Nieoczekiwane spotkanie
Roza
Erienow przyjęła Ferilda następnego dnia w szerokich brązowych spodniach i
jasnej koszuli z podwiniętymi rękawami. Włosy spięła niedbale barwną spinką w
kształcie półksiężyca, której nader oryginalne wzornictwo wskazywało
jednoznacznie na pozakontynentalne pochodzenie.
– Witam
pana, panie doktorze. – Uśmiechnęła się pogodnie na jego widok. – Herbaty?
– Dziękuję, wolałbym od razu zapoznać się z pani odkryciem – odparł.
Nigdy
jeszcze nie zdarzyło mu się gościć w niedużym, schludnym mieszkanku państwa
Erienowów, toteż rozejrzał się z zainteresowaniem po wytapetowanych ścianach
ciasnego przedpokoju. Naprzeciwko drzwi wejściowych wisiał imponujący,
wydrążony róg nieznanego mu zwierzęcia.
– Musiał
być olbrzymi…
Czarodziejka
powędrowała zaskoczonym wzrokiem za jego spojrzeniem.
– Porgori? O, tak. Raz tylko miałam okazję widzieć go na fotografii, zabitego. I
muszę panu powiedzieć… Cieszę się, że nie w innych okolicznościach… Ale
zapraszam do mojego gabinetu. Ostatnie drzwi na lewo. Słyszał pan o tym wypadku
naszego króla na polowaniu? – spytała, prowadząc gościa przez wąski korytarz. –
Okropna historia. Chwileczkę, gdzie ja mogłam… O, jest. – Znalazła w kieszeni
spodni mały, srebrny kluczyk, który z cichym chrobotem przekręciła w zamku.
Niepozorne
drzwi otworzyły się z ledwie dosłyszalnym skrzypnięciem. Za nimi czaiła się
nieprzejrzana ciemność.
– Pozwoli pan… – Roza Erienow weszła pierwsza, zaklaskała trzykrotnie w szczupłe
dłonie, a mroczne pomieszczenie wypełnił nagle oślepiający blask świec zawieszonych
w powietrzu, wysoko nad ich głowami, jak gwiazdy wskazujące drogę żeglarzom
zagubionym wśród inkrustowanych złotem regałów, wznoszących się nad
powierzchnią puszystego dywanu koloru brudnego mosiądzu.
– Coś
takiego! – Ferild nie zdołał opanować okrzyku zdumienia, kiedy ujrzał
nieprzebrane bogactwa królestwa doktor Erienow.
Pokój
był ogromny. Wzdłuż ścian biegła niewielka galeryjka z tralkami
przypominającymi balustradę bocianiego gniazda Królowej Północy. Nie dało się
nie zauważyć nawiązania do zaginionego czterdzieści lat temu w tajemniczych
okolicznościach słynnego galeonu, patrząc na drewniane węże owijające się wokół
cienkich słupków.
Wszystko
tutaj kołysało się jakimś własnym sekretnym rytmem. Zasunięte kotary poruszały
się lekko jakby od podmuchu łagodnej bryzy. Po perłow0-złotym suficie,
magicznie przemienionym w astronomiczną mapę nieba, krążyły z wolna planety,
konstelacje i pojedyncze gwiazdy. Mosiężny żyrandol w kształcie obręczy
opasującej świetlistą kulę, chwiał się delikatnie, niemal niedostrzegalnie, jak
kotwica spuszczana w niezbadaną głębię.
Ferild
przymknął na chwilę oczy, bo zakręciło mu się w głowie zupełnie jak wtedy,
piętnaście lat temu, gdy na pokładzie podejrzanego frachtowca po raz pierwszy
wypłynął w morze z brudnego meddirskiego portu ku wyspie wielkich nadziei, z
żaglami wydętymi prosto w słońce.
Zdawało
mu się nawet przez moment, że czuje znów mdlący, słony zapach morskich fal
rozbijających się o dziób niestrudzonego wędrowca, słyszy wrzask mew kołujących
wokół statku jak ćmy wokół płomienia.
Ale to
nie mewy krzyczały mu nad głową, tylko biała kawka, która przysiadła na
galeryjce i zatrzepotała wyniośle miękkimi skrzydłami.
Ferild
sei Larsen miał teraz lat niespełna czterdzieści, dwoje dzieci oraz tytuł
doktora, ale serce załomotało mu raptem w piersi tak, jak nie robiło tego od
dawna. Tak, jakby znów stanąć miał na chybotliwym, niepewnym trapie i – cała
naprzód ku nieznanemu.
– Proszę
wybaczyć nieporządek – Roza Erienow uświadomiła mu, gdzie właściwie się
znajduje. Bezkresna, granatowa przestrzeń rozpłynęła się bez śladu. Gabinet
znamienitej czarodziejki na powrót stał się tylko gabinetem z masywnym
biurkiem, tkwiącym niewzruszenie na środku, niby samotna wyspa pokryta górami
ksiąg, zwojów, maszynopisów i odręcznych notatek.
Tym, co
od razu rzucało się tu w oczy, była niezwykła obfitość egzotycznych akcentów,
począwszy od rogatych muszli, osobliwych kamieni, kolorowych piór, oryginalnej
biżuterii i makatek zdobiących ściany, poprzez dziwaczne maski, fragmenty
prymitywnej broni oraz drewniane figurki bezimiennych bogów, zwierząt i postaci
ludzkich, aż po kamienne posągi o wielkich, pustych oczach wpatrzonych
obojętnie w nieznane im przeznaczenie.
Wszelako bystry
obserwator potrafiłby łatwo wytropić przyczynę owego zjawiska.
Liczne
czarno-białe fotografie, powieszone na ścianach, poustawiane na biurku i na
przykrytych koronkowymi serwetkami stolikach, przedstawiały wciąż te same trzy
młode osoby – kobietę oraz dwóch na ogół nieogolonych mężczyzn w kapeluszach
poszukiwaczy przygód, ogorzałych, nierzadko pokancerowanych, ale zawsze
uśmiechniętych tymi zwycięskimi uśmiechami ludzi, którzy wiedzą, że dostają od
życia tę część, którą sami wywalczyli.
– Dzieci? – spytał Ferild, biorąc do ręki jedno ze zdjęć.
Roza podeszła bliżej, by zajrzeć mu przez ramię.
– Tak,
tych dwoje – odparła z czułością w głosie. – Córka ma już dwadzieścia cztery
lata, syn, ten blondynek, skończył właśnie dwadzieścia jeden. Oboje pasjonuje
archeologia, przygoda, nowe, nieznane lądy… Boję się o nich, oczywiście, że się
boję, ale jak mogłabym im tego zabraniać? Tarien miał siedemnaście lat, kiedy
po raz pierwszy opuścił kontynent…
– A ów
jegomość? – Ferild stuknął palcem w wizerunek czarnowłosego mężczyzny z
kamiennym grotem w rękach.
– Ach,
Deria… Był moim zięciem. Zginął rok temu w Górach Pirryńskich. Któregoś dnia,
pod wieczór, zaatakował go kotowaty i zrzucił w przepaść. Oczywiście, narosło
wokół tego wypadku mnóstwo legend i niewiarygodnych historii…
– Doprawdy? – Ferild odłożył na miejsce fotografię roześmianego wspinacza.
– Nigdy
panu nie mówiłam? – Doktor Erienow odwróciła się i odeszła kilka kroków w
stronę swego biurka. – Wraz z kilkorgiem sobie podobnych śmiałków odważył się
wkroczyć do grobowca króla Nkawsigambe. I proszę sobie wyobrazić, że wszyscy
członkowie owej grupy zginęli w ciągu następnego miesiąca, podobno w wyniku
jakiejś klątwy. Rzecz jasna, hipoteza klątwy pojawiła się dopiero po śmierci
ostatniego z nich.
– W
istocie, niesłychany zbieg okoliczności…
Z
jakiegoś powodu Ferild nie mógł oderwać oczu od fotografii. Uśmiech mężczyzny
nabrał raptem nowego, jakby szyderczego wyrazu. Zdawał się kpić ze śmierci, z
domniemanej klątwy, z całego świata, który tak zaciekle broni się przed
przyznaniem absurdu swego istnienia.
– Kochają życie – odezwała się znów Roza Erienow, pochylona nad stertą notatek. –
Oboje. Deria też kochał. I to jak jeszcze! Ale to najbardziej niewdzięczna
miłość, o jakiej słyszałam. Zawsze nieodwzajemniona. Nierzadko niebezpieczna.
Jeszcze chwilę cierpliwości, mój drogi. Gdzie też ja to mogłam położyć?
– Tak
pani sądzi?… – Ferild zmarszczył nieznacznie brwi, zapatrzony wciąż w ten
niezwykły uśmiech. – Czy wie pani, że istnieją teorie, jakoby elfy naprawdę
zamieszkiwały kiedyś te ziemie?
Roza
podniosła powoli głowę znad biurka i poprawiła druciane okulary, które błysnęły
światłem odbitym od żyrandola.
– Słyszałam kiedyś o tym – rzekła ostrożnie. – Nie rozumiem jednak co ma to… Czy
pana jeszcze interesuje moje odkrycie, doktorze?
– Ależ
naturalnie. Zastanawiałem się nad tym, co pani powiedziała. O miłości życia.
– Ma to
jakiś związek z elfami? – Doktor Erienow uśmiechnęła się do siebie. – O, tutaj
jest. Raczy pan rzucić okiem…
Ferild
odwrócił się od fotografii, nie znalazłszy w niej nic, czego tam nie było.
Mężczyzna, grot włóczni, ginące we mgle szczyty, skrawek nieba; ot, i wszystko.
– Od
razu po naszej rozmowie wysłałam szereg pism do największych światowych
specjalistów w dziedzinie teorii komplementarności – wyjaśniła Roza jednym
tchem, podając mu starannie zapisany zwój. – Pan, jak rozumiem, nie zwracał się
do nikogo o pomoc w tej sprawie. Lecz co pan powie? Nikt nie umiał mi pomóc.
Proszę sobie tylko wyobrazić. Nikt nie słyszał jak dotąd o komplementarnym
fragmencie tej układanki, choć niejednokrotnie brano pod uwagę błąd w
obliczeniach. Ale jak się panu podoba to, co udało mi się ustalić wczoraj po
południu, mój drogi?
Po
chwili milczenia Ferild odłożył pergamin na biurko.
– W
istocie, nigdy przedtem nie spotkałem się z traktowaniem światła jako symbolu
dobra… – rzekł wolno. – Nigdy też nie słyszałem o tym znaczeniu słowa sehan. A zatem nie tylko „świetlisty”.
Nie tylko „świetlisty”, ale też „biały”…
– Niezupełnie. – Doktor Erienow przetarła energicznie szkła okularów. – Jak
twierdzi doktor Murienko, sehan w tym
znaczeniu odnosi się wyłącznie do barwy wołów, najprawdopodobniej składanych
bogom w ofierze. Przynajmniej do tej pory nie znaleziono przypadku jego użycia
w innym kontekście. Próżno szukać norieńskiego odpowiednika. My używamy tego
typu terminów jedynie do określania maści końskich, natomiast woły…
– W
kulturach prekolonizacyjnych biel symbolizowała na ogół śmierć – zauważył
Ferild w zamyśleniu. – Ciekaw jestem, czy dlatego właśnie składano ofiary z
białych wołów, czy też symbolika owa wynikła z takiego zwyczaju…
– Panie
doktorze – przerwała mu Roza. – Daruje pan, ale to w tej chwili nie ma żadnego
znaczenia. Czy zdaje pan sobie sprawę, co to odkrycie dla nas oznacza?
– Dla
nas?
Kawka
rozłożyła z chrapliwym okrzykiem białe skrzydła. Musnęła łagodnie swoją panią w
policzek, kiedy siadała jej na ramieniu.
Doktor
Erienow uniosła brwi jeszcze wyżej.
– Dla
nas wszystkich – rzekła powoli. – Dla kraju, dla królowej… Dla czarodziejów…
Dla tego chłopca przede wszystkim…
– Otóż
to, pani doktor, dla tego chłopca, nie dla nas. Niech mi pani szczerze powie,
czy my możemy teraz coś jeszcze zrobić? Nie, pani doktor. Zrobiliśmy wszystko,
co do nas należało. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Nasza rola się
skończyła i wypada nam usunąć się w cień wielkiej polityki…
– Czy
chce pan wydać tego chłopca na śmierć? – Gniew Rozy Erienow niemal przebił od
środka pancerzyk dobrego wychowania. – Czy to nie barbarzyńcy poświęcają
niewinne istnienie w zamian za łaskę dla siebie i swojego ludu? Mamy
potraktować dziecko jak zwierzę ofiarne? Proszę na mnie spojrzeć, doktorze Kan!
Ferild
niechętnie odwrócił wzrok od półki z książkami, ku której z wolna zmierzał i
zatrzymał go na szczupłej twarzy pani doktor. Jej pierś poruszała się szybciej
niż zwykle pod luźną koszulą koloru kości słoniowej. Z uścisku egzotycznej
spinki wydostał się kosmyk siwych włosów zwijający się przy podbródku jak wąż i
drgający od przyspieszonego oddechu.
– Źle
mnie pani rozumie – zaczął Ferild, a jego dłoń uniosła się nieznacznie w
pojednawczym geście. – Nie jestem zwolennikiem krwawych rytuałów z udziałem
dzieci, bynajmniej. Owszem, uważam to za barbarzyństwo. Sądzę jedynie, że
obecna sytuacja nie daje już nam, czarodziejom, sposobności do działania.
Odkryliśmy dużą część znaczenia przepowiedni i ten akt dramatu, którego byliśmy
głównymi bohaterami, skończył się ostatecznie. Decydowanie o losach chłopca
nie należy już do nas, nie zgodzi się pani ze mną?
Roza
Erienow nie odpowiedziała. Poprawiła włosy, usiadła ciężko przy biurku,
milczała chwilę z czołem opartym na rękach, jakby rozstrzygając coś w sobie, po
czym podniosła głowę i delikatnie pogładziła palcem stojącą wśród papierów
fotografię.
– Czytuje pani Wertosa? – Ferild przesunął dłonią po czerwonym grzbiecie jednej z
książek szczelnie wypełniających liczne półki.
– Słucham? Och, tak – Roza podniosła się i stanęła obok, zakładając ręce na
piersiach. – Znakomita literatura. Niezwykła, doprawdy, wszechstronność,
celność obserwacji, bogactwo szczegółu… Szczerze panu polecam…
– Dziękuję, miałem już przyjemność. – Doktor Kan odwrócił się od regału. –
Książki przygodowe nie są, mimo wszystko, szczególnie mi bliskie. Zwłaszcza z
Zachodu. Zdaje się, że będzie padać… – rzucił od niechcenia, pochwyciwszy
odległy, ledwie dosłyszalny pomruk zbliżającej się burzy.
– Tak
pan uważa?
Biała
kawka siedziała teraz na skraju biurka, wlepiając błyszczące ciekawością oczy w
Ferilda sei Larsen, który zaczynał już zbierać się do wyjścia.
– Niezmiernie było mi przyjemnie, pani doktor – rzekł głośno. – Pora się już
jednak pożegnać, jak sądzę. Robi się późno…
Istotnie,
za odsłoniętym przed chwilą oknem zaczynało zmierzchać. Po wąskiej, pustej
ulicy Dieny Dalskiej-Tolenko wirowało szarpane wiatrem pawie pióro, zerwane
zapewne z kapelusza jakiejś elegantki. Czarna postać latarnika w rozwianym
surducie roznosiła wątłe światło gazowym latarniom.
– Już
pan odchodzi? – Roza zasunęła z powrotem kotary.
– Nie
chciałbym nadużywać pani gościnności…
– Cóż,
skoro tak… Domyślam się, że ma pan dużo pracy…
– W
istocie. Dziękuję pani za pomoc w interpretacji. Miejmy nadzieję, że Jej
Królewska Mość podejmie słuszną decyzję.
Doktor
Erienow otworzyła drzwi i zgasiła światła klaśnięciem w dłonie.
– Miejmy
nadzieję – powtórzyła z cichym westchnieniem.
– Nie
zostanie pan na kolacji? – Pan domu, wysoki, dumnie wyprostowany starszy
jegomość z fajką w ręku pojawił się nagle na progu któregoś z pokoi. – Mamy
dziś świeżutki pasztet z zająca… Sam szaraka zastrzeliłem.
– Dziękuję za zaproszenie – odparł gość oficjalnym tonem – ale mam jeszcze parę
ważnych spraw do załatwienia w mieście… Żegnam państwa i życzę smacznego
posiłku.
– Szkoda
– stwierdził z żalem pan Erienow, choć Ferildowi wydało się, że przyjął jego
odpowiedź z ulgą. – Do widzenia w takim razie. Do widzenia panu…
Dzień od rana był pochmurny i chłodny. Zasnute chmurami niebo zdawało się ciężkie jak z
ołowiu. Przenikliwy wiatr szarpał nielicznymi drzewami, zrywał pojedyncze
liście, wciskał się pod ubrania szarych, zgarbionych postaci próbujących umknąć
nadciągającej ulewie. Po bruku pełzły ospale dorożki powożone przez posępnych
woźniców w spłowiałych surdutach.
Apteka
na Teatralnej szczęściem była jeszcze otwarta, Ferild wszedł więc do środka, by
zaopatrzyć się w nalewkę z rilledińskiego kurzyśladu i suszone jaskółcze ziele,
których używał do sporządzania podstawowych mikstur leczniczych, oraz drobno
zmielone chronione chrząszcze, sprowadzane nielegalnie z Zachodu i sprzedawane
pod ladą po słusznej cenie.
W ciepło
oświetlonym, nieco jakby sennym wnętrzu utworzył się już nieduży ogonek.
Aptekarz, wyłysiały, przygarbiony staruszek o niewiarygodnie długim, ostrym i
zakrzywionym nosie, siedzący za zastawionym probówkami, wagami i moździerzami
kontuarem, skrupulatnie odmierzał niebieski proszek statecznemu panu w
kapeluszu. Dwie wytworne damy stojące przed Ferildem przepuściły go uprzejmie,
ponieważ właśnie weszła ich dawno niewidziana znajoma, więc wszystkie trzy
musiały szczegółowo omówić najważniejsze wydarzenia zaszłe podczas ich długiej
rozłąki. Tymczasem do kontuaru zbliżyła się gruba służąca z koszykiem i władczym
tonem nakazywała aptekarzowi zdejmować z półek coraz to nowe buteleczki
najróżniejszych specyfików.
– Nawet
sobie pani nie wyobraża, kochana, co ja wtedy przez nich przeszłam – poskarżyła
się głośno jedna z pań, kończąc opowiadaną dotychczas szeptem historię.
– Tak
nieprzyjemnie na dworze – zauważyła inna, spoglądając z niepokojem w okno. – Co
będzie, jeśli nie zdążymy przed deszczem? Kiedy zamykają aptekę?
– Ach!
Ale czyście słyszały o wypadku naszego króla?! – przypomniała sobie raptem
trzecia z dam. – Podobno jest w opłakanym stanie. Może nawet jutra nie dożyje.
– Co też
pani opowiada? Mówiono mi, że to tylko niegroźne potłuczenia…
– Okropne rzeczy. Jestem, doprawdy, wstrząśnięta. Cóż to takiego było? Dziki?
Niedźwiedzie?
– Ależ
dwór nic nie chce powiedzieć – oburzyła się dawno niewidziana znajoma, czym
wszczęła dyskusję na temat poszczególnych członków rodziny królewskiej.
– Co
panu podać, doktorze Kan? – Aptekarz łypnął na Ferilda małymi, bystrymi
oczkami, pozbywszy się wreszcie grubej służącej.
– Butelkę
nalewki z kurzyśladu, uncję jaskółczego ziela i… to, co zwykle,
wie pan…
– Naturalnie, naturalnie. Służę szanownemu panu.
– Czy
słyszała pani, że tu niedaleko ma stacjonować jakieś wojsko? – odezwała się w
pewnej chwili najniższa z rozprawiających zawzięcie pań, poprawiając kapelusz.
– Tutaj?
W Nardylii?
– A niby
dlaczegóż to? Nasze wojsko?
– Coś
się chyba dzieje niedobrego, powiadam paniom…
– Co
pani mówi…
– Równiutko trzydzieści siedem chryzów – oznajmił aptekarz, wyłoniwszy się zza
kontuaru, skąd dyskretnie wyciągnął maleńki słoiczek chrząszczy.
Zanim
Ferild zdążył sięgnąć po pugilares, oszklone drzwi otworzyły się ponownie, przez
pomieszczenie przefrunął zimny powiew i potężny, gładko ogolony mężczyzna
wkroczył zamaszyście do ciepłej apteki. Na jego oficerskim mundurze ciemniały
niewielkie plamy wilgoci, co oznaczało, że zaczęło już kropić. Szeroką, silną
dłoń zaciskał trochę zbyt mocno na ramieniu wijącego się z bólu chłopca w
brudnych strzępach ubrania.
– Proszę, to chyba pańska własność – rzekł niskim głosem, odszukawszy wzrokiem
Ferilda sei Larsen. – Widziałem, jak wyciąga panu z kieszeni, zręczna bestia.
Na policję, rzecz jasna, nie można w tym kraju liczyć, tak więc postanowiłem
wziąć sprawy w swoje ręce.
Oficer
miał mocne, męskie rysy, nieco zmierzwione włosy oraz niezmiernie duże, brązowe
oczy, patrzące na wszystkich z taką godnością i dumą, że, mimo braku pewnej
ogłady, można go było wziąć za urodzonego arystokratę, którym w rzeczywistości
nie był, choć tytułował się kniaziem.
– Coś
podobnego! – wykrzyknęła z oburzeniem jedna z dam, a pozostałe pokręciły
głowami, nad wyraz zniesmaczone.
– Słów
brak na takich obmierzłych złodziei – rzekła po chwili jej przyjaciółka. – I na
kogo taki łobuz wyrośnie, proszę mi powiedzieć?
– Strach
wychodzić na ulicę, doprawdy…
– Że też
policja się takimi nie zajmie!
Odebrawszy
swój brunatny, skórzany pugilares gestem napiętym celową oziębłością i
przeliczywszy banknoty, Ferild przeniósł wzrok na młodego
złodzieja, który, jakby przyczajony do skoku, stał na środku apteki przebity plutonem wrogich, zgorszonych
spojrzeń.
Chłopak
mógł mieć najwyżej szesnaście lat. Był brudny i odpychający, co dodatkowo
wzburzało czcigodne damy. Jego ciało nosiło ślady trudnego życia, a pozbawione
wszelkiej nadziei oczy rzucały dookoła złe spojrzenia pełne cynizmu
doświadczonych przestępców.
– Zaraz,
zaraz, ja to chyba tego łotrzyka znam – odezwał się aptekarz swoim zgrzytliwym,
drżącym głosem, wychodząc spiesznie zza kontuaru. – Nie wstyd ci, gałganie
jeden, tak matkę dręczyć? Zabierzcie go, panowie, od razu na policję, może tam
go nareszcie rozumu nauczą. Pieska raz miałem, wiecie, panowie, małego pieska
dla wnusi kupiłem. I raz mi, uważacie, drogie panie, tego pieska – kamieniem
prosto w łeb. Zdechło maleństwo na drugi dzień. Wtedy tom mu darował, bo mnie
jego matka na klęczkach prosiła. Na klęczkach, słyszysz to, łajdaku?! –
Podniósł zaciśniętą pięść i byłby go może nawet uderzył, gdyby doktor Kan nie
zdecydował się przerwać tej sceny.
– Skończmy wreszcie ten cyrk – mruknął, biorąc chłopaka za ramię. – Dziękuję panu
za pomoc, pułkowniku. Proszę, oto pańskie pieniądze. – Podał aptekarzowi kilka
czerwonawych banknotów i dwie błyszczące monety. – Proszę się więcej nie
fatygować. Sam zaprowadzę go na komisariat.
– Gdyby
potrzebował pan pomocy…
– Poradzę sobie. Jestem czarodziejem. Tymczasem żegnam państwa.
Wychodząc,
usłyszał jeszcze, jak oficer, korzystając ze sposobności, prosi o krople
walerianowe dla żony.
Przemierzyli
w zupełnym milczeniu kilkaset metrów w kierunku komisariatu, zanim Ferild nie
skręcił nagle wraz ze schwytanym przestępcą w wąską, ciemniejącą jak wszystko
wokół uliczkę, całkiem pustą, nie licząc burego kocura spokojnie liżącego łapę
na szarym chodniku.
Tutaj
puścił chłopaka, wyjął z kieszeni białą chusteczkę i jak gdyby nigdy nic zaczął
wycierać ręce.
– No,
zmykaj – powiedział ściszonym głosem.
Zdawało
się, że deszcz wciąż nie potrafi się zdecydować, czy oszczędzić miasto, czy też
lunąć bezlitośnie, pogrążając je w strugach ulewy. Kropiło zaledwie, choć z
oddali dobiegały niewyraźne odgłosy nadciągających piorunów.
Chłopak
uniósł brwi, lecz zaraz nieufnie przymrużył powieki. Widać było, jak całe jego
ciało napina się, by w każdej chwili móc odeprzeć niespodziewane
niebezpieczeństwo.
– Zmykaj, zmykaj – powtórzył Ferild odrobinę głośniej. – Tylko szybko, bo
stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji. Obaj dobrze wiemy, że nie powinienem… –
Mrugnął do niego błękitnym okiem. – I nie mów nikomu, co się tutaj wydarzyło.
– To się
wie, proszę pana – odparł chłopak zaskakująco delikatnym głosem i uśmiech,
dawno wypłukany z radości, złagodził na krótki czas ostre rysy drobnej twarzy.
Ferild
wcisnął mu w rękę kilka monet.
– Pamiętaj o naszej umowie, nikomu ani słowa. Przez jakiś czas najlepiej nie
pokazuj się tutejszym…
Trzeci
raz nie musiał powtarzać. Wiedział, że źle robi, bo przez to zapewne ucierpią
kolejne niewinne ofiary, ale wcale dobrze było mu z tą świadomością.
Kiedy
chłopak, którego zapomniał spytać o imię, choć z niezrozumiałych przyczyn
niezmiernie go ono ciekawiło, zniknął za zakrętem, Ferild sei Larsen udał się
do swego ulubionego pubu na Teatralnej, odmierzając rytm kroków nieodłączną
laską. Ostatecznie mógł nazwać go w myślach Pietią.
Do tej
pory nie miał okazji zapoznać się z treścią książeczki pana Watienki,
postanowił więc zrobić to teraz, przy filiżance aromatycznego ziołowego naparu.
W
dusznym pomieszczeniu pełnym wałęsającego się po kątach dymu i ostrego zapachu
alkoholu, rozświetlonym przytłumionym blaskiem witrażowych lamp odbitym w
taflach oprawionych w malowane kwiaty luster pobrzękiwały szklanki, kieliszki
oraz gwarne rozmowy licznych o tej porze gości.
Cyganeria
była, rzecz jasna, na posterunku. Siedzieli przy jednym z najodleglejszych
stolików w swoich teatralnie znoszonych ubraniach, z teatralną nonszalancją
pijąc swój absynt, prowadząc swoje teatralnie cyniczne dyskusje, recytując
teatralnie od niechcenia swoje poskładane w pocie czoła wersy i myśląc z całą
pewnością, że obcują z najwyższych lotów sztuką. Choć, według Ferilda
przynajmniej, były to w większości teatralnie histeryczne bzdury.
Mimo
wszystko lubił ich słuchać. Zapowiadali coś nowego. Młody, świeży powiew w
zatęchłych komnatach klasycznych form.
Leciutka
mgiełka pary unosząca się z jego filiżanki układała się w fantazyjne zawijasy,
niby tajemnicze znaki z innego świata, niby pradawne runy pozostawione przez
istoty o niejasnym pochodzeniu.
Zapisana
drobnym drukiem książeczka autorstwa Leany i Oteada Nilenów stanowiła dla niego
pewne rozczarowanie. Był to zbiorek kilku opowieści ocalonych z okresu
prekolonizacyjnego, zaopatrzonych w szczegółową analizę symboliki barw –
elementu niezwykle istotnego w twórczości dawnych ludów – ale również
interpretację najczęstszych motywów oraz warstwy alegoryczno-moralistycznej, co
dostarczyć mogło cennych informacji o mentalności owych bogatych, zniszczonych
setki lat temu kultur.
Jeśli wierzyć archeologicznym odkryciom – głosił niedługi wstęp – cywilizacje prekolonizacyjne Gerdii zamieszkiwały
głównie południowo-wschodnią część kontynentu do ok. 2200 lat temu. Przyjmuje
się, iż ludy owe zajmowały wówczas obszar rozciągnięty od wybrzeży Morza Wschodniego po rzekę Prazin, zatrzymane na północy pasmem Gór Akwilońskich, choć część
badaczy przypuszcza dziś, że teren ten mógł sięgać aż do wschodniej granicy
dzisiejszej Frycji wzdłuż rzeki Son.
Jakkolwiek było, nie ulega wątpliwości fakt,
iż owe pradawne cywilizacje rozwinęły wiele zróżnicowanych i bogatych kultur. Szczegółowe ich omówienie nie jest, niestety, jak dotąd możliwe ze względu
na ubogą ilość informacji, jakich dostarczyła nam archeologia, niemniej jednak wyraźne
różnice widać przede wszystkim pomiędzy grupami kontynentalnymi a ludem zwanym
Mulcze, zamieszkującym niegdyś obszar dzisiejszego Norienu.
Różnice
owe od dawna były wiadome doktorowi Kanowi, mimo to przeczytał wstęp do końca,
pobieżnie przekartkował resztę książeczki, którą schował następnie z powrotem do
kieszeni, w milczeniu dopił swój napar, przysłuchując się perorze jednej z
młodziutkich poetek o uroczo znudzonej mince, posiedział chwilę, rozmyślając
nad tym i owym, lecz kiedyś trzeba było opuścić ciepły pub pełen monotonnego gwaru
i przydymionego światła, gdzie życie milkło dopiero z nastaniem poranka.
Kiedy
wychodził, było już ciemno, a deszcz rozpadał się na dobre. Ogniki gwiazd
próbowały odbijać się w kałużach, nieustannie mąconych uderzającymi wciąż o
ziemię kroplami.
Nie miał
ze sobą parasola, lecz wystarczyło nakreślić otwartą dłonią poziomą linię i
wyszeptać zaklęcie, by mógł przestać martwić się ulewą.
Zaledwie
kilkadziesiąt metrów dalej zmiarkował, że w ową burzową noc z pogranicza wiosny
i lata dzieje się coś zupełnie nieoczekiwanego. Przechodnie, nienaturalnie
liczni przy takiej pogodzie, zmierzali prędkim krokiem w tę samą stronę, coraz
większe zbiegowisko tworzyło się na rogu ulicy Zielonej, w powietrzu iskrzyły
podniecone głosy.
Ferild
pospieszył natychmiast w tamtym kierunku, przeczuwając z nieznanych mu
przyczyn, że stało się coś niedobrego. Coś, co ma jakiś nieokreślony związek z
nim samym.
Jeszcze
zanim dotarł na miejsce, z urywków rozmów zorientował się pomału, że zdarzył
się nieszczęśliwy wypadek.
– …i wpadł
pod rozpędzony powóz, proszę sobie wyobrazić… – relacjonowała gorączkowo dama w
średnim wieku, kuląca się pod parasolem wraz z wąsatym jegomościem.
– …spłoszyły
się i stratowały chłopaka… – mówił tymczasem mały, siwy pan, wymachując
drewnianą laską.
– …ponoć był kompletnie pijany…
Na rogu Teatralnej
i Zielonej zebrał się już całkiem pokaźny tłumek, brzęczący ciekawością i
współczuciem.
Nie bez
trudności udało się Ferildowi przedrzeć przez rój szeleszczących sukni,
wytwornych kamizelek, ozdobnych kapeluszy i rozłożonych parasoli, po których
woda spływała na wystające ramiona.
– Jest pan
lekarzem? – zatrzymał go jeden z mundurowych, spisujący zeznania roztrzęsionego,
jąkającego się woźnicy. – Czy kimś z rodziny?
– Jestem
lekarzem – skłamał bez namysłu Ferild, po czym na przyzwalający znak policjanta
ukląkł ostrożnie przy rannym.
Chłopiec,
którego nazwał Pietią, był nieprzytomny. Jego pobladła twarz błyszczała od potu
i bombardującej ziemię ulewy. Mokre kosmyki rudych włosów lepiły się do
czoła. Lewe ramię wyglądało na całkiem pogruchotane, w rozerwanej łydce bielał
fragment kości, krew ściekała na bruk, mieszała się z deszczem, rozlewając
dookoła coraz większą kałużę koloru mętnej, spłowiałej czerwieni.
Ferild
pochylił się nad nim i wyszeptał parę podstawowych zaklęć uzdrawiających, mając
nadzieję, że nie czyni mu tym większej krzywdy. Nie specjalizował się w tego typu
magii, choć lata spędzone w klasztorze Brilde nauczyły go radzić sobie
doskonale w nagłych wypadkach. Czuł w tej chwili niezwykłą jasność umysłu,
wiedział dobrze, jak ma się zachować, lecz gdy tylko krew przestała płynąć, a połamane
kości wróciły na swoje miejsce, doznał raptem nieznośnych zawrotów
głowy, ręce zaczęły mu drżeć, nogi zrobiły się miękkie, tak że ledwie mógł się
na nich utrzymać.
Następne
wydarzenia pamiętał później jak przez mgłę. Wydawały się zamglone i niewyraźne,
momentami tylko niesłychanie ostre jak we śnie. Pamiętał, że polecił zabrać
chłopaka do domu, wezwać dla pewności innego lekarza, po czym wsiadł do dorożki
i kazał się odwieźć do swojej kamienicy, na ulicę Północną. Pamiętał też, że nie rzucił
zaklęcia chroniącego przed deszczem, więc kiedy znalazł się w mieszkaniu, ociekał
wodą jak nutria.
Nad
Nardylią szalała już rozsrożona burza, jakby Teptyda, Matka Bogów, zapragnęła
obrócić dumne miasto wniwecz. Jej gniew grzmiał nieludzko wśród czerni nocy,
rozszarpywał nieprzejrzaną ciemność błyskami piorunów, siekł ziemię strumieniami
nieprzytomnej ulewy i giął bezbronne drzewa wyjącym wściekle wichrem.
Ferild sei
Larsen źle sypiał ostatnimi czasy, ale dziś miał się gorzej niż kiedykolwiek.
Czuł zbliżającą się chorobę. A może już był chory? A może był chory od bardzo dawna?
Leżał bez sił w pościeli, przewracając się z boku na bok, oblewał go zimny pot,
ciałem trzęsły dreszcze. Natarczywy łomot rozsadzał mu głowę.
Raptem
dziwna myśl, jak błyskawica, mignęła mu w mózgu. A gdyby tak Lentien…? To znamię na prawej łopatce…
Niewiele
myśląc, wyskoczył z łóżka i, wiedziony niepojętym instynktem, dopadł drzwi do
pokoju syna.
Łóżko
było puste.
– Lentien! – zawołał, szczękając zębami z gorączki. – Lila!
Nawet
nie wiedział, jak znalazł się w pokoju córeczki. Fragmenty rzeczywistości umykały
przed jego świadomością jak w koszmarnym śnie.
– Lila! –
krzyknął rozpaczliwie.
– Tatusiu? – Zaspana twarzyczka wyjrzała z błękitnej pościeli.
– Mistrzu, coś się dzieje? – Eldis stanęła w progu dziecięcego pokoju ze świeczką
w ręku. Złotawy blask wątłego płomyka nadawał jej rysom jakiś upiorny wyraz. –
Ten piekielny łomot nie daje mi spać. Nie wiem, co to jest, a boję się
sprawdzić…
– Jaki
łomot? – Ferild spojrzał na dziewczynę nieprzytomnie. – Też go słyszycie?
– Tatusiu – pisnęła Lila łamiącym się głosem. – Co się stało? Ja się boję. Tatusiu,
nie idź tam!
– Lilunia, niczego nie trzeba się bać. – Ojciec odwrócił się do niej w drzwiach. –
To na pewno tylko otwarte okno. Zostańcie tutaj i wołajcie, gdyby coś się
działo.
Zamknął bezszelestnie białe drzwi i ostrożnie,
gotów w każdej chwili rzucić zaklęcie, ruszył przez długi korytarz ze świecą
Eldis w dłoni. Jej chwiejny blask drgał niewyraźnie na ścianach, zmagał się z
olbrzymimi, groteskowo zniekształconymi cieniami, wydobywał tajemnice każdego
mrocznego zakątka. Niezbadany łomot ucichł, lecz ulewa nie przestawała zacinać
wśród ogłuszających grzmotów. Wiatr zawodził potępieńczo za oknem. Stara
podłoga skrzypiała przy każdym kroku, wtórując uporczywemu szczękaniu zębami.
Znalazłszy
się za zakrętem, dostrzegł sączące się spod drzwi jadalni światło. Spomiędzy
odgłosów burzy zdawał się przebijać pomruk rozmowy.
Delikatnie nacisnął klamkę i z wolna pociągnął, zalewając pogrążony w półmroku korytarz falą jasnego blasku.
Jego syn siedział prosto przy stole nad talerzem ciastek i kawałków piernika. Nie był
sam. Towarzyszyło mu dwóch ludzi w przemoczonych ubraniach podróżnych. Jeden
z nich podniósł wzrok na stojącego w progu gospodarza,
przymrużył błękitne oczy, a jego wargi wykrzywił zły i jakby triumfalny uśmiech.
– Witaj,
drogi Ferildzie – powiedział po rilledińsku głosem przypominającym warczenie. – Długo cię
szukaliśmy…
Ferild sei
Larsen poczuł, jak krew odpływa mu z twarzy, a na czoło występują zimne krople potu.
11 komentarze:
Łiiii, jestem pierwsza! :D
Uuuu, jakie mroczne zakończenie :Dd
Aha, i powtórzę już nie wiem, który raz, że Lilcia jest taka słodka :D Ech, na te Twoje rozdziały to, aż mi słów brak; takie są superaste :D
No cóż, z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział i mam nadzieję, że bohaterom nic złego się nie stanie :3
Jej, ale żeby tak od razu superaste? Dzięki wielkie, nawet nie wiesz, jak miło mi słyszeć coś takiego. :) Cieszę się strasznie, że Ci się podoba.
Pozdrawiam cieplutko :*
Aha i jeszcze mam pytanie :D Kiedy dodasz następny rozdział? Planowałaś dodać go na 30 lipca z tego co widzę i tylko mi nie mów, że zawieszasz bloga :D
Przecież tak intrygująco skończyłaś ten rozdział :D
Pozdrawiam i się niecierpliwie :D
Aha i życzę weny :3
Jestem, dotarłam i ja! I jak widzę, załapałam się jeszcze na zamieszczenie komentarza pod nowym-starym rozdziałem zanim narobiłabym sobie zaległości kolejnym, więc Twoje obsunięcie w czasie jest mi niejako na rękę. Oczywiście mam nadzieję, że nie wejdzie Ci to w nawyk, bo już jestem na bieżąco i takie dłuższe przetrzymywanie czytelnika w niepewności co do dalszych losów bohaterów powinno być ustawowo karalne. ;)
Wracając do rozmowy pod ostatnim rozdziałem, bo już nie zdążyłam tam nic dodać, już któryś z kolei raz słyszę o "Wielkim Gatsbym", więc niniejszym wpisałam go sobie na listę "must read" i jak tylko przebrnę przez moją osobistą biblioteczkę, gdzie mam póki co mały stosik nieruszonych książek, na pewno po Twojej rekomendacji skoczę do biblioteki, przeczytam i wyrobię sobie własną opinię o twórczości Fitzgeralda. W sumie mogę zacząć od książki, którą kiedyś gdzieś wygrałam (i wstyd przyznać – od tego czasu czekała lepszych czasów na półce...), mianowicie "The Penguin Book of American Short Stories", bo przez spis treści przewijają się między innymi opowiadania Poego, Twaina, Faulknera czy Fitzgeralda – teraz jak ją oglądam to kajam się, że bardziej mnie zainteresowały nieruszone kryminały. ;) Jakoś tak mam, że najpierw wybieram się do księgarń, kupuję na pęczki książek, które na pewno pochłonę jednym tchem, ale z czasem jest ich tak dużo, że nie wiem z której strony zacząć... a potem pojawiają się kolejne. ;) Jednak już przedsięwzięłam decyzję, że dopóki nie nadrobię dotychczasowych zaległości, nic nowego nie kupię – okaże się ile w tym postanowieniu wytrwam.
Co do drugiej części "Władzy", koniecznie pomyśl o kontynuacji, bo ta historia naprawdę ma potencjał. Ciężko teraz znaleźć w Internecie prawdziwie odautorskie oryginalne opowiadania jeśli chodzi o fanfiction potterowskie – ta tematyka jest już przemaglowana po stokroć z każdej strony, tym bardziej moim zdaniem Twoja wersja jest unikalna. No, ale nie o tym jest ten blog, więc przejdę już do najnowszego rozdziału. :)
Po raz kolejny już od samego początku czytania uderza mnie mnogość szczegółów, jakie wprowadzasz do historii – nie mam tu na myśli wyłącznie wystroju wnętrz, ale też te z pozoru nieważne rozmówki, jakie toczą ze sobą postaci. Naprawdę jestem pod wrażeniem tego, jak potrafisz budować nastrój poszczególnych scen, nie przechodzisz od razu do meritum, z każdym słowem nadajesz swoim bohaterom wyrazu – jakbyś była obserwatorem stojącym gdzieś obok i spisującym to, co widzisz wokół siebie. W trakcie śledzenia tekstu odnoszę nieodparte wrażenie, że oglądam film, a nie czytam opowiadanie – to naprawdę ciekawe uczucie. :)
Inna rzecz, która zwracała moją uwagę już przy okazji "Władzy" to Twoja niesamowita dbałość o techniczną stronę opowiadania: nie dopatruję się nigdzie najmniejszej literówki, zapomnianej kropki czy niepotrzebnie wtrąconego przecinka – a jestem naprawdę wyczulona na takie drobiazgi, więc chwała Ci za to. :)
Natomiast jeśli mowa o samej treści, przeczuwałam, że we wprowadzeniu postaci owego złodziejaszka pewnie musisz mieć jakiś cel. Co prawda nie odkryłam jeszcze jaka będzie jego rola, ale przecież w końcu wszystkiego się dowiem, prawda? ;) Rozdział właściwie można by nazwać przejściowym, gdyby nie intrygujące zakończenie. Naturalnie ciekawi mnie kim są wspomniani na końcu mężczyźni, w końcu ktoś taki jak Ferild nie zdenerwowałby się czyjąś obecnością ot tak sobie.
Nurtuje mnie też dokąd zmierza cała historia, póki co wątek goni wątek, a ja się staram w tym wszystkim nie pogubić. ;) Bez wątpienia nie brakuje Ci pomysłów, a i z każdym rozdziałem opowieść nabiera rumieńców.
Pozostaje mi tylko liczyć, że Twoja wyobraźnia nadal będzie pracować na najwyższych obrotach, a Ty znajdziesz czas, by ubrać swoje pomysły w słowa.
Czekam z niecierpliwością na kolejną część i pozdrawiam Cię ciepło. :)
Ach, Gatsby. Szczerze mówiąc, to ja się też długo za niego zabierałam, bo znając tę powieść jedynie ze słyszenia, nabrałam jakichś dziwnych uprzedzeń. Miałam zdumiewającą pewność, że mi się nie spodoba, a jednak trafiła ostatecznie na listę moich ulubionych książek :).
Po stokroć dziękuję Ci za przemiły komentarz. Tak się cieszę, że podoba Ci się moja twórczość, zarówno "współczesna", jak i ta dawniejsza :). I masz rację co do tej dbałości o estetykę ;D. Sama bardzo nie lubię literówek itd., więc przykładam się bardzo do sprawdzania tekstu pod tym kątem.
Powstawanie rozdziału przedłuża się, niestety, z powodu niedawnej wichury, która spowodowała niemałe zniszczenia w naszej okolicy. Internetu ciągle nie ma. Korzystam chwilowo ze starego, mobilnego, który się ciągle rozłącza, dlatego kończę już, pozdrawiając Cię bardzo ciepło i serdecznie :)
Nie od dziś wiadomo, że pierwsze wrażenie bywa bardzo mylące. :)
A pogoda jest faktycznie okropna ostatnimi czasy, wielu ludziom spłatała figla. Trzymam w takim razie kciuki za szybkie rozwiązanie problemu z Internetem i Twojego powrotu do pisania. Byle Ci tylko w tym czasie dopisywała wena twórcza. :)
Nadal wchodzę codziennie licząc, że zobaczę rozdział VII - mam nadzieję, że wena Ci dopisuje i są jakieś postępy. :)
Będę czekać dalej, ile będzie trzeba. ;)
Nawet nie wiesz jak się ucieszyłam, że w "Uwagach" pojawiło się coś nowego! :D Już się bałam, że nas opuściłaś, bo ta cisza się tak złowieszczo przedłużała...
Szkoda komputera i szkoda rozdziału, bo na pewno kosztował Cię sporo pracy, ale cieszę się jak dziecko, że nie poddałaś się mimo przeciwności i piszesz od nowa - skoro sztorm i awaria komputera Cię nie powstrzymały, to już nic tego nie zrobi! :D
A tak swoją drogą, schlebiasz mi, nie ma za co dziękować. :)
O nie, opuścić bloga na pewno nie zamierzam :). Też się cieszę, że jesteś ciągle ze mną mimo mojej przedłużonej "nieaktywności" ;). Odzyskałam jednak właśnie nadzieję, bo dzwonili z serwisu i powiedzeli, że to wina zasilacza (przez cały ten czas czekali na decyzję, czy mają kupić nowy, bo nie mogli się z nami skontaktować), więc może dane się zachowały, nie wiem, nie znam się na tym, ale mam nadzieję, że dziś wieczorem będzie można odebrać komputer i przekonam się ostatecznie, co ocalało. Byłam już pewna, że to dysk padł.
W tym czasie przemyślałam wiele spraw związanych z opowiadaniem, zaplanowałam fabułę, obmyśliłam dokładniej postaci (bo to one zawsze jakoś były dla mnie najważniejszym elementem - w pisaniu i czytaniu), oczywiście główne wątki się już rozgałęziają, pojawiają się w mojej głowie nowi bohaterowie, ale mam nadzieję, że się w tym wszystkim czytelnik nie pogubi. Zawsze tak mam przy pisaniu, że z jednej sceny wyrasta czasem cały wątek albo i kilka (Quentin np. z "Władzy i potęgi" miał początkowo zniknąć definitywnie po odwiezieniu Harry'ego do hotelu...).
Mam nadzieję, że spodoba Ci się, co zaplanowałam :).
Pozdrawiam ciepło! :)
Podoba mi się, w jaki sposób konstruujesz świat. Znakomicie ci to wychodzi. Styl i język są znowu świetne...
23 year-old Dental Hygienist Rycca Worthy, hailing from Happy Valley-Goose Bay enjoys watching movies like The Private Life of a Cat and Cooking. Took a trip to Brussels and drives a De Dion, Bouton et Trépardoux Dos-à -Dos Steam Runabout "La Marquise". wiecej informacji
Prześlij komentarz