznie natchnionemu mówcy, wątpliwej jakości wiersza czy nie wiersza wygłaszanego przez rozczochranego chłopca lat najwyżej dwudziestu.
– Co dzień patrzę w mętne lustro tysięcy par oczu – mówił chłopiec, pieczołowicie przybrawszy pozę lekceważenia. – Krzywe zwierciadła nigdy nie pokazują mnie takiego, jakim jestem. Nie znacie mnie. Dla was jestem za słaby. Bo jestem zbyt silny. Jestem za niski. Bo nie potraficie dostrzec wśród chmur mojej twarzy. Jestem tak mały, że mnie nie widzicie. Bo jestem zbyt wielki, by się zmieścić w ramy jakiegokolwiek słowa. – Tu Ferildowi przyszło na myśl słowo „megaloman”. – Wciąż inny i nigdy prawdziwy. Wciąż na nowo wdeptywany w ziemię głuchym tupotem bezmyślnych stóp. I wciąż na nowo płonący, palący wasze sumienie jak orzeł ognisty. Nie znacie mnie. Ja lecę.
Wśród nawiązanej po chwili ciszy rozmowy Ferild pomyślał o innym wierszu, który dzisiaj słyszał. Zdawało mu się, choć jeszcze nie miał pełnej jasności czemu, że wiersz Kornila Timieniewa, choć koślawy i dziecinny, ma nieporównanie większą wartość niż wszystkie te monologi, wygłoszone w tym miejscu dla siebie i o sobie, razem wzięte, skoro biednej kobiecie potrafił sprawić tyle radości, że trzymała go w sercu przez tyle lat. Po raz pierwszy w życiu nasunęła mu się taka dziwna myśl.
Tymczasem jął przysłuchiwać się kolejnemu dziełu, tym razem opiewającemu najwyraźniej wdzięki niewieście:
Słodyczy najdroższa, tak byłaś mi miła,
Gdy wargi pieściłem czerwienią twych warg.
Lecz głodna namiętność oboje zgubiła.
Tyś mnie tu przywiodła, jesienią, w ten park.
Noc czarna przypełzła, posnęły dziateczki.
Nikt jęków nie słyszał, nie powstał ze snu
Pobladły policzki, sczerniały usteczki
Kropla potu z czoła upadła wśród mchu.
Krew i łzy pieściły biel skóry jedwabnej
A każda raniła me trzewia jak nóż.
Wysoko bladł księżyc, stróż nocy powabnej.
I odór zgnilizny. I koniec. I już.
Podczas dramatycznej ciszy, jakiej wymagała od słuchaczy wewnętrzna etykieta, Ferild klasnął kilkakrotnie w dłonie wystarczająco głośno, by kilka par oczu zwróciło się natychmiast w jego stronę.
– Zdumiewające – rzekł z nieskrywanym podziwem. – Apetycznie i artystycznie doskonałe. Jak zdołałem się domyślić, uraczył nas pan właśnie wstrząsającym, zaiste, opisem aktu defekacji… Czy to zwyczajne nudności po nieświeżym posiłku?
Ktoś przy sąsiednim stoliku parsknął podpitym śmiechem, cyganeria postanowiła najwyraźniej nie zniżać się do odpowiadania na podobnie ordynarną złośliwość, młody zaś i wielce obiecujący poeta łypnął na krytyka złym okiem. Widocznie jednak nie był jeszcze dość pewnym własnych umiejętności, by wdawać się w spory, bo mruknął tylko z pogardą:
– Filistrzy… Wciąż myślą o jednym i tym samym.
– Nowocześni poeci – uśmiechnął się cierpko Ferild. – Nie potrafią napisać o niczym innym.
Podniósł się z miejsca i potoczył rozbawionym wzrokiem po grupce nonszalanckich studentów, którzy jakby się umówili, by nie zaszczycić go ani jednym spojrzeniem istot podobnie głębokich i uduchowionych.
– Myślę, że z tego się wyrasta… z czasem… – Mrugnął błękitnym okiem do jednej z dziewcząt. – Dziękuję państwu za uprzyjemnienie nam wszystkim tego pięknego wieczoru. Tymczasem żegnam państwa i kłaniam się nisko. Choć z pewnością jeszcze się zobaczymy i to może prędzej niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać.
Dlaczego nieuzasadniona niczym ważnym złośliwość tak poprawiała mu nastrój, doprawdy nie miał pojęcia. Podejrzewał tylko, że bynajmniej nie jest w owym uczuciu odosobniony.
13 komentarze:
Cóż, winien jestem Ci przeprosiny, ponieważ trochę gniewnie zareagowałem na Twoją odpowiedź na swoim blogu. Postąpiłem trochę zbyt porywczo, za co z całego serca przepraszam.
jeśli chodzi o Twój blog, podoba mi się szablon. Bardzo klimatyczny. Już po samym prologu widać, że bez wątpienia masz duży talent - ja jedynie pomysł na siebie, którego nie potrafię zrealizować. Nie zrozum mnie źle, nie staram Ci się teraz przypodobać, naprawdę uważam, że tekst ma duży potencjał. Oczywiście nie wiem, jak jest z pozostałymi postami, ale na chwilę obecną kupuję tę opowieść.
Wolisz (o ile mnie teraz nie znienawidziłaś) żebym komentował pod bieżącym postem, czy pod starszymi notkami?
Jeszcze raz przepraszam. Po prostu jestem człowiekiem zbyt ambitnym. Łatwo mnie urazić. Ostatnio łatwo wpadam w złość i do tego działam szybciej niż myślę. Tak więc, jeśli mimo wszystko się przełamiesz i jeszcze kiedyś mnie odwiedzisz to postaraj się tę samą treść przełożyć na milsze słowa. A ja postaram się ugasić swój porywczy temperament.
Nawet nie wiesz, jak teraz jestem zachwycona! Ostatnio się zastanawiałam, czy w ogóle jest sens kontynuowania tej historii i czy kiedykolwiek się ona komuś spodoba, oprócz mnie i siostry rzecz jasna. I właśnie ona mi poradziła, żebym zamiast się zadręczać bez powodu najpierw pozbierała opinie, a dopiero później zadecydowała, czy lepiej wszystko rzucić i zająć się ważniejszymi sprawami, czy może... może spełnić swoje marzenie i spróbować szczęścia w wydawnictwie... Ale to się jeszcze zobaczy.
Ależ ja się nie gniewam, broń Boże, nawet tak nie myśl. Nigdy się długo nie gniewam, nawet sobie nie wyobrażam, że mogłabym chować urazę za to, że kogoś poniosły emocje. Wszystko rozumiem, naprawdę.
Szablon co prawda nie jest mojego autorstwa, tak więc komplementu przyjąć nie mogę, bo należy się komu innemu. Ale za wszelkie pozostałe miłe słowa serdecznie dziękuję, naprawdę sprawiły mi ogromną radość :).
Wolałabym (jeśli nie masz nic przeciwko), żebyś to, co masz do powiedzenia zmieścił w jednym komentarzu (pod którą chcesz notką, znajdę). Nie zależy mi na pochwałach, wystarczy, że jasno postawisz sprawę: podoba się albo nie. Jeśli coś zgrzyta - pisz śmiało (choć nie obiecuję, że się zgodzę, ale na pewno bliżej się temu przyjrzę).
Dziękuję, dziękuję raz jeszcze i obiecuję, że jeżeli tylko zechcesz jeszcze kiedyś wysłuchać tego, co mam do powiedzenia, postaram się być delikatniejsza. Mogłam być wredna, fakt, za co po raz kolejny przepraszam. Chociaż i tak w porównaniu z moją siostrzyczką to ja jestem aniołem łagodności ;p.
Jejku, Haley, przepraszam :(
Nie wiem jak ja to zrobiłam, ale nie skomentowałam. Na prawdę, przeczytałam tuż po dodaniu, bo czekałam i się doczekać nie mogłam :)
Jak zwykle super rozdział i jak zawsze tekst fenomenie przechodzi w inny wątek :) Szczerze Ci powiem, że wyczaiłam kilka błędów interpunkcyjnych, ale na prawdę nikłych. Dziwne nie? Ja zauważyłam błędy xd Nie wiem co by tu jeszcze napisać no.
Czekam na kolejny rozdział, życzę weny i pozdrawiam ^^
Tak więc postarajmy się, aby nasze relacje się nieco ociepliły, a wtedy światu na pewno nie grozi zagłada.
Też kiedyś miałem dylemat - zamknąć biznes, czy kontynuować. Ponieważ swego czasu również cierpiałem na brak klientów. Teraz wiem, że to była zła decyzja. Dopiero z czasem, na obecnym blogu zaczęło mnie czytać kilku/kilkoro (nie wiem która wersja poprawna) bloggerów. Po małemu liczba się powiększa. Szkoda, tylko, że facetów jest tu tak mało. Czuję się trochę dziwnie.
Tak więc absolutnie nie zamykaj! pisz, pisz.
PS: Siostra czasem nie jest Koziorożcem?
"Kilkoro" jest poprawnie, ponieważ znajdują się wśród nich dziewczęta :D. Nie jestem pewna, czy w takim wypadku można powiedzieć "kilku", ale i tak stanowczo opowiadam się za tą wersją.
Brak klientów jako taki mnie nie martwi, tylko zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle taka mieszanka magiczny realizm/XIX-wieczna powieść realistyczna ma szansę do kogoś trafić i czy fabuła mogłaby kogoś naprawdę zainteresować.
Co narzekasz na brak facetów. Właśnie dobrze wam w kobiecym otoczeniu. Dziewczętom na ogół aż się oczka świecą, jak zobaczą piszącego faceta i komplementują na wyścigi. A może masz wrażenie, że właśnie jest tak, że jak się widzi piszącego faceta, to od razu, na podstawie uprzedzeń się go deprecjonuje? ("Ech, facet, co on może napisać dobrego...") Tak jak sto lat temu było z kobietami (i dalej trochę tak jest - nie mówię o literaturze popularnej). Czy po prostu jest takie delikatne wrażenie, że pisanie to jednak babska robota. Bardzo mnie to ciekawi, jak się odnajdujecie w takiej sytuacji, w sensie naukowym rzecz jasna, bo tzw. gender studies leżą akurat w kręgu moich naukowych zainteresowań.
Siostra to Strzelec - niestety - chociaż faktycznie - na Koziorożca bardziej wygląda, jeśli chodzi o krytykowanie tekstów :D. Na ogół jest miła i zabawna.
Czytając Twoje opowiadanie mam wrażenie jakobym stykała się z ideałem. Poważnie... Jeżeli zaś chodzi o te wiersze przedstawiane przez "nowoczesnych" poetów to sama je pisałaś, prawda? Podobają mi się. I odór zgnilizny... I koniec... I już. Zawsze wolałam czytać coś takiego niż wesołe powiastki o kicającej wiewiórce. Coś o miłości, coś o śmierci. Jak dla mnie jednak najlepsze są te o smutku i poświęceniu. Nie wiem co by tu dopisać. W mojej głowie zero krytycznych myśli, a zdaję sobie sprawę, że wypisywanie w każdym komentarzu jakie Twoje opowiadanie jest wspaniałe może stać się nudne...
No to wypada mi tylko pozdrowić, ukłonić się ładnie, życzyć weny i dopowiedzieć, że owszem... Znowu zmieniłam nick. To jest silniejsze ode mnie. Sylvia :)
No i znów wędrówki po linkach zaprowadziły mnie w ciekawe miejsce. Zaczęłam czytać od tego rozdział u oszołomiła mnie mnogość imion, tytułów, państw... Jednak mimo tego wciągnęłam się. Czuć w tym opowiadaniu atmosferę XIX wieku, z jego elegancją, szlachetnością i urokiem. To, że świat nie jest tym naszym, realnym, sprawia, że jest jeszcze niezwyklejsza. Piszesz bardzo lekko, można powiedzieć, że z urokiem, kolejne zdania same wchodzą do głowy i dzięki temu można się zachwycić pieknem wykreowanego świata. Muszę przeczytać resztę opowiadania, bo mnie zaintrygował.
Pozdrawiam i życzę dużo weny
Lunatyczka
Byłabym wdzięczna za opinię, bo bardzo cenię sobie Twoje zdanie :)
A tak w ogóle to gdzie, jest nowy rozdział, ja się pytam ? Xd
titanic-by-melodia.blogspot.com
Zapraszam serdecznie i pozdrawiam ^^
Tak sobie czytam i czytam twój blog i dochodzę do wniosku ,że jest naprawdę dobry . Bardzo mi się podobało ; )
Kiedy nowy rozdział, ja się pytam?!
Mam Cię pogonić kijem, ewentualnie łopatą? xd
Nie no, z tym gonieniem to żart, ale błagam! Dodawaj jak najszybciej :D
Pozdrawiam ^^
Haley!
Co jest? :(
Wiesz, że sama nie wiem. Piszę teraz pracę magisterską, więc czasu jest mało. A nawet jak mi się uda znaleźć chwilkę, otwieram Worda i nie potrafię nic napisać. Czytane blogi zaniedbałam strasznie, do żadnej książki nie zajrzałam od miesięcy, obowiązki się piętrzą, a ja nie umiem sobie z tym poradzić. Może to początki depresji, nie wiem. Mimo to walczę. Chcę skończyć nareszcie ten fatalny rozdział i dopiero potem zabrać się na spokojnie do nadrabiania zaległości. Bardzo mi miło, że wciąż czekasz, mam nadzieję, że już niedługo.
Pozdrawiam :)
No ja mam nadzieje :)
Życzę powodzenia ^^
Prześlij komentarz