Obsługiwane przez usługę Blogger.
RSS

II

Wiśniowe konfitury
 
Książę Niestrin-Lidurienow, jeden z najbardziej poważanych w mieście arystokratów, zajmował wygodne, siedmiopokojowe mieszkanie w niedawno ukończonej kamienicy przy ulicy Różanej. Największym pomieszczeniem był tam salon, przestronny i widny, urządzony bez przytłaczającego przepychu, owszem, z elegancką prostotą. Wchodząc doń, doznawało się uczucia miłej swobody, a zarazem spokojnego poczucia bezpieczeństwa. Meble z orzechowego drewna miały modne, opływowe kształty, zaś miękkie obicia – jasne, stonowane barwy. Subtelne ozdoby nie kłuły w oczy, nie  rozpraszały uwagi, natomiast dyskretnie przydawały pokojowi szczególnego czaru.
Poza salonem, nie licząc łazienek i pomieszczeń dla służby, książę posiadał jeszcze jadalnię, własny gabinet, oddzielną obszerną bibliotekę, niewielką sypialnię, garderobę, a nawet sypialnię dla gości, z której zresztą nie korzystał nikt od niepamiętnych czasów. Szczerze mówiąc, nawet salon dawno już nie widział żadnego ze znajomych swego właściciela.
Książę był bowiem, jak to się zwykło określać, typem samotnika. Nie miał rodziny i nie zamierzał jej, przynajmniej na razie, zakładać, nie zapraszał nigdy licznego towarzystwa – właściwie rzadko przychodził ktokolwiek – nie uczestniczył na ogół w balach, proszonych obiadach czy salonowych dyskusjach, jego zdaniem wybitnie jałowych, za to widywano go częstokroć w monumentalnym, strzelistym gmachu Biblioteki Narodowej lub przy okazji wszelkich konferencji dotyczących spraw politycznych na najwyższym szczeblu.
Zachowanie to, zasadniczo uważane za dość ekscentryczne wśród wyższych sfer Nardylii, stolicy Norienu, nie wynikało wszelako z mizantropii czy nieśmiałości, bynajmniej, a najzwyczajniej w świecie – z braku czasu.
Ariesim Niestrin-Lidurienow był człowiekiem niezmiernie wciąż zajętym. Wiele podróżował po kontynencie, jako siostrzeniec samej królowej Norienu bawił nawet niejednokrotnie na dworach monarszych, gdzie nawiązywał znajomości z wpływowymi osobistościami – sam wnuk cesarza Lichtgurii, młodziutki, dwudziestoletni zaledwie, przyszły oficer, uważał go za serdecznego przyjaciela – a także, zupełnie nieświadomie, wywoływał do dziś, mimo że dobiegał już trzydziestego siódmego roku życia, ogromne poruszenie wśród szlachetnie urodzonych panien na wydaniu.
 Był ponadto doktorem nauk przyrodniczych, autorem kilku książek z różnych dziedzin oraz niezliczonej ilości artykułów, początkowo naukowych, później także społecznych i światopoglądowych, niekiedy filozofem, przez krótki czas politykiem, zdeklarowanym ateistą, światowym liberałem, a do tego wszystkiego wiernym wielbicielem Lionny, stolicy Frycji, gdzie studiował przez pięć lat i gdzie obecnie posiadał wystawną letnią rezydencję.
Prócz tego był właścicielem znakomicie prosperującego majątku ziemskiego, położonego w malowniczej Dolinie Siedmiu Jezior, na wschód od stolicy, i głównie z tego źródła czerpał fundusze niezbędne dla rozwoju jego badań nad niedawno powstałą teorią ewolucjonizmu.
Większość czasu spędzał jednak w Nardylii, w swoim obszernym mieszkaniu przy ulicy Różanej, gdzie najczęściej zamykał się w gabinecie, poleciwszy uprzednio kamerdynerowi nie wpuszczać nikogo poza umówionymi gośćmi, jeśli już musieli przychodzić. Stary sługa pilnował więc sumiennie, by nikt nie ośmielił się przeszkodzić panu w pisaniu nowego przełomowego dzieła, z którego sam nie potrafiłby zapewne zrozumieć ani słowa, ale wiedział na pewno – książę niezmiernie często to podkreślał – że jest to sprawa niesłychanie doniosła dla budowania ładu i harmonii wśród przyszłych pokoleń.
 Właśnie tak: ładu i harmonii – podkreślił z namaszczeniem kamerdyner, zwracając się do Ferilda sei Larsen Kana, który owego frazesu wysłuchał z lekceważąco uniesioną lewą brwią, stanąwszy w progach książęcego mieszkania.
 Rozumiem. Sprawa, z którą przychodzę, jest jednakże nieco bardziej pilna – rzekł z lodowatą kurtuazją. – Jestem zresztą umówiony na dziś wieczór. Byłby pan łaskaw przesunąć się odrobinę, byśmy mogli wejść?
Jak należało się spodziewać, wierny sługa nie był tak łaskaw, mimo że osobliwy gość z krukiem na ramieniu zwracał się do niego nader uprzejmie.
 Książę pan powiedział dziś wyraźnie: nie wpuszczać nikogo – odparł, groźnie marszcząc siwe brwi. – Więc nie wpuszczam.
Ferild zrozumiał wówczas z całą jasnością, że w uczciwym starciu z krzepkim jeszcze staruszkiem nie ma najmniejszych szans. Na szczęście miał do dyspozycji pewne, nie do końca uczciwe, powiedzmy, środki zaradcze.
Bez słowa pstryknął palcami, zmieniając się w mgnieniu oka w rdzawą łasicę, czmychnął do przedpokoju pod nogami osłupiałego kamerdynera, po czym, przemknąwszy do salonu przez uchylone drzwi, z najwyższą godnością, na jaką tylko może sobie pozwolić futrzane zwierzątko, wskoczył lekko na miękką, pasiastą kanapę. Czarnopióra Eldis, chcąc nie chcąc, pofrunęła jego śladem; wylądowała jednak w bezpieczniejszym miejscu – na szczycie błyszczącego, delikatnie zdobionego kredensu.
Poczciwy kamerdyner przez parę chwil stał przy drzwiach jak rażony piorunem, a pojąwszy wreszcie, co się wydarzyło, pobladł ze zgrozy i rzucił się w pogoń za intruzami, wzywając na pomoc swoje dzieci, pełniące obowiązki pokojowych:
 Pola! Kola! Do mnie tu, migiem! Łapcie! Prędko!
Dorodne, modrookie bliźnięta zjawiły się w ułamku sekundy w pełnej gotowości. Oceniwszy błyskawicznie sytuację, wymieniły jedno tylko porozumiewawcze spojrzenie, po czym ruszyły zgodnie do kontrataku.
Skutek ich strategicznych działań był taki, że po dwóch minutach Kola podskakiwał niezdarnie, starając się schwytać fruwającego mu tuż nad głową, jakby umyślnie drażniącego się z nim kruka, a Pola z uśmiechem triumfu na rumianej twarzyczce ściskała w silnej dłoni szamoczącą się rozpaczliwie łasiczkę.
Nie zauważono nawet kiedy, zwabiony widocznie hałasem, książę wetknął głowę do salonu.
 Co tu się dzieje? – spytał, bardziej zaciekawiony niż zły. – Co właściwie u mnie robią te stworzenia? Poleńka, puść to biedne zwierzę, zadusisz je.
Poleńka posłusznie rozluźniła uścisk, dzięki czemu Ferild błyskawicznie wyśliznął jej się z rąk, upadł na lśniącą podłogę, po czym wyprostował się dumnie w normalnej już postaci, trochę tylko zdyszany. U jego boku stanęła zaraz przysadzista, może szesnastoletnia dziewczyna w kraciastej, jakby przydużej koszuli i sztruksowych spodniach na szelkach. Cienki, rudawy warkocz okalał jej głowę od lewej skroni aż do prawej, gdzie resztę włosów związano tasiemką w koński ogon. Wydawała się nieco onieśmielona, ale w jej szarych, wesołych oczach migotały łobuzerskie iskierki.
Książę przyglądał jej się uważnie przez chwilę – patrzyła mu prosto w twarz, ale jakoś pokornie, bez śladu wyzywającej pewności siebie – po czym przeniósł wzrok na towarzyszącego jej mężczyznę.
 Doktor Ferild sei Larsen Kan, jak mniemam – rzekł przepraszająco, podchodząc i wyciągając ku niemu rękę. Głos miał miękki, dość wysoki, całkowicie pozbawiony pretensjonalności. – Proszę wybaczyć, zupełnie zapomniałem uprzedzić służbę o pańskiej wizycie. Zechcą państwo spocząć, bardzo proszę. A oto zapewne pańska…?
 Eldis –  odparł Ferild. Skłonił się lekko księciu i, minąwszy go bez słowa, zajął miejsce na kanapie, odkładając  na bok laskę z ptasią głową.
Ariesim Niestrin-Lidurienow delikatnie cofnął jawnie wzgardzoną dłoń, po czym odwrócił się do gościa z uprzejmym uśmiechem, jakby zupełnie nic się nie stało. Eldis jednak, która przycupnęła sobie w międzyczasie na jednym z foteli, dostrzegła coś drapieżnego w tym jego uśmiechu, a trzeba przyznać, że mimo młodego wieku znała się na ludziach jak mało kto.
„Zły jest, nie daruje mu łatwo takiej zniewagi. O tak, zły jest, ale jaki przez to zabawny” myślała z coraz większym rozbawieniem.
 Eldis… – powtórzył powoli Ariesim, zezując w jej kierunku, ale wciąż zwracając się wyłącznie do Ferilda. – Eldis… jak dalej, bo nie raczył pan, zdaje się, wspomnieć?
Odprawił służbę, poleciwszy podać gościom herbatę.
 Po prostu Eldis – odezwała się dziewczyna. – A jak dalej, to mistrz mój nie wie. Ani też ja sama. Tak jest, Eldis i tyle.
 Eldis i tyle – powtórzył cicho Ferild z jakąś złośliwą uciechą, a przynajmniej tak zdawało się księciu.
Niestrin-Lidurienow zamrugał, zbity z tropu, chwilę medytował, patrzył bezradnie na swoich gości, bezskutecznie usiłując coś zrozumieć.
 Za pozwoleniem… – zaczął w końcu. – Pani… Eldis… musi mieć chyba pani jakieś nazwisko. Jakżeby inaczej? Ma pani przecież matkę, ojca?...
 Ani matki, ani ojca – powiedziała poważnie Eldis. – Mam tylko mego mistrza i dobroczyńcę. O, tego tu. – Wskazała nagle palcem na sztywno wyprostowanego na kanapie Ferilda.
Książę zmarszczył brwi.
 Ależ jak tak żyć można? – zapytał raczej siebie niż kogokolwiek innego. – Bez nazwiska, jak zwierzę?
 Bardzo być może, że jak zwierzę, jaśnie wielmożny książę – zgodziła się Eldis po krótkim namyśle. – To bardzo być może. Przecie pan sam widział – zwierzę.
 Sam pan widział i sam pan raczył to pierwszy z nas zauważyć, zresztą dawno już – uzupełnił Ferild sei Larsen.
 Słucham? – Ariesim podniósł głowę i w jednej chwili zrozumiał wszystko. Na jego policzki wystąpił lekki rumieniec. Łajdak, kpi sobie z niego w żywe oczy, w jego własnym domu! Oczywiście, że chodzi mu o artykuł, o artykuł chodzi, o cóż innego? Boli go prawda, dowiedziony naukowo fakt. Zawsze bolało ich, że niżej stoją od arystokracji, ale teraz, kiedy dowiedziono naukowo, że w społeczeństwie zachodzą analogiczne do ewolucji procesy, tylko złość im pozostała. Kpina tylko i szyderstwo.
Podano herbatę. Ferild sięgnął po filiżankę.
 Zalecam panu spokój, książę. – Jego ton był niemal łagodny. – Nikt tutaj nie ośmieliłby się kpić z pana, stanowczo pana zapewniam. Za siebie przynajmniej mogę ręczyć. – Mrugnął błękitnym okiem do Eldis. – A ostatni artykulik pański, o tak, czytałem, niezmiernie ciekawy. Sądzę jednak, że nie mam powodu, by za jego sprawą rozzłościć się do tego stopnia, by móc się posunąć do kpiny. O, przeciwnie, ja doskonale pana rozumiem. Arystokracja wszak musi uzasadnić swą uprzywilejowaną pozycję, powoli się już sypiącą, jak się zdaje. Herbata, doprawdy, znakomita. Sprowadzona zza kontynentu, najlepszy gatunek, jak sądzę. Jeszcze niedawno tłumaczyliście wszystko boskim prawem. Trochę to ostatnio wyszło z mody, trzeba podążać z duchem czasu, wyjaśnić wszystko naukowo. Dlaczego porzuciliście pierwotną wersję o bogach? Bez bogów ludzie są zwierzętami, pan to rozumie doskonale, ale wtedy musiałby pan przyznać, że jest pan takim samym zwierzęciem jak my czy nawet chłopi. To poniżające, nieprawdaż? Uzasadnia więc pan swą wyższość prawem ewolucji: organizmy o lepiej rozwiniętym mózgu powinny panować nad innymi, jak na przykład człowiek nad psem, zgadza się?
 Pan ze mnie kpi – stwierdził książę głosem zimnym jak lód.
Eldis z cichym westchnieniem wzniosła oczy ku górze, czego nikt z obecnych nie zauważył.
„Jakiś ty jednak głupi” mówiło jej spojrzenie. „On przecie z ciebie nie kpi. Za bardzo go uraziłeś swoją pychą. To ja z ciebie kpiłam, ja tylko, a tego toś nawet nie zauważył.”
Czuła się nawet w pewien sposób dotknięta.
 Eldis sei Larsen Silledir – wtrąciła.
Niestrin-Lidurienow spojrzał na nią z niejakim zaskoczeniem, jakby dotąd nie zdawał sobie sprawy z jej wcześniej obecności.
Eldis istotnie nosiła oficjalnie nazwisko Silledir, lecz twierdząc, że ani ona, ani jej „mistrz” nie wiedzą, jak się naprawdę nazywa, niezupełnie kłamała. Wypada w tym miejscu nieco bliżej o niej, jak również o jej towarzyszu, opowiedzieć, by wyjaśnić, jak to w rzeczywistości wyglądało.
Ferild sei Larsen Kan był, jak to już zostało wspomniane, cudzoziemcem. Pochodził z Rilledinu, to jest z północy, dokładniej z miasta Sitrel niedaleko wschodniej granicy. Piętnaście lat temu – miał wówczas lat dwadzieścia cztery i był początkującym, lecz bardzo zdolnym czarodziejem – zgodził się wziąć udział w szaleńczej wyprawie organizowanej przez jemu podobnych śmiałków, czy też, jak ich powszechnie określali starsi, „narwańców”.
Pomysł był w istocie godny szaleńca, ponieważ zakładał nielegalne przekroczenie granicy okupowanego przez Nubimię Rilledinu, przedostanie się z fałszywymi dokumentami do stolicy okupanta i – rzecz nieprawdopodobna – zamach na nubimskiego cesarza. Jak zamierzano ów plan przeprowadzić, Ferild nigdy nikomu nie mówił, być może nawet nie pamiętał, nie to jest zresztą istotne. Zamach oczywiście nie doszedł do skutku, większość sprawców ujęto, reszta straciła życie albo cudem się wymknęła, a nubimskie wojska, z zemsty oraz gwoli ostrzeżenia, ostrzelały z dział przygraniczne miasta i puściły z dymem kilkadziesiąt wsi.
Ferild sei Larsen, jako naprawdę uzdolniony czarodziej, wyszedł z tego wszystkiego niemal bez szwanku, z kilkoma zaledwie niegroźnymi obrażeniami i kilkuletnim dzieckiem, uratowanym w przypływie niezrozumiałego bohaterstwa z podpalonej chaty, gdzie przez kilka dni ukrywał się przed dyszącym żądzą zemsty wrogiem.
Jak można się domyślić, udało mu się przekroczyć południową granicę, stamtąd przemierzyć pół kontynentu, by dostać się wreszcie do wyspy Norien, jedynego chyba wówczas miejsca osłoniętego przed wojną mądrymi rządami Fielidiety II Wielkiej. Odnaleziono go skrajnie wycieńczonego i wraz z umierającą dziewczynką zabrano bezzwłocznie do azylu dla uchodźców prowadzonego przez zakon Brilde, bogini nieba. Dziecko wyzdrowiało bardzo prędko dzięki magicznym miksturom. Ferild również wkrótce doszedł do siebie. Przez dłuższy czas mieszkał odtąd w klasztorze, gdzie dał się poznać jako najbardziej sumienny sanitariusz, utalentowany magicznie młody człowiek odważnie niosący pomoc potrzebującym, tylko, jak opowiadano sobie szeptem, „ciągle czegoś smutny, ciągle coś mu na sercu leży, rzuca się, krzyczy w nocy, a czasem to ci wpadnie w jakieś takie otępienie, myślisz: przytomny, nieprzytomny? A on zaśmieje się nagle, ale jakoś tak nie z radości, tylko tak chichocze jakoś złośliwie.” „Może opętany?” „Gdzie on opętany! Wstyd nawet takie rzeczy opowiadać! Jedna z wyższych kapłanek go względem tej sprawy badała. Nie, on nie opętany. Tragedię przeżył i to pewnie biedakowi w głowie pomieszało.”
Ostatecznie stanęło na tym, że półobłęd Ferilda sei Larsen wynika z wojennej traumy i wyjątkowej wrażliwości. Tymczasem miał on też inną, ważniejszą przyczynę, której wszelako nie będę teraz szczegółowo opisywać. Dość powiedzieć, że przyczyna owa wżarła się w serce Ferilda sei Larsen tak głęboko, że nie pozbył się tej zmory do dzisiejszego dnia.
Podczas pobytu w klasztorze nie chciał nawet widzieć ocalonej dziewczynki. Ograniczył się jedynie do nadania jej rdzennie rilledińskiego imienia Eldis, nazwiska jakichś jego dalekich krewnych oraz charakterystycznego dla ich rodaków imienia nadawanego dzieciom po matce – „sei Larsen”, co przetłumaczyć można jako „ta, która pochodzi od Larsen”.
Dwa lata później pojął za żonę pannę z bogatej mieszczańskiej rodziny, a zaledwie Eldis skończyła lat dziesięć, przyjął dziewczynkę do siebie na służbę. Urocze, mądre, niemal zawsze radosne dziecko zawładnęło jego sercem tak łatwo i naturalnie, że bez namysłu zgodził się uczyć swoją ulubienicę magii, co od zawsze ją po dziecięcemu fascynowało.
Teraz Eldis miała lat osiemnaście, choć wyglądała na mniej, miłą, okrągłą, piegowatą buzię oraz niezwykły talent do czytania w ludzkich duszach jak w otwartych księgach. Po śmierci pani ona jedna znała straszliwą tajemnicę swego mistrza, którego, mając zaledwie trzynaście lat, w niepojęty sposób doprowadziła do tego, że wyznał jej wszystko, sam nie wiedząc jak i dlaczego.
 Eldis sei Lar… sen Silled… dir? – powtórzył książę Niestrin-Lidurienow, nie bardzo rozumiejąc, o co właściwie chodzi. Przyszło mu to zresztą nie bez pewnego trudu, ze względu na osobliwe  dla niego brzmienie. Nigdy nie mógł pojąć, z jakichż to tajemniczych powodów język rillediński tak uporczywie stawia obok siebie głoski „l” i „r”, które tak często plączą mu się w mowie.
 Tak, bardzo pana interesowało przedtem moje nazwisko. – Eldis utkwiła w nim badawcze spojrzenie.
 Ach, tak, naturalnie, niezmiernie mi przyjemnie. – Książę zerwał się z fotela i złożył jej głęboki, pełen naturalnego wdzięku ukłon. – Zdaje się, że do tej pory nie przyszło mi do głowy, by się pani przedstawić. Najpokorniej proszę o wybaczenie. Ta cała etykieta… – Machnął niecierpliwie ręką. – Pozwoli pani, książę Ariesim Niestrin-Lidurienow, niesłychanie rad jestem panią poznać.
Tym razem zwracał się wyłącznie do Eldis, która wstała ze swego miejsca i dygnęła, ale tak haniebnie niezdarnie, że książę, mimo że nie był nigdy niewolnikiem etykiety, nie zdołał opanować lekkiego skrzywienia, a Ferild sei Larsen – rozbawionego parsknięcia.
 Książę wielmożny, księżniczka Miladiena przyszła, prosić? – Do salonu wkroczył posuwiście stary kamerdyner z nader uroczystą miną.
Na twarzy księcia odmalował się nagle wyraz tak wielkiej ulgi, że Eldis poczuła się trochę winna wywołania w nim takiego napięcia.
Istotnie, Ariesim Niestrin-Lidurienow czuł się od pewnego czasu nieco nieswojo w towarzystwie tych dwojga. Zwłaszcza odkąd odkrył ku swemu najwyższemu przerażeniu, że ten cudak w dawno niemodnym fraku czyta w myślach. Od owej chwili uważał się za zhańbionego w pewien sposób, i to przez kogo! „Dżentelmen o nieskazitelnych manierach nigdy nie powinien mówić takich rzeczy nawet wobec warstw niższych” wyrzucał sobie w duchu, wciąż roztrzęsiony. „Tak, tylko że ja tego nie wypowiadałem na głos, a to nie moja wina, że to… zresztą, to diabli wiedzą, co to takiego!”
Dobrze, że chociaż Mila była względnie normalna.
 Prosić, prosić, naturalnie! – zawołał ze szczerą radością. – I niech Jedofia poda wiśniowe konfitury, moja droga kuzynka za nimi przepada. Mam nadzieję, że państwo również raczą skosztować – zwrócił się ponownie do swoich gości.
Kamerdyner wyszedł, skłoniwszy się dwornie.
 Właściwie to czemu nie, bardzo chętnie – zgodziła się natychmiast Eldis.
 Pozwoli pan, że uprzejmie podziękuję – odparł Ferild.
Co prawda książę spodziewał się takiej odpowiedzi, lecz mimo to, kiedy już ją usłyszał, tak go ona, nie wiedzieć czemu, rozjuszyła, że aż zbladł, a zaraz potem poczerwieniał ze złości.
 Wie pan co, Ferildzie sei Larsen? – rzekł głośno, utkwiwszy w nim płonące gniewem oczy. – Wiedziałem, że pan tak powie. Doskonale wiedziałem. I wie pan co, każę podać panu te konfitury, a panu będzie niezręcznie wtedy odmówić. Tak właśnie zrobię, powiadam panu – zakończył groźnie.
 Eldis przyjrzała mu się uważnie. Był w tej chwili przystojniejszy, niż jej się z początku wydawało. Niebieskie, wcześniej jakby przymglone, oczy błyszczały teraz jak wypolerowane srebra, blade policzki poróżowiały, nawet jasne włosy, ułożone dotąd pieczołowicie w modnym niby-nieładzie, zyskały wreszcie jakąś swobodną naturalność, kiedy zmierzwił je dłonią, wyprowadzony ostatecznie z równowagi. Nozdrza drgały mu leciutko, pierś pod błękitno-brzoskwiniową, wzorzystą kamizelką poruszała się szybciej niż zwykle.
„Owszem, ma ładną twarz” zawyrokowała w końcu. „Czoło blade, wysokie, dumne, prawie bez zmarszczek, gęste brwi, oczy jak oczy, niebieskie, zwyczajne, nos długi, prosty, nie tak jak mistrz Ferild,  rysy nawet delikatne, ale podbródek dosyć mocny, to dobrze. Coś jest w tej twarzy, jakaś taka powaga, spokój. Stateczność, to chyba to słowo. I trzyma się prosto, tak elegancko, jak mistrz Ferild. Trzeba przyznać, że nawet, nawet, chociaż już trochę stary.” Westchnęła cicho, jakby czymś zawiedziona.
Wyjaśnić w tym miejscu należy, że Eldis nie miała absolutnie żadnych względem uczonego księcia zamiarów. Po prostu lubiła ludzi pięknych i pragnęłaby gorąco, by wszyscy tacy byli. Jej drobny zawód wynikał jednym słowem wyłącznie ze współczucia.
Ferild sei Larsen zaśmiał się niespodziewanie.
 Wie pan co? – rzekł tonem zaskakująco przyjaznym. – Przyznam się, że coraz bardziej pana lubię.
Książę uniósł brwi. Chwilę stał bez ruchu, aż w nagłym olśnieniu pojął wszystko. Teraz rozumiał doskonale, z zadziwiającą jasnością. Ów człowiek to obłąkaniec, oczywisty wariat, dziewczyna, dziecko właściwie jeszcze, i to też jakieś dziwne, a jego „droga kuzynka” w imię jakichś niedorzecznych, nieuzasadnionych naukowo legend zmusza go do przebywania z takimi ludźmi, więcej nawet – trzymania ich w jego własnym mieszkaniu. Nie umiał sobie przypomnieć, czemu właściwie się na to zgodził.
 Wszyscy już są? – zawołała nagle kruczowłosa dama, która jak burza wpadła właśnie do salonu Niestrina-Lidurienowa. – Dobrze, wybaczą państwo drobne spóźnienie. Myślę, że się wszyscy znamy, darujmy więc sobie wstępne uprzejmości. Sprawa jest pilna, i czekać żadną miarą nie może. Ach, kuzynie, pozwoliłam sobie skorzystać z łazienki, żeby nosek przypudrować – rzuciła w stronę księcia. – Itia! – Odwróciła się z kolei do towarzyszącego jej wysokiego mężczyzny z lśniącą szablą u boku. – Stań pod drzwiami i pilnuj, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Otóż, moi kochani, kuzynie Ariesimie… Ferildzie… Och, czy ja rzeczywiście widzę wiśniowe konfitury?! Doprawdy, przepadam za nimi – wyznała z pewnym zawstydzeniem w głosie. – Lecz dajmy temu na razie pokój. Kuzynie… Ferildzie sei Larsen Kan… Oraz ty, droga… – zastanowiła się przez chwilę, usiłując przypomnieć sobie imię Eldis – przyjaciółko…  Tak... Nadeszła w końcu chwila, której z takim zniecierpliwieniem zapewne oczekiwaliście… Och, nie wiem doprawdy, jak was przeprosić za moje niewybaczalne spóźnienie. – Obecni zapewnili ją gestami, że nic nie szkodzi. – Dobrze więc, przejdziemy od razu do rzeczy – ciągnęła, znacznie podniesiona na duchu. – Nadeszła owa chwila, kiedy wszystko się dokona. Teraz, tutaj, w tym oto pomieszczeniu, bardzo pięknym zresztą, rozstrzygną się losy naszego świata. Moi drodzy, mamy misję do spełnienia. Niesłychanie i bezsprzecznie doniosłą misję. Musimy odnaleźć Wybrańca.
Zapadła złowroga cisza.

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

1 komentarze:

Anonimowy pisze...

Podoba mi się styl i język. Bohater tego rozdziału tak jakoś przywodzi mi na myśl Rosjanina...

Prześlij komentarz