Obsługiwane przez usługę Blogger.
RSS

V


Kawka Rozy Erienow

Pan Watienko, dostojny, wąsaty staruszek widywany na ogół w swym odwiecznym, wytartym na łokciach tużurku, pamiętający jeszcze wojnę domową w ojczystej Aolii, uważał się nie bez pewnej przyczyny za monarchę absolutnego.
Królestwo jego, zamknięte z czterech stron kasztanowym drewnem, rozciągało się na gładkiej równinie orzechowej podłogi, obejmowało niebosiężne wieże regałów najeżonych od góry do dołu oprawionymi w barwione skóry księgami, co dzień witało tęczowy deszcz światła przelanego przez mozaikowe witraże i co dzień stawiało czoła napływającym bezustannie ku owym nieprzyjaznym brzegom falom nieustraszonych śmiałków gotowych zmierzyć się z bezkresnym morzem wiedzy rozpostartym na wysłużonych stronicach oraz z podejrzliwym spojrzeniem zaczerwienionych oczu odgrodzonych od świata szkłem pozłacanych binokli.
Pan Watienko roztaczał nad swą fantastyczną krainą władzę niepodzielną i niezbywalną, pełniąc niestrudzoną wartę za wspaniałym biurkiem z niezliczonymi szufladami i sekretnymi schowkami, strzegącymi więcej chyba tajemnic niż niewiarygodnie złożony umysł czcigodnego monarchy. Nawet gdy zdawało się, że drzemie bądź też  tonie bez reszty w lekturze opasłego foliału, poruszając bezwiednie bladymi wargami, uszy jego łowiły każdy niepożądany dźwięk, a groźny mars na czole powierzał jednemu z czujnych podwładnych misję przywrócenia dotychczasowego ładu.
W czerwono-brązowym królestwie senną ciszę mącił jedynie szelest kartek oraz szmer  powściągliwych szeptów, pełzających nieśmiało po kątach.
Ferild sei Larsen Kan siedział przy stoliku pod rozświetlonym słonecznymi promieniami witrażem, przesłoniętym nadto szkarłatną kotarą ze złotym chwostem. Jasne okienne ramy poskramiały szklanego smoka, a przedpołudniowy blask igrał w otaczających go ognistych językach nader widowiskowo.
Dla Ferilda było oczywiste, że poszukiwanie Wybrańca, o ile ktoś taki w ogóle istniał, należy pozostawić tym, którzy lepiej się do tego nadają. Jego rola w owym dziele skończyła się wraz z przedwczorajszą naradą i choć miał niezachwianą pewność, że Jej Królewska Wysokość Księżniczka Miladiena nie powiedziała jeszcze w tej sprawie ostatniego słowa, nie zamierzał mieszać się w jej fantastyczne zamysły.
Mimo to, coś od dwóch dni nie dawało mu spokoju. Od czasu pamiętnego spotkania w salonie księcia Niestrina-Lidurienowa coś się niedostrzegalnie zmieniło, coś zaczęło go nieznośnie drażnić – delikatnie, ledwie odczuwalnie, lecz bez ustanku, tak jakby po wielu latach chodzenia w ulubionych butach, nagle musiał włożyć nowe, odrobinę tylko mniejsze.
Dopiero dziś rano zdał sobie sprawę, co mu jest. Chodziło o przepowiednię.
Owszem, o tym, że nadciągają czarne dni dla Królestwa Norienu, wiedzieli wszyscy w ich czarodziejskim stowarzyszeniu. Pierwsze chaotyczne wizje jasnowidzów potwierdzała później jedna sekcja po drugiej. Zgadzały się więc obliczenia numerologów i układ ciał niebieskich. Ten sam ponury los wieszczyły Norienowi logarytmy, kryształy i karty tarota; jednak tym, co interesowało Ferilda sei Larsen Kana, były runiczne przepowiednie sprzed okresu Pierwszej Kolonizacji ponad dwa tysiące lat temu.
Nikogo już wówczas, zdaje się, nie zdziwiło proroctwo wyryte na trzech kamieniach przez plemiona, o których do dziś niewiele było wiadomo. Mówiło ono o nieokreślonym niebezpieczeństwie, mającym przybyć na wyspę zza północnych wód oraz tajemniczym chłopcu z blizną po prawej stronie ciała, tak często pojawiającym się w relacjach pozostałych członków organizacji.
Tak przynajmniej głosił pobieżny przekład przygotowany naprędce przez doktora Kana. I zdaje się, że wszystkim to wówczas wystarczało.
Teraz jednak sprawa oglądana pod bardziej krytycznym kątem miała się zupełnie inaczej. Do dziś wiele znaków pozostało niejasnych, wiele słów niezbyt zrozumiałych, wiele zwrotów nie do końca jednoznacznie zinterpretowanych, a całej metaforycznej treści nie przeanalizowano tak drobiazgowo, jak wymagałby tego od siebie doktor Kan w normalnych okolicznościach.
Z tego to względu, jak mniemać raczył ów wybitny bez wątpienia czarodziej, dręczyło go nieznane wcześniej przykre uczucie i dlatego też w pewnej upalnej godzinie wiosennego przedpołudnia stos ksiąg i dokładnych kopii starożytnych zwojów piętrzył się właśnie przed nim na blacie rzeźbionego w ciemnym drewnie stolika.
 Nie spodziewałam się, że tu pana znajdę, doktorze…
Konspiracyjny, jakby rozbawiony szept sprawił, że oderwał wzrok od spisanego na pergaminie wariantu alfabetu runicznego, odkrytego setki lat temu u górskich ludów Zachodu, by spojrzeć w wesołe, piwne oczy doktor Rozy Erienow.
Pięćdziesięcioletnia czarodziejka ubrana była pomimo upału w obszerną, ciemnozieloną suknię przyozdobioną ogromną broszką ze szmaragdem w uścisku złotych węży. Siwe włosy ściągnęła w wysoki, ciasny kok, co niekorzystnie wyostrzało rysy jej skądinąd przyjemnej, szczupłej twarzy o wystającym nieco podbródku i mocno wygiętych brwiach, zawsze jakby uniesionych w wiecznym zdumieniu nad obecnym stanem rzeczy.
 Jak pani widzi, pani doktor, nie wszystko w życiu można przewidzieć. Witam serdecznie. – Ferild podniósł się z miejsca, by uścisnąć jej dłoń.
 Dzień dobry, doktorze, dzień dobry. – Doktor Erienow wzięła do ręki jeden ze zwojów, poprawiła okrągłe, druciane okulary i powiodła uważnym spojrzeniem po rzędach brunatnych znaków. – Cóż za pogoda dzisiaj – powiedziała cicho, odłożywszy na miejsce kopię papirusu z epoki Pierwszej Kolonizacji. – Idę o zakład, że dwie trzecie studentów nie pojawi się dziś na moim wykładzie.
 Wykłada pani w tym roku…
 Teorię komplementarności diachronicznej, mój drogi.
 Ach, tak.
Ferild sei Larsen zamknął otwartą przed chwilą księgę oprawioną w zieloną skórę mieniącą się osobliwie w słońcu jak smocza łuska. Doktor Erienow patrzyła na pogrążonego w półśnie bibliotekarza, którego szeroka smuga światła padającego z mosiężnego żyrandola, pełna złocistych okruchów kurzu, upodabniała do prawdziwego króla.
 Jeśli może pan sobie pozwolić na chwilę przerwy, doktorze, z chęcią zamieniłabym z panem kilka słów na korytarzu. Pan Watienko z pewnością przyjmie nasze wyjście z prawdziwą ulgą. – W jej oczach błysnęła figlarna swoboda, ale prędko zgasła, zduszona posępnym widmem tego, co trapiło od tygodni całą niemal Akademię.
 Właśnie kończyłem, pani doktor – szepnął Ferild, zerknąwszy na pana Watienkę, którego białe wąsy poruszały się ostrzegawczo statecznymi, regularnymi drgnięciami.
 Znając pana, mogłam to, mimo wszystko, przewidzieć – zaczęła doktor Erienow, gdy znaleźli się w głównym korytarzu, wysokim i jasnym, o ostrołukowym sklepieniu wspartym na dwóch rzędach oszczędnie zdobionych kolumn. Smukłe okna rozpościerały na kasztanowej mozaice pasma ciepłego blasku, zza ciężkich, dębowych drzwi dobiegały niekiedy przytłumione głosy wykładowców, a ze śnieżnobiałych ścian patrzyły dumnie portrety wielkich czarodziejów oraz członków rodziny królewskiej.
 Ma pani na myśli moją obecność w bibliotece? – Czarna laska Ferilda wykonywała swoje monotonne staccato  w niemal pustym korytarzu.
 Mam na myśli pański upór i dociekliwość.
 Och, doprawdy? – Przystanęli pod brązowym popiersiem założyciela Akademii. Doktor Erienow zdjęła okulary, by przetrzeć haftowaną chusteczką zamglone szkła.
 I cóż tam pan znalazł ciekawego? – spytała pogodnie, spoglądając bystro w niezwykłe oczy Ferilda sei Larsen.
 Nie jestem pewien, o czym pani mówi… – Przechylił lekko głowę, mrużąc powieki z wyraźną rezerwą.
 Mój drogi, darujmy sobie te zbędne dociekania i przejdźmy od razu do sedna sprawy. Nie chcesz chyba zachować dla siebie wyników swej pracy. Nikt z nas nie miał wątpliwości, że postanowisz działać na własną rękę. Ale, mój drogi, nie takie panują u nas zasady. Jesteśmy pewnego rodzaju wspólnotą. Wierzę, że rozumiesz istotę naszego stowarzyszenia…
 Pani doktor – przerwał jej Ferild, nie dając po sobie poznać najlżejszego zdenerwowania. – Nie lubię być oskarżanym o brak lojalności bez wyraźnych ku temu powodów. Sądzę, że potrafi mnie pani zrozumieć w tym względzie. Moje działania, mające na celu wyłącznie doprecyzowanie znaczenia przepowiedni, nie są żadną tajemnicą i nie noszą znamion wykroczenia przeciw stowarzyszeniu, jak sądzę?…
Doktor Erienow obdarzyła go promiennym uśmiechem z odcieniem fałszywego zakłopotania.
 Cieszę się, że zechciał pan podzielić się ze mną swoimi zamierzeniami, doktorze…
Ferild przygryzł dolną wargę.
 Między nami mówiąc, ja również dotarłam do pewnych informacji, które uznać pan może za wielce przydatne. Wie pan tak samo dobrze jak ja, że runiczne przepowiednie są najpewniejszym źródłem wiedzy o przyszłości. To nie jest zabawa w przypisywanie sensu kombinacjom liczb czy planet. Wszystko jest napisane czarno na białym. Trzeba to tylko…
 …zinterpretować – dopowiedział Ferild, po czym zapadło krótkotrwałe milczenie.
 Jak pan wie, jestem specjalistką w dziedzinie komplementarności diachronicznej – odezwała się wreszcie doktor Erienow. – Jeśli mogłabym jakoś pomóc…
 Szczerze mówiąc, nie jestem jeszcze przekonany do tej teorii. – Wąskie usta Ferilda sei Larsen skrzywiły się, udając przepraszający uśmiech. – Doceniam, oczywiście, wysiłki jej zwolenników, jednak… – Zamyślił się nad czymś głęboko na kilka sekund. – Słowo sehan
 Świetlisty?
 Tak jest…  Dlaczego ja byłem wówczas pewien, że chodzi o walkę dobra ze złem? Doprawdy, nie mogę pojąć. Światłość przeciw ciemności, dobro przeciw złu… Dlaczegóż to wszyscy założyliśmy, że światło to uniwersalny symbol dobra?
 Dlaczego założyliśmy, że Norien musi być po stronie światła? – spytała doktor Erienow głosem ściszonym i jakby nieswoim.
 Sehan… Tak nazwano Wybrańca. Dlaczego „świetlisty”?
Powtórzył raz jeszcze to słowo, powoli, jakby smakując jego iskrzące brzmienie, ale na niewiele się to zdało, jak można się było zresztą spodziewać.
 Mimo wszystko – doktor Erienow ocknęła się nagle z zadumy – poszukam odpowiedzi w teorii komplementarności… A nuż…
- A nuż… – powtórzył Ferild, pogrążony wciąż we własnych myślach.
Zbliżała się przerwa w zajęciach, główny korytarz wypełniał się pomału studenckim gwarem, czarodzieje wymienili więc uprzejme uśmiechy i konwencjonalne pożegnania, po czym rozstali się w znacznie bliższych stosunkach, by pospieszyć bez dalszej zwłoki do swoich spraw wagi państwowej.
Ferild spostrzegł raptem, że musiał zostawić w bibliotece złotą obrączkę, choć nie potrafił sobie wyobrazić, jak też mogło do tego dojść.
Po dokładnych oględzinach okolic stolika, przy którym wcześniej siedział, teraz wzorowo uprzątniętego, postanowił spytać o zgubę pana Watienkę, lecz zanim zdążył się odwrócić, usłyszał jego lekko ochrypły głos przepełniony śpiewnym, aolskim akcentem:
 Czi nije tiego pan szuka, panije dochtorze?
 Dziękuję panu – powiedział Ferild, gdy cenny błyszczący krążek znalazł się bezpiecznie na jego serdecznym palcu.
 Sliszalem przipadkijem pana rozmowe z panijo dochtor – ciągnął wyraźnie przejęty staruszek, a doktor Kan nabrał nagle pewności, że szacowny bibliotekarz używa magii nie tylko do układania książek na półkach. – I chiba mam coś, co pana zaintieresuje…
To mówiąc, konfidencjonalnym gestem dał znak swemu rozmówcy, by się zbliżył, po czym z zachowaniem najwyższych środków ostrożności zza poły nieśmiertelnego tużurka wyciągnął maleńką, podniszczoną książeczkę w brązowej okładce upstrzonej czarnymi runami. Pod tytułem widniało coś w rodzaju białej lilii.
 Symbolika kwiatów?… – Ferild uniósł brew z powątpiewaniem.
 Kolorów – pospieszył z wyjaśnieniem pan Watienko. – Mi mami jedno slowo na tie dwije rzeczi.
 Proszę wybaczyć, nie znam zbyt dobrze pańskiego języka.
 Nic nije szkodzi. – Staruszek machnął ręką niecierpliwie. – Przelożilem wszistko na norieński już dawno. Wistarczi znać haslo. – Tu nachylił się ku rozmówcy jeszcze bardziej i szepnął mu do ucha kilka aolskich słów.
 Dziękuję panu, na pewno zajrzę. – Ferild schował książeczkę do kieszeni granatowego fraka, uprzejmie skinął głową panu Watience, po czym, przemierzywszy w zamyśleniu plątaninę wysokich korytarzy, wyszedł ze strzelistego budynku Akademii prosto w powódź słonecznego blasku.
Znalazłszy się za bramą przyjemnie ocienionego, chłodnego ogrodu, pachnącego kwitnącymi biało akacjami, zatrzymał zaprzężoną w parę siwków dorożkę.
Złote promienie ślizgały się po fasadach nowoczesnych kamienic ulicy Akademickiej, grały z cieniem w finezyjnych zagięciach subtelnej ornamentyki, wedle najnowszej mody zaczynającej już przekraczać granice dotychczasowego dobrego smaku. Dystyngowana prostota i umiar w zdobnictwie ginęły dziś wśród kamiennych girland polnych kwiatów i korowodów fantastycznych stworzeń, biegnących wzdłuż gzymsów, wpełzających na zwieńczenia pilastrów i owijających się wokół prostokątnych okien. Surowość linii ustępowała miejsca miękkim krzywiznom lub nagłym załamaniom, zaś szlachetna symetria ulegała fascynacji kontrastem.
Ferild sei Larsen był, mimo wszystko, zwolennikiem nowego porządku, choć jego własne mieszkanie przy ulicy Północnej opierało się dotąd podszeptom świeżych prądów. Urządzono je bardzo tradycyjnie – oszczędność sprzętów i dekoracji dawała wrażenie swobodnej przestrzeni, proste, symetryczne formy wprowadzały ład i harmonię, a stonowane kolory dyskretnie koiły zmysły.
W miarę jak zbliżał się ku Północnej, zachodziła w Ferildzie nieuchwytna zmiana. To, co drżało w nim tak dokuczliwie, cichło teraz pomału, łagodniało, uspokajało się – miękko, delikatnie – usypiało gdzieś na dnie świadomości; choć miał nieodparte przeczucie, że to tylko krótkie intermezzo zapowiadające kolejną dręczącą wariację na ten sam nieokreślony temat. Zaczynał nadto podejrzewać, i uderzało go to za każdym razem z coraz większą jaskrawością, że to serce rwie się ku nieznanemu, nie umysł.
Coś niewątpliwie rozstrzygało się w jego sumieniu. Coś dawno zepchniętego i zamkniętego na klucz w najgłębszych zakamarkach duszy drapało go od środka, szarpało się zaciekle, by rozłupać twardą skorupę rozsądku i rozwinąć skrzydła zdrętwiałe od długotrwałej niewygodnej pozycji.
Lecz to coś jątrzyło jednocześnie dawno zabliźnioną ranę, rozrywając ją bezlitośnie nieubłaganym, drapieżnym żądaniem.
 Ręce się panu trzęsą – zauważył błyszczący na twarzy dorożkarz, kiedy jego klient rozsypał na chodniku drobne za przejazd. – Może mogę w czymś pomóc?
 Ręce? – Ferild podniósł na niego zdumiony wzrok. – Nie, to niemożliwe. Nic mi nie jest, zapewniam pana. Dziękuję jednakże za troskę. – Skinął mu głową na pożegnanie i odszedł, nie spostrzegłszy, że zostawił więcej pieniędzy niż należało.
W szarobłękitnej jadalni sześciopokojowego mieszkania doktora Kana zasiadano właśnie do obiadu. Eldis upiekła dziś kurczę, w całym pomieszczeniu pachniało delikatnym mięsem, szafranowym sosem i sałatką ziemniaczaną. Nad elegancko nakrytym stołem unosiły się kłęby pary z apetycznych potraw. Blask wpadającego przez otwarte okno słońca odbijał się w srebrnych półmiskach, wypolerowanych sztućcach oraz lśniących powierzchniach kredensów.
 Dzień dobry, tatusiu – zawołała pulchna, siedmioletnia dziewczynka, potrząsając czarnymi loczkami i przechylając się przez stół tak mocno, że omal nie wylała soku ze szklanki.
 Lila! Ile razy mam powtarzać, żebyś uważała – skarciła ją Eldis, która mimo że była właściwie kimś w rodzaju służącej, jadała posiłki wspólnie z rodziną Kanów i nigdy do głowy jej nie przyszło, że mogłoby być inaczej.
 Tatusiu, byłam dzisiaj niegrzeczna – pochwaliła się Lila, a jej czerwone, pełne życia usteczka rozchyliły się w łobuzerskim uśmiechu. Bławatkowa sukienka była zsunięta z jednego ramienia, atłasowa wstążka, na wpół rozwiązana, plątała się bezradnie wśród burzy kruczoczarnych kędziorków, a tłuściutkie nóżki w białych pończoszkach fikały beztrosko pod stołem.
 To niedobrze – orzekł Ferild, siadając do obiadu, po czym nałożył sobie sam porcję kurczęcia.
 I ciocia Eldis na mnie krzyczała – poskarżyło się dziecko żałośnie i przytuliło rumianą twarzyczkę do ojcowskiego rękawa. – Nie będę już jeść.
 Ciocia Eldis już nie ma na ciebie siły – mruknęła dziewczyna, podnosząc ze stołu serwetkę, by zetrzeć z buzi Lili ślad szafranowego sosu. – Nie zjesz, to nie dostaniesz deseru, mnie to tam odpowiada. Nie kręć się, Lilka! Dlaczego jesteś taka niedobra?
Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymała, był różowy język wytknięty na całą długość spomiędzy maleńkich, czerwonych warg.
 To przez ciebie, mistrzu – zawyrokowała Eldis, kiedy udało jej się doprowadzić buzię dziecka do względnego porządku. – Niemożliwie ją rozpuszczasz i taki tego skutek. Lila, dlaczego ty nie możesz być taka jak twój brat?
Słysząc, że o nim mowa, Lentien Ferild Kan wyprostował się na krześle z całą powagą swoich ledwie skończonych dziewięciu lat.
 Bo on jest nudny i nikt go nie lubi – stwierdziła dziewczynka, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.
 Nieprawda. Lila, jak możesz tak mówić? Ja go lubię. Ciebie nie lubię, bo jesteś niegrzeczna.
 Niepra-awda – zaśpiewała Lila, kładąc na blacie kędzierzawą główkę. – Nikt go nie lubi. Tatuś też go nie lubi, prawda, tatusiu?
 Lila, za chwilę cię stąd wyrzucę. – Eldis pogroziła jej palcem. – Będziesz jeść w kuchni sama jedna, zobaczysz. Tatuś kocha was oboje tak samo i nic tego nie zmieni. Chyba że się zrobisz jeszcze bardziej niedobra, o ile to w ogóle możliwe. Zjedz jeszcze ziemniaczka, bo nie dostaniesz piernika.
 Nie lubię piernika!
 Akurat. Nie lubię piernika – przedrzeźniała ją Eldis, na co Lentien Ferild patrzył z coraz większym zażenowaniem, jedząc kurczę z zachowaniem manier przystających raczej do księcia krwi niż zamożnego nawet mieszczańskiego syna.
 Tatusiu, a ja podarłam dzisiaj pończoszki – wyznała raptem Lila bez cienia skruchy. – Nie gniewasz się?
 Nie, skądże – Ferild odstawił na stół kryształowy kieliszek ze świeżym sokiem z ananasa.
 To dobrze. A tatusiu, a kupisz mi konika?
 Kupię, córuś.
 To dobrze. Chcę, żeby był cały czarny, tylko z białą łatką na czole. I niech będzie… Tatusiu! A może łaciatego?! – Klasnęła w pulchne rączki, podniecona nowym pomysłem.
 Może być i srokaty – zgodził się Ferild, błądząc myślami wokół swoich run oraz tajemniczej książeczki pana Watienki, spoczywającej wciąż w kieszeni jego fraka.
 Nie mamy stajni. – Lentien popatrzył na ojca tak, jakby chciał dać mu do zrozumienia, że, tak czy owak, całą koncepcję uważa za nonsens.
Czas jakiś panowało milczenie. Lila zmarszczyła brwi, nadąsana, a gorączkowy blask w jej czarnych oczach zgasł prędko jak iskra strzelająca w niebo z ogniska. Eldis spokojnie dopiła sok, odgarnęła z piegowatej twarzy kosmyk jasnorudych włosów i z wolna zabrała się do zbierania naczyń. Ferild zaś, po raz pierwszy tego dnia, obdarzył syna roztargnionym, choć, zdawać by się mogło, w jakiś niejasny sposób onieśmielonym spojrzeniem.
 W istocie, nie mamy – zgodził się bez przekonania, jakby nie bardzo wiedział, o czym właśnie jest mowa.
Zanim na stole zjawił się piernik, doktor Kan grzecznie przeprosił obecnych i udał się do swego gabinetu, gdzie zamierzał dogłębnie przestudiować dziwnie niepokojący podarek od pana Watienki. Wszelako nie dane mu było poznać w tej chwili jego tajemnic, ledwie bowiem zamknął za sobą drzwi, od zasłoniętego okna dobiegło delikatne pukanie.
Ferild rozsunął karmelowe story, wpuszczając strumień światła do ciepłego wnętrza, jedynej w tym mieszkaniu przestrzeni zapełnionej sprzętami do tego stopnia, że trudno się w niej było poruszać. Na parapecie siedziała biała kawka z pilną wiadomością od doktor Erienow.

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

9 komentarze:

Solarie pisze...

Tylko Ty mogłaś opis zwyczajnej na pierwszy rzut oka biblioteki zamienić w najeżoną epitetami mini-historię królestwa, którego największym i najpilniej strzeżonym skarbem jest wiedza zaklęta w stosach starodawnych ksiąg. :) Przyznam, że pierwsze trzy akapity są tak bogate w szczegóły, że czytałam je powoli trzy razy, żeby dokładnie wyobrazić sobie roztaczaną przez Ciebie scenerię. Nie jest to z mojej strony przytykiem – przez to, że budujesz tasiemcowe (jak mawiała moja polonistka) zdania, doskonale skupiasz moją uwagę, bo gdybym jedynie przebiegła wzrokiem tekst, by jak najszybciej dotrzeć do końca, zapewne w połowie zapomniałabym już o czym czytam, a i wiele szczegółów, być może ważnych dla dalszego rozwoju akcji, bym pominęła. A tak zabiera mi to więcej czasu, ale i jaka przyjemność z tego płynie. :)

Czytając o „tajemniczym chłopcu z blizną po prawej stronie ciała” aż nie mogłam się powstrzymać od parsknięcia śmiechem. Że też ci prorocy sa tak bardzo ograniczeni w swych enigmatycznych przepowiedniach, by co i rusz do ratowania uciśnionych wysyłać bliznowatych podrostków. ;) Dobrze, że żyjemy w realnym świecie, bo jeszcze by się okazało, że moja nabyta w dzieciństwie blizna na kolanie predysponuje mnie do rozwiązania konfliktów na skalę światową... Chociaż nie, robiąc w głowie przegląd przeczytanych dotychczas książek i opowiadań stwierdzam, iż ratowanie świata to (na szczęście!) głównie męska domena. Mogę spać spokojnie. Ten cały być-może-istniejący Wybraniec mógłby przynajmniej okazać się rudy, o takim wybawicielu chyba jeszcze nie czytałam. ;) A przynajmniej ja go tak sobie będę wyobrażać, a co.

Uchylasz przede mną coraz więcej faktów z życia Ferilda, w dodatku bardzo zaskakujących. Poznając go poprzez pierwsze rozdziały, z całą jego (może powierzchowną?) szyderczą naturą w życiu nie uznałabym, że ten człowiek jest zdolny do bycia ojcem. I to w dodatku nie jednego dziecka! Niemniej odnoszę wrażenie, że jednak więcej w nim duszy odkrywcy i poszukiwacza przygód (chociaż tę drugą cechę wydaje się usilnie w sobie zduszać) niż odpowiedzialnego ojca, co zresztą widać w kontaktach z jego dziećmi. To pewnie Eldis nosi w tym domu spodnie, gdy jej Mistrz pochłonięty jest nowymi badaniami, a przecież sama jest jeszcze młoda i niedoświadczona, więc co tu mówić o poprawnym prowadzeniu domu i wychowywaniu cudzych dzieci.

Chętnie dowiedziałabym się jeszcze więcej o tej bardziej fantastycznej stronie Norienu, gdyż póki co najbardziej fantastycznym jej aspektem, o którym przeczytałam jest obecność czarodziejów i elfów wspomnianych przez Kirila, ale Ci drudzy zostali chyba wciśnięci między dziecięce bajki. Mam nadzieję, że rozwiniesz tło historii również pod tym kątem i będziesz w tym szczodra. ;) Dla przykładu mit o bogini Brilde to prawdziwa perełka poprzedniego rozdziału, właśnie takie smaczki chętnie widziałabym w tym opowiadaniu. :)

Tymczasem zostawiam Cię z jak się domyślam stertą pomysłów na kolejne rozdziały, które teraz pozostaje ubrać w słowa. A że do tego potrzebny jest przede wszystkim czas, nie zabieram Ci go więcej. Dziękuję za podarowanie mi kolejnego przyjemnego wieczoru spędzonego na czytaniu Twojej barwnej opowieści i oczywiście czekam na więcej. :)

Trzymaj się ciepło!

Haley pisze...

Dziękuję, dziękuję ślicznie za Twój długi i pozytywny komentarz. Wszystko, o czym napisałaś jest jakby wyciągnięte z mojego mózgu, jak mi raz napisał ktoś, czyje opowiadanie komentowałam. Jestem w lekkim szoku, ale bardzo przyjemnym, bo zinterpretowałaś to wszystko, dokładnie tak jak ja to zamierzałam przedstawić.

Tasiemcowe zdania (to chyba przez nie właśnie dostaję największy ochrzan na ocenialniach ;p) taką mają niewdzięczną rolę - więzić mi Czytelnika, przykuwać łańcuchem, żeby godzinami siedział i dumał nad ich sensem. Och, jakże sadystycznie to zabrzmiało, hue hue hue. Ale serio, cieszę się strasznie, że tak je odbierasz, bo (chociaż ja swojego stylu nie wybierałam, to raczej on wybrał mnie ;)) nie chciałabym właśnie, żeby czytelnicy ślizgali się wzrokiem po tekście i zapominali o nim minutę później. Pamiętam, że na zajęciach z literatury amerykańskiej, dr Ł. tłumaczyła, dlaczego William Faulkner ma tak trudny w odbiorze, zawiły styl - bo kreuje swój własny świat (nie fantasy, co prawda, ale fikcyjne Yoknapatawpha County na południu Stanów) i chce żeby czytelnik, głowiąc się trochę nad sensem zdań, zanurzył się lepiej w to jego wyobrażone miejsce.
Nie, ja się nie usprawiedliwiam. Nawet bez Faulknera pisałabym pewnie w ten sposób. Tak mi się po prostu przypomniało i jestem z siebie niezmiernie dumna, że coś takiego mi się udało.

A bliznowaty to jak najbardziej literacka aluzja ;). Blizna na czole byłaby już odrobinę zbyt łopatologiczna, tak mi się wydawało, ocierająca się może nawet o plagiat, ale pomyślałam, że i tak będzie można się zorientować ;). Jak widać, słusznie.

Ferild - no tak, to jeden z moich ulubionych sposobów kreacji postaci. Opisać bohatera tak, że, zdawać by się mogło, da się spokojnie zaszufladkować, a tu nagle - bach, i cały gestalt, spójny wizerunek, się sypie (tak się starałam robić przy Quentinie - co prawda i tak został raz zaszufladkowany jako Mary Sue ;D).
A z duszą odkrywcy to ja bym się zgodziła. On się nie do końca pozbył swojego romantycznego usposobienia sprzed emigracji, chociaż bardzo wysoką cenę za to zapłacił.

I jeszcze fantastyka. Miałam taką koncepcję, żeby w Norienie trochę zmarginalizować fantastykę, pokazać takie jeszcze "oświeceniowe" społeczeństwo, takie roztropne i niezajmujące się "głupotami" - magią, religią itp. (no, poza grupą zapaleńców), a potem... A potem odkrywać powoli te obszary gdzieś na krańcach świata - tak jak na krańcach świadomości współczesnego, nawet najbardziej rozsądnego człowieka czai się jednak ta wiara w cuda i metafizykę (bądź co bądź wszystkie kultury rozwinęły jakieś wierzenia czy obrzędy magiczne, więc jest to chyba uniwersalna cecha ludzkiej natury). I im dalej w las - to jest w podświadomość - tym mroczniejsze i dziwniejsze sekrety odkrywać będą bohaterowie.

Nie wiem, czy dobrze robię tak spoilerując ;p, być może zresztą jest to koncepcja naiwna.

A, jeszcze zapomniałam w poprzednim komentarzu napisać, że druga część "Władzy" została już właściwie dawno obmyślona, z epilogiem włącznie, wszystkie wątki pozamykane. Tyle że nie miałam do tej pory motywacji, żeby ją napisać. A dlaczego skończyłam pierwszą część mimo braku czytelników i negatywnych ocen (znaczy, wysokich, ale niezmiennie zakończonych apelem "Zamknij bloga")? Otóż, (1) nie lubię zostawiać rzeczy niedokończonych i (2) moje młodsze siostrzyczki tak lubią moją twórczość, że tak naprawdę zawsze miałam i wiem, że będę miała przynajmniej je dwie.

Pozdrawiam bardzo ciepło!

Melodia. pisze...

Świetny rozdział :D Jaka Lilka jest słodka :D
Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział :D
Mam nadzieję, że nie będziesz kazała czekać tak długo jak na ten :3
P.S. Nie wiem czy zauważyłaś, ale pojawiły się u mnie dwa nowe rozdziały, których chyba nie czytałaś. Jeśli masz ochotę to zapraszam :D

Haley pisze...

Och, dziękuję serdecznie za komentarz :). Rozdziały już przeczytałam, dosłownie przed chwilą i zostawiłam komentarz :)
Pozdrawiam!

Solarie pisze...

Cóż, moim zdaniem ocenialnie to jedynie jeden ze sposobów na zaistnienie bloga w sieci, bo być może jakiegoś podczytywacza skusi dobra opinia i zajrzy. Sama jestem do nich nieszczególnie pozytywnie nastawiona, bo w wielu przypadkach osoby oceniające uważają swoją rację za najsłuszniejszą i siłą wmuszają autorom swoje widzimisię, bo przecież jako "krytycy" mają do tego pełne prawo. Poza tym często widziałam czepialstwo o takie pierdoły, że aż głowa boli. Źle postawiony przecinek czy dwa urastały do rangi katastrofy, bo przecież coś trzeba było skrytykować. ;) Poza tym w wielu przypadkach osoby oceniają blog, który nie leży w kręgu ich zainteresowań. Najprostszy przykład - wystawianie opinii o blogu dot. Harry'ego Pottera, kiedy nie jest się zapoznanym z kanonem albo wręcz darzy się tę sagę niechęcią - jak tu wtedy mówić o sprawiedliwej ocenie?

Przyznam, że twórczości Faulknera nie znam (pewnie bym poznała, bo pierwotnie chciałam studiować filologię angielską, ale plany mi się zmieniły i poszłam w kompletnie innym kierunku), za to po Twojej wzmiance o zajęciach nt literatury amerykańskiej wnioskuję, że Ty pewnie jesteś przyszłą magister filologii. :)
A wracając do tasiemcowych zdań, one też świadczą o talencie pisarskim, bo nie sztuka napisać wypowiedź na parę linijek. Sztuką jest napisać to zdanie tak, by od początku do końca nie straciło sensu i brzmiało logicznie. Często spotykałam się w opowiadaniach z sytuacją, kiedy pisząc takie tasiemce autorzy najwyraźniej gubili wątek i początek zdania w żaden sposób nie łączył się z jego końcem - rozgryzanie takich zagadek w aspekcie "co autor miał na myśli" bywało konfundujące. ;) W Twoim przypadku na szczęście nie było takiej sytuacji.

Powiem Ci, że od początku zapoznania się z Ferildem kojarzyłam go z Quentinem pod względem sposobu przedstawienia postaci, ale stwierdziłam, że to w końcu zupełnie inne opowiadanie, więc muszę przestać je porównywać z Władzą i Potęgą. ;) A Quentin jako Mary Sue? Trochę naciągana teoria, bo nie uznałabym go za postać przesadnie naszpikowaną zaletami albo wadami. Jednak pojęcie Marysi Zuzanny jest tak szerokie, że wiele postaci można by pod nie podciągnąć, jeśliby się chciało. Ja tam bym się tym nie przejmowała. ;)

Twoja koncepcja co do przedstawienia fantastycznej strony Norienu jest bardzo ciekawa, sama zapewne nie spojrzałabym na to w taki sposób. Po prostu chętnie zobaczyłabym jak w Twoich oczach prezentuje się magiczny świat, co w sobie kryje. Nawet jeśli odkrycie go będzie ode mnie wymagało cierpliwości, poczekam - nie mam innego wyboru. ;) Poza tym nie samą magią to opowiadanie żyje, przekonałam się już, że potrafisz niezmiernie zainteresować również opisami kultury, historii - urzeczywistniasz swoją społeczność w bardzo przemyślany, spójny sposób. To mi się bardzo podoba. :)

Powracając kolejny raz do "Władzy...", żywię w takim razie głęboką nadzieję, że kiedyś swoje pomysły znów przelejesz na papier i poznam zakończenie tamtej historii. Poza tym podejrzewam, że na pewno miałaś pewne grono czytelników, ale najwyraźniej byli to straszni leniwcy, którym nie chciało się pozostawić po sobie śladu. ;) Może to się jeszcze odmieni, bo to, że tamten blog został zakończony nie znaczy, że nie ma już szans na zdobycie czytelników - ja jestem tego doskonałym przykładem. :)

Odliczam dni do następnego rozdziału. ;)

Script pisze...

Hej, jestem i ja ;)
Rozdział czytałam dziś rano na telefonie, a więc nie dopatrywałam się błędów ani nic.
Jak zwykle fantastyczne opisy :) Można sobie wszystko dokładnie wyobrazić. Nie pozostawiłaś chyba żadnych niejasności i ani przez chwilę nie powiało nudą.
Poczęłaś od opisu Pana Watienko i jego królestwa. Następnie Ferild sei Larsen Kan, wygląd jego biura i nastrój w nim panujący, co nie co o szlachcicu. Wywnioskowałam, iż na pewno jest on osobą pracowitą i oddającą się temu co robi. Rozważania na temat wybrańca, w których stwierdził, że nie do jego interesu należy szukanie go. Odwiedziny pięćdziesięciolatki, przeszkodzenie w pracy i wyjście na korytarz (nawet ten wspaniale opisałaś xD). Rozmowa z Doktor Erienow, podsłuchujący bibliotekarz, ofiarowanie książki, wyszeptanie na ucho hasła, powrót do domu, posiłek z rodziną... Zapędziłam się i zaczynam pisać jakiś plan wydarzeń xD To może co nieco o małej Lilce, która mimo tego, iż uchodzi za rozpieszczoną dziewczynkę nadała temu fragmentowi, jak dla mnie taki przyjemny charakter. Spodobała mi się jej postać :)
I cóż jeszcze? Jestem strasznie ciekawa tego, jakie tajemnice kryje w sobie ta książka i wiadomość od Erienow...
Pozdrawiam i życzę weny na kolejne rozdziały :)

Haley pisze...

Mam takie samo zdanie w kwestii ocenialni. Często rzeczywiście jest tak, choć zdarzają się oczywiście wyjątki, że oceniający uważają za swój obowiązek wyłapać najdrobniejsze błędy i nieścisłości, jeżeli opowiadanie im się nie spodoba. Jakoś tak mam wrażenie, że boją się trochę otwarcie przyznać do tego, że oceniają subiektywnie (a każda ocena jest przecież subiektywna) - nie podoba mi się, nie zainteresowało mnie, kompletnie nie czuję tego, co piszesz itp. - i wydaje im się, że muszą koniecznie znaleźć argumenty na poparcie swojej opinii - a to kolor ścian nie pasuje do zasłon, a to gatunek drzewka nie taki jak trzeba.

Ja byłam kiedyś bardzo wrażliwa na tego typu krytykę, powiedziałabym, że przewrażliwiona, teraz mam świadomość tego, że nie warto się czymś takim przejmować, a jednak boję się, że kiedy ktoś mnie faktycznie skrytykuje, to okaże się, że nie jestem jednak taka twarda, jak mi się teraz zdaje ;). Mimo wszystko staję się chyba coraz pewniejsza siebie i swojej twórczości, więc ta nadwrażliwość też powinna zanikać. Może się kiedyś odważę spróbować z tym opowiadaniem. Hmm, jaki ono ma właściwie tytuł? Na razie chyba "Ecce homo". Później się zobaczy ;p

A tak, mam świeżutki dyplom licencjata filologii angielskiej, a panią magister zostanę za dwa lata, miejmy nadzieję :D. Muszę zresztą powiedzieć, że była to najbardziej trafiona decyzja w moim życiu - uwielbiam swoje studia, zwłaszcza językoznawstwo. Moim marzeniem jest doktorat z fonologii, chociaż nie wyobrażam sobie, jak ja mogłabym napisać jakąkolwiek pracę doktorską (magisterska będzie pewnie wyzwaniem ;P). Ech, rozgadałam się trochę, trudno, język to moja ogromna życiowa pasja i nic innego, nawet literatura, nie może się z tym równać.

A z Faulknera pamiętam jedną wspaniałą scenę, pojedynek przyrodnich braci, z "Absalom! Absalom!" bodajże, ale jeśli wolno mi coś polecić z literatury amerykańskiej (to moja drugorzędna specjalizacja), to będzie to zdecydowanie "Wielki Gatsby" Fitzgeralda, "Red Badge of Courage"/"Szkarłatne godło odwagi" Crane'a, Faulkner jest genialny, ale nieco mroczny, skomplikowany i pesymistyczny, podobnie jak Herman Melville (nie czytałam, o hańbo, ale zamierzam, bo jak się chce pisać o morzu to się zawsze przyda ;) - "Moby Dick", "White Jacket"/"Biały kubrak", ), Twain też się robi coraz bardziej depresyjny, sama nie wiem co sądzić o Huckleberrym Finnie. Poza tym opowiadania Poego, jak ktoś lubi klasyczny gotyk.

Mimo wszystko u mnie na pierwszym miejscu zawsze pozostanie Gatsby. Tylko jak patrzę na opinie Polaków o tej książce (świetnie napisana, ale nudnawa, płytka opowiastka o zblazowanych bogaczach), to dochodzę do wniosku, że jednak trzeba mieć trochę wiedzy o amerykańskiej kulturze (albo się w niej wychować) i historii literatury, żeby to zrozumieć, więc ostrzegam lojalnie.

No nic, mogłabym o tym długo (przepraszam, jeśli Cię zanudzam, ale dla mnie to jest niemożliwie ciekawe ;D), czas jednak przejść do ostatniej kwestii.

Ostatnio zajrzałam na moją sondę dotyczącą drugiej części "Władzy" i zobaczyłam ku swojemu wielkiemu zdumieniu 43 głosy (w tym jeden tylko, że nie powinno jej w ogóle być). Może więc masz rację z tymi czytelnikami :D. Muszę rzeczywiście poważnie rozważyć kontynuację.

A rozdział, cóż, zaplanowany jest na 23, ale prawdopodobnie skończę go wcześniej, może nawet w tym tygodniu. Mam teraz dużo czasu i ogromną motywację, więc mam nadzieję, że skończę niedługo ;).

Unknown pisze...

Przybyłam tu z Twojego bloga z fanfikiem potterowskim ;). Nie mam już czasu na czytanie reszty Twojej twórczości przed dodaniem komentarza, a uznałam, że muszę Ci coś przekazać: NIE PISZ NA BLOGA, PISZ KSIĄŻKI I JE WYDAWAJ! Przecież ktoś mógłby złamać prawo autorskie i wykorzystać Twoje teksty. Generalnie chyba jest trudniej opublikować to, co już pojawiło się w Internecie. W razie nieznalezienia wydawnictwa, które chciałoby opublikować Twoje opowiadania, zawsze możesz wrócić do blogowych publikacji.

Unknown pisze...

PS. Żeby było zabawnie, wysłałam komentarz z maila mojej specjalizacji na studiach. Nie posługuję się własnym gmailem ;).

Prześlij komentarz