Wiśniowe konfitury
Książę Niestrin-Lidurienow, jeden z najbardziej
poważanych w mieście arystokratów, zajmował wygodne, siedmiopokojowe mieszkanie
w niedawno ukończonej kamienicy przy ulicy Różanej. Największym pomieszczeniem
był tam salon, przestronny i widny, urządzony bez przytłaczającego przepychu,
owszem, z elegancką prostotą. Wchodząc doń, doznawało się uczucia miłej swobody,
a zarazem spokojnego poczucia bezpieczeństwa. Meble z orzechowego drewna miały
modne, opływowe kształty, zaś miękkie obicia – jasne, stonowane barwy. Subtelne
ozdoby nie kłuły w oczy, nie rozpraszały uwagi, natomiast dyskretnie
przydawały pokojowi szczególnego czaru.
Poza salonem, nie licząc łazienek i pomieszczeń dla
służby, książę posiadał jeszcze jadalnię, własny gabinet, oddzielną obszerną
bibliotekę, niewielką sypialnię, garderobę, a nawet sypialnię dla gości, z
której zresztą nie korzystał nikt od niepamiętnych czasów. Szczerze mówiąc,
nawet salon dawno już nie widział żadnego ze znajomych swego właściciela.
Książę był bowiem, jak to się zwykło określać, typem
samotnika. Nie miał rodziny i nie zamierzał jej, przynajmniej na razie,
zakładać, nie zapraszał nigdy licznego towarzystwa – właściwie rzadko
przychodził ktokolwiek – nie uczestniczył na ogół w balach, proszonych obiadach
czy salonowych dyskusjach, jego zdaniem wybitnie jałowych, za to widywano go
częstokroć w monumentalnym, strzelistym gmachu Biblioteki Narodowej lub przy
okazji wszelkich konferencji dotyczących spraw politycznych na najwyższym
szczeblu.
Zachowanie to, zasadniczo uważane za dość
ekscentryczne wśród wyższych sfer Nardylii, stolicy Norienu, nie wynikało wszelako z
mizantropii czy nieśmiałości, bynajmniej, a najzwyczajniej w świecie – z braku
czasu.
Ariesim Niestrin-Lidurienow był człowiekiem
niezmiernie wciąż zajętym. Wiele podróżował po kontynencie, jako siostrzeniec
samej królowej Norienu bawił nawet
niejednokrotnie na dworach monarszych, gdzie nawiązywał znajomości z wpływowymi
osobistościami – sam wnuk cesarza Lichtgurii, młodziutki, dwudziestoletni
zaledwie, przyszły oficer, uważał go za serdecznego przyjaciela – a także,
zupełnie nieświadomie, wywoływał do dziś, mimo że dobiegał już trzydziestego
siódmego roku życia, ogromne poruszenie wśród szlachetnie urodzonych panien na
wydaniu.
Był ponadto doktorem nauk przyrodniczych,
autorem kilku książek z różnych dziedzin oraz niezliczonej ilości artykułów,
początkowo naukowych, później także społecznych i światopoglądowych, niekiedy
filozofem, przez krótki czas politykiem, zdeklarowanym ateistą, światowym
liberałem, a do tego wszystkiego wiernym wielbicielem Lionny, stolicy Frycji,
gdzie studiował przez pięć lat i gdzie obecnie posiadał wystawną letnią
rezydencję.
Prócz tego był właścicielem znakomicie prosperującego
majątku ziemskiego, położonego w malowniczej Dolinie Siedmiu Jezior, na wschód
od stolicy, i głównie z tego źródła czerpał fundusze niezbędne dla rozwoju jego
badań nad niedawno powstałą teorią ewolucjonizmu.
Większość czasu spędzał jednak w Nardylii, w swoim
obszernym mieszkaniu przy ulicy Różanej, gdzie najczęściej zamykał się w
gabinecie, poleciwszy uprzednio kamerdynerowi nie wpuszczać nikogo poza
umówionymi gośćmi, jeśli już musieli przychodzić. Stary sługa pilnował więc
sumiennie, by nikt nie ośmielił się przeszkodzić panu w pisaniu nowego
przełomowego dzieła, z którego sam nie potrafiłby zapewne zrozumieć ani słowa,
ale wiedział na pewno – książę niezmiernie często to podkreślał – że jest to
sprawa niesłychanie doniosła dla budowania ładu i harmonii wśród przyszłych
pokoleń.
– Właśnie tak: ładu i harmonii – podkreślił z
namaszczeniem kamerdyner, zwracając się do Ferilda sei Larsen Kana, który owego
frazesu wysłuchał z lekceważąco uniesioną lewą brwią, stanąwszy w progach
książęcego mieszkania.
– Rozumiem. Sprawa, z którą przychodzę, jest jednakże
nieco bardziej pilna – rzekł z lodowatą kurtuazją. – Jestem zresztą umówiony na
dziś wieczór. Byłby pan łaskaw przesunąć się odrobinę, byśmy mogli wejść?
Jak należało się spodziewać, wierny sługa nie był tak
łaskaw, mimo że osobliwy gość z krukiem na ramieniu zwracał się do niego nader
uprzejmie.
– Książę pan powiedział dziś wyraźnie: nie wpuszczać
nikogo – odparł, groźnie marszcząc siwe brwi. – Więc nie wpuszczam.
Ferild zrozumiał wówczas z całą jasnością, że w
uczciwym starciu z krzepkim jeszcze staruszkiem nie ma najmniejszych szans. Na
szczęście miał do dyspozycji pewne, nie do końca uczciwe, powiedzmy, środki
zaradcze.
Bez słowa pstryknął palcami, zmieniając się w mgnieniu
oka w rdzawą łasicę, czmychnął do przedpokoju pod nogami osłupiałego
kamerdynera, po czym, przemknąwszy do salonu przez uchylone drzwi, z najwyższą
godnością, na jaką tylko może sobie pozwolić futrzane zwierzątko, wskoczył
lekko na miękką, pasiastą kanapę. Czarnopióra Eldis, chcąc nie chcąc,
pofrunęła jego śladem; wylądowała jednak w bezpieczniejszym miejscu – na
szczycie błyszczącego, delikatnie zdobionego kredensu.
Poczciwy kamerdyner przez parę chwil stał przy
drzwiach jak rażony piorunem, a pojąwszy wreszcie, co się wydarzyło, pobladł ze
zgrozy i rzucił się w pogoń za intruzami, wzywając na pomoc swoje dzieci,
pełniące obowiązki pokojowych:
– Pola! Kola! Do mnie tu, migiem! Łapcie! Prędko!
Dorodne, modrookie bliźnięta zjawiły się w ułamku
sekundy w pełnej gotowości. Oceniwszy błyskawicznie sytuację, wymieniły jedno
tylko porozumiewawcze spojrzenie, po czym ruszyły zgodnie do kontrataku.
Skutek ich strategicznych działań był taki, że po dwóch
minutach Kola podskakiwał niezdarnie, starając się schwytać fruwającego mu tuż
nad głową, jakby umyślnie drażniącego się z nim kruka, a Pola z uśmiechem
triumfu na rumianej twarzyczce ściskała w silnej dłoni szamoczącą się
rozpaczliwie łasiczkę.
Nie zauważono nawet kiedy, zwabiony widocznie hałasem,
książę wetknął głowę do salonu.
– Co tu się dzieje? – spytał, bardziej zaciekawiony
niż zły. – Co właściwie u mnie robią te stworzenia? Poleńka, puść to biedne
zwierzę, zadusisz je.
Poleńka posłusznie rozluźniła uścisk, dzięki czemu
Ferild błyskawicznie wyśliznął jej się z rąk, upadł na lśniącą podłogę, po czym
wyprostował się dumnie w normalnej już postaci, trochę tylko zdyszany. U jego
boku stanęła zaraz przysadzista, może szesnastoletnia dziewczyna w kraciastej,
jakby przydużej koszuli i sztruksowych spodniach na szelkach. Cienki, rudawy
warkocz okalał jej głowę od lewej skroni aż do prawej, gdzie resztę włosów
związano tasiemką w koński ogon. Wydawała się nieco onieśmielona, ale w jej szarych,
wesołych oczach migotały łobuzerskie iskierki.
Książę przyglądał jej się uważnie przez chwilę –
patrzyła mu prosto w twarz, ale jakoś pokornie, bez śladu wyzywającej pewności
siebie – po czym przeniósł wzrok na towarzyszącego jej mężczyznę.
– Doktor Ferild sei Larsen Kan, jak mniemam – rzekł
przepraszająco, podchodząc i wyciągając ku niemu rękę. Głos miał miękki, dość
wysoki, całkowicie pozbawiony pretensjonalności. – Proszę wybaczyć, zupełnie
zapomniałem uprzedzić służbę o pańskiej wizycie. Zechcą państwo spocząć, bardzo
proszę. A oto zapewne pańska…?
– Eldis – odparł Ferild. Skłonił się lekko
księciu i, minąwszy go bez słowa, zajął miejsce na kanapie, odkładając na
bok laskę z ptasią głową.
Ariesim Niestrin-Lidurienow delikatnie cofnął jawnie
wzgardzoną dłoń, po czym odwrócił się do gościa z uprzejmym uśmiechem, jakby
zupełnie nic się nie stało. Eldis jednak, która przycupnęła sobie w
międzyczasie na jednym z foteli, dostrzegła coś drapieżnego w tym jego
uśmiechu, a trzeba przyznać, że mimo młodego wieku znała się na ludziach jak
mało kto.
„Zły jest, nie daruje mu łatwo takiej zniewagi. O tak,
zły jest, ale jaki przez to zabawny” myślała z coraz większym rozbawieniem.
– Eldis… – powtórzył powoli Ariesim, zezując w jej
kierunku, ale wciąż zwracając się wyłącznie do Ferilda. – Eldis… jak dalej, bo
nie raczył pan, zdaje się, wspomnieć?
Odprawił służbę, poleciwszy podać gościom herbatę.
– Po prostu Eldis – odezwała się dziewczyna. – A jak
dalej, to mistrz mój nie wie. Ani też ja sama. Tak jest, Eldis i tyle.
– Eldis i tyle – powtórzył cicho Ferild z jakąś
złośliwą uciechą, a przynajmniej tak zdawało się księciu.
Niestrin-Lidurienow zamrugał, zbity z tropu, chwilę
medytował, patrzył bezradnie na swoich gości, bezskutecznie usiłując coś
zrozumieć.
– Za pozwoleniem… – zaczął w końcu. – Pani… Eldis…
musi mieć chyba pani jakieś nazwisko. Jakżeby inaczej? Ma pani przecież matkę,
ojca?...
– Ani matki, ani ojca – powiedziała poważnie Eldis. –
Mam tylko mego mistrza i dobroczyńcę. O, tego tu. – Wskazała nagle palcem na
sztywno wyprostowanego na kanapie Ferilda.
Książę zmarszczył brwi.
– Ależ jak tak żyć można? – zapytał raczej siebie niż
kogokolwiek innego. – Bez nazwiska, jak zwierzę?
– Bardzo być może, że jak zwierzę, jaśnie wielmożny
książę – zgodziła się Eldis po krótkim namyśle. – To bardzo być może. Przecie
pan sam widział – zwierzę.
– Sam pan widział i sam pan raczył to pierwszy z nas
zauważyć, zresztą dawno już – uzupełnił Ferild sei Larsen.
– Słucham? – Ariesim podniósł głowę i w jednej chwili
zrozumiał wszystko. Na jego policzki wystąpił lekki rumieniec. Łajdak, kpi
sobie z niego w żywe oczy, w jego własnym domu! Oczywiście, że chodzi mu o
artykuł, o artykuł chodzi, o cóż innego? Boli go prawda, dowiedziony naukowo
fakt. Zawsze bolało ich, że niżej stoją od arystokracji, ale teraz, kiedy
dowiedziono naukowo, że w społeczeństwie zachodzą analogiczne do ewolucji
procesy, tylko złość im pozostała. Kpina tylko i szyderstwo.
Podano herbatę. Ferild sięgnął po filiżankę.
– Zalecam panu spokój, książę. – Jego ton był niemal
łagodny. – Nikt tutaj nie ośmieliłby się kpić z pana, stanowczo pana zapewniam.
Za siebie przynajmniej mogę ręczyć. – Mrugnął błękitnym okiem do Eldis. – A
ostatni artykulik pański, o tak, czytałem, niezmiernie ciekawy. Sądzę jednak,
że nie mam powodu, by za jego sprawą rozzłościć się do tego stopnia, by móc się
posunąć do kpiny. O, przeciwnie, ja doskonale pana rozumiem. Arystokracja wszak
musi uzasadnić swą uprzywilejowaną pozycję, powoli się już sypiącą, jak się
zdaje. Herbata, doprawdy, znakomita. Sprowadzona zza kontynentu, najlepszy
gatunek, jak sądzę. Jeszcze niedawno tłumaczyliście wszystko boskim prawem.
Trochę to ostatnio wyszło z mody, trzeba podążać z duchem czasu, wyjaśnić
wszystko naukowo. Dlaczego porzuciliście pierwotną wersję o bogach? Bez bogów
ludzie są zwierzętami, pan to rozumie doskonale, ale wtedy musiałby pan
przyznać, że jest pan takim samym zwierzęciem jak my czy nawet chłopi. To
poniżające, nieprawdaż? Uzasadnia więc pan swą wyższość prawem ewolucji:
organizmy o lepiej rozwiniętym mózgu powinny panować nad innymi, jak na
przykład człowiek nad psem, zgadza się?
– Pan ze mnie kpi – stwierdził książę głosem zimnym
jak lód.
Eldis z cichym westchnieniem wzniosła oczy ku górze,
czego nikt z obecnych nie zauważył.
„Jakiś ty jednak głupi” mówiło jej spojrzenie. „On
przecie z ciebie nie kpi. Za bardzo go uraziłeś swoją pychą. To ja z ciebie
kpiłam, ja tylko, a tego toś nawet nie zauważył.”
Czuła się nawet w pewien sposób dotknięta.
– Eldis sei Larsen Silledir – wtrąciła.
Niestrin-Lidurienow spojrzał na nią z niejakim
zaskoczeniem, jakby dotąd nie zdawał sobie sprawy z jej wcześniej obecności.
Eldis istotnie nosiła oficjalnie nazwisko Silledir,
lecz twierdząc, że ani ona, ani jej „mistrz” nie wiedzą, jak się naprawdę
nazywa, niezupełnie kłamała. Wypada w tym miejscu nieco bliżej o niej, jak
również o jej towarzyszu, opowiedzieć, by wyjaśnić, jak to w rzeczywistości
wyglądało.
Ferild sei Larsen Kan był, jak to już zostało
wspomniane, cudzoziemcem. Pochodził z Rilledinu, to jest z północy, dokładniej
z miasta Sitrel niedaleko wschodniej granicy. Piętnaście lat temu – miał
wówczas lat dwadzieścia cztery i był początkującym, lecz bardzo zdolnym
czarodziejem – zgodził się wziąć udział w szaleńczej wyprawie organizowanej
przez jemu podobnych śmiałków, czy też, jak ich powszechnie określali starsi,
„narwańców”.
Pomysł był w istocie godny szaleńca, ponieważ zakładał
nielegalne przekroczenie granicy okupowanego przez Nubimię Rilledinu,
przedostanie się z fałszywymi dokumentami do stolicy okupanta i – rzecz
nieprawdopodobna – zamach na nubimskiego cesarza. Jak zamierzano ów plan
przeprowadzić, Ferild nigdy nikomu nie mówił, być może nawet nie pamiętał, nie
to jest zresztą istotne. Zamach oczywiście nie doszedł do skutku, większość
sprawców ujęto, reszta straciła życie albo cudem się wymknęła, a nubimskie
wojska, z zemsty oraz gwoli ostrzeżenia, ostrzelały z dział przygraniczne
miasta i puściły z dymem kilkadziesiąt wsi.
Ferild sei Larsen, jako naprawdę uzdolniony
czarodziej, wyszedł z tego wszystkiego niemal bez szwanku, z kilkoma zaledwie
niegroźnymi obrażeniami i kilkuletnim dzieckiem, uratowanym w przypływie
niezrozumiałego bohaterstwa z podpalonej chaty, gdzie przez kilka dni ukrywał
się przed dyszącym żądzą zemsty wrogiem.
Jak można się domyślić, udało mu się przekroczyć
południową granicę, stamtąd przemierzyć pół kontynentu, by dostać się wreszcie
do wyspy Norien, jedynego chyba
wówczas miejsca osłoniętego przed wojną mądrymi rządami Fielidiety II Wielkiej.
Odnaleziono go skrajnie wycieńczonego i wraz z umierającą dziewczynką zabrano
bezzwłocznie do azylu dla uchodźców prowadzonego przez zakon Brilde, bogini
nieba. Dziecko wyzdrowiało bardzo prędko dzięki magicznym miksturom. Ferild
również wkrótce doszedł do siebie. Przez dłuższy czas mieszkał odtąd w
klasztorze, gdzie dał się poznać jako najbardziej sumienny sanitariusz,
utalentowany magicznie młody człowiek odważnie niosący pomoc potrzebującym,
tylko, jak opowiadano sobie szeptem, „ciągle czegoś smutny, ciągle coś mu na
sercu leży, rzuca się, krzyczy w nocy, a czasem to ci wpadnie w jakieś takie
otępienie, myślisz: przytomny, nieprzytomny? A on zaśmieje się nagle, ale jakoś
tak nie z radości, tylko tak chichocze jakoś złośliwie.” „Może opętany?” „Gdzie
on opętany! Wstyd nawet takie rzeczy opowiadać! Jedna z wyższych kapłanek go
względem tej sprawy badała. Nie, on nie opętany. Tragedię przeżył i to
pewnie biedakowi w głowie pomieszało.”
Ostatecznie stanęło na tym, że półobłęd Ferilda sei
Larsen wynika z wojennej traumy i wyjątkowej wrażliwości. Tymczasem miał on też
inną, ważniejszą przyczynę, której wszelako nie będę teraz szczegółowo opisywać.
Dość powiedzieć, że przyczyna owa wżarła się w serce Ferilda sei Larsen tak
głęboko, że nie pozbył się tej zmory do dzisiejszego dnia.
Podczas pobytu w klasztorze nie chciał nawet widzieć
ocalonej dziewczynki. Ograniczył się jedynie do nadania jej rdzennie
rilledińskiego imienia Eldis, nazwiska jakichś jego dalekich krewnych oraz
charakterystycznego dla ich rodaków imienia nadawanego dzieciom po matce – „sei
Larsen”, co przetłumaczyć można jako „ta, która pochodzi od Larsen”.
Dwa lata później pojął za żonę pannę z bogatej mieszczańskiej rodziny, a zaledwie Eldis skończyła lat dziesięć, przyjął dziewczynkę do
siebie na służbę. Urocze, mądre, niemal zawsze radosne dziecko zawładnęło jego
sercem tak łatwo i naturalnie, że bez namysłu zgodził się uczyć swoją
ulubienicę magii, co od zawsze ją po dziecięcemu fascynowało.
Teraz Eldis miała lat osiemnaście, choć wyglądała na
mniej, miłą, okrągłą, piegowatą buzię oraz niezwykły talent do czytania w
ludzkich duszach jak w otwartych księgach. Po śmierci pani ona jedna znała
straszliwą tajemnicę swego mistrza, którego, mając zaledwie trzynaście lat, w
niepojęty sposób doprowadziła do tego, że wyznał jej wszystko, sam nie wiedząc
jak i dlaczego.
– Eldis sei Lar… sen Silled… dir? – powtórzył
książę Niestrin-Lidurienow, nie bardzo rozumiejąc, o co właściwie chodzi.
Przyszło mu to zresztą nie bez pewnego trudu, ze względu na osobliwe dla
niego brzmienie. Nigdy nie mógł pojąć, z jakichż to tajemniczych powodów język
rillediński tak uporczywie stawia obok siebie głoski „l” i „r”, które tak
często plączą mu się w mowie.
– Tak, bardzo pana interesowało przedtem moje
nazwisko. – Eldis utkwiła w nim badawcze spojrzenie.
– Ach, tak, naturalnie, niezmiernie mi przyjemnie. –
Książę zerwał się z fotela i złożył jej głęboki, pełen naturalnego wdzięku
ukłon. – Zdaje się, że do tej pory nie przyszło mi do głowy, by się pani
przedstawić. Najpokorniej proszę o wybaczenie. Ta cała etykieta… – Machnął
niecierpliwie ręką. – Pozwoli pani, książę Ariesim Niestrin-Lidurienow,
niesłychanie rad jestem panią poznać.
Tym razem zwracał się wyłącznie do Eldis, która wstała
ze swego miejsca i dygnęła, ale tak haniebnie niezdarnie, że książę, mimo że
nie był nigdy niewolnikiem etykiety, nie zdołał opanować lekkiego skrzywienia,
a Ferild sei Larsen – rozbawionego parsknięcia.
– Książę wielmożny, księżniczka Miladiena przyszła,
prosić? – Do salonu wkroczył posuwiście stary kamerdyner z nader uroczystą
miną.
Na twarzy księcia odmalował się nagle wyraz tak
wielkiej ulgi, że Eldis poczuła się trochę winna wywołania w nim takiego
napięcia.
Istotnie, Ariesim Niestrin-Lidurienow czuł się od
pewnego czasu nieco nieswojo w towarzystwie tych dwojga. Zwłaszcza odkąd odkrył
ku swemu najwyższemu przerażeniu, że ten cudak w dawno niemodnym fraku czyta w
myślach. Od owej chwili uważał się za zhańbionego w pewien sposób, i to przez
kogo! „Dżentelmen o nieskazitelnych manierach nigdy nie powinien mówić takich
rzeczy nawet wobec warstw niższych” wyrzucał sobie w duchu, wciąż roztrzęsiony.
„Tak, tylko że ja tego nie wypowiadałem na głos, a to nie moja wina, że to…
zresztą, to diabli wiedzą, co to takiego!”
Dobrze, że chociaż Mila była względnie normalna.
– Prosić, prosić, naturalnie! – zawołał ze szczerą
radością. – I niech Jedofia poda wiśniowe konfitury, moja droga kuzynka za nimi
przepada. Mam nadzieję, że państwo również raczą skosztować – zwrócił się
ponownie do swoich gości.
Kamerdyner wyszedł, skłoniwszy się dwornie.
– Właściwie to czemu nie, bardzo chętnie – zgodziła
się natychmiast Eldis.
– Pozwoli pan, że uprzejmie podziękuję – odparł
Ferild.
Co prawda książę spodziewał się takiej odpowiedzi,
lecz mimo to, kiedy już ją usłyszał, tak go ona, nie wiedzieć czemu,
rozjuszyła, że aż zbladł, a zaraz potem poczerwieniał ze złości.
– Wie pan co, Ferildzie sei Larsen? – rzekł głośno,
utkwiwszy w nim płonące gniewem oczy. – Wiedziałem, że pan tak powie. Doskonale
wiedziałem. I wie pan co, każę podać panu te konfitury, a panu będzie
niezręcznie wtedy odmówić. Tak właśnie zrobię, powiadam panu – zakończył groźnie.
Eldis przyjrzała mu się uważnie. Był w tej
chwili przystojniejszy, niż jej się z początku wydawało. Niebieskie, wcześniej
jakby przymglone, oczy błyszczały teraz jak wypolerowane srebra, blade policzki
poróżowiały, nawet jasne włosy, ułożone dotąd pieczołowicie w modnym
niby-nieładzie, zyskały wreszcie jakąś swobodną naturalność, kiedy zmierzwił je
dłonią, wyprowadzony ostatecznie z równowagi. Nozdrza drgały mu leciutko, pierś
pod błękitno-brzoskwiniową, wzorzystą kamizelką poruszała się szybciej niż
zwykle.
„Owszem, ma ładną twarz” zawyrokowała w końcu. „Czoło
blade, wysokie, dumne, prawie bez zmarszczek, gęste brwi, oczy jak oczy,
niebieskie, zwyczajne, nos długi, prosty, nie tak jak mistrz Ferild, rysy
nawet delikatne, ale podbródek dosyć mocny, to dobrze. Coś jest w tej twarzy,
jakaś taka powaga, spokój. Stateczność, to chyba to słowo. I trzyma się prosto,
tak elegancko, jak mistrz Ferild. Trzeba przyznać, że nawet, nawet, chociaż już
trochę stary.” Westchnęła cicho, jakby czymś zawiedziona.
Wyjaśnić w tym miejscu należy, że Eldis nie miała
absolutnie żadnych względem uczonego księcia zamiarów. Po prostu lubiła ludzi
pięknych i pragnęłaby gorąco, by wszyscy tacy byli. Jej drobny zawód wynikał
jednym słowem wyłącznie ze współczucia.
Ferild sei Larsen zaśmiał się niespodziewanie.
– Wie pan co? – rzekł tonem zaskakująco przyjaznym. –
Przyznam się, że coraz bardziej pana lubię.
Książę uniósł brwi. Chwilę stał bez ruchu, aż w nagłym olśnieniu pojął
wszystko. Teraz rozumiał doskonale, z zadziwiającą jasnością. Ów człowiek to obłąkaniec,
oczywisty wariat, dziewczyna, dziecko właściwie jeszcze, i to też jakieś
dziwne, a jego „droga kuzynka” w imię jakichś niedorzecznych, nieuzasadnionych
naukowo legend zmusza go do przebywania z takimi ludźmi, więcej nawet – trzymania ich w jego
własnym mieszkaniu. Nie umiał sobie przypomnieć, czemu właściwie się na
to zgodził.
– Wszyscy już są? – zawołała nagle kruczowłosa dama,
która jak burza wpadła właśnie do salonu Niestrina-Lidurienowa. – Dobrze,
wybaczą państwo drobne spóźnienie. Myślę, że się wszyscy znamy, darujmy więc
sobie wstępne uprzejmości. Sprawa jest pilna, i czekać żadną miarą nie może.
Ach, kuzynie, pozwoliłam sobie skorzystać z łazienki, żeby nosek przypudrować –
rzuciła w stronę księcia. – Itia! – Odwróciła się z kolei do towarzyszącego jej
wysokiego mężczyzny z lśniącą szablą u boku. – Stań pod drzwiami i pilnuj, żeby
nikt nam nie przeszkadzał. Otóż, moi kochani, kuzynie Ariesimie… Ferildzie…
Och, czy ja rzeczywiście widzę wiśniowe konfitury?! Doprawdy, przepadam za nimi
– wyznała z pewnym zawstydzeniem w głosie. – Lecz dajmy temu na razie pokój.
Kuzynie… Ferildzie sei Larsen Kan… Oraz ty, droga… – zastanowiła się przez
chwilę, usiłując przypomnieć sobie imię Eldis – przyjaciółko… Tak...
Nadeszła w końcu chwila, której z takim
zniecierpliwieniem zapewne oczekiwaliście… Och, nie wiem doprawdy, jak was
przeprosić za moje niewybaczalne spóźnienie. – Obecni zapewnili ją gestami, że
nic nie szkodzi. – Dobrze więc, przejdziemy od razu do rzeczy – ciągnęła, znacznie podniesiona na duchu. – Nadeszła owa chwila, kiedy wszystko się dokona. Teraz, tutaj, w
tym oto pomieszczeniu, bardzo pięknym zresztą, rozstrzygną się losy naszego świata. Moi
drodzy, mamy misję do spełnienia. Niesłychanie
i bezsprzecznie doniosłą misję. Musimy odnaleźć Wybrańca.
Zapadła
złowroga cisza.
1 komentarze:
Podoba mi się styl i język. Bohater tego rozdziału tak jakoś przywodzi mi na myśl Rosjanina...
Prześlij komentarz