Obsługiwane przez usługę Blogger.
RSS

IV

Wybraniec

W dawnych czasach, kiedy zwierzęta potrafiły jeszcze mówić, kiedy cuda się zdarzały, a tajemnice istniały po to, by pozostać tajemnicami, Norieńczycy wierzyli, że księżyc to niezwykły klejnot w pierścieniu zaręczynowym Brilde, bogini nieba, która, pokochawszy raz śmiertelnika, gotowa była wyrzec się dla niego swych boskich przywilejów. Gdy wszelako nadszedł dzień ślubu, ubłagana przez zrozpaczoną matkę, bez jednego słowa porzuciła narzeczonego przed ołtarzem. Wybrała wieczną wolność.
Powracając do rodzinnego kraju przez czarne, nieznane człowiekowi przestworza, zsunęła z palca ogromny pierścień. Miliony brylantów zdobiących jej włosy i suknię rozsypały się dookoła. Wiatr zerwał misternie upięty srebrzysty welon, który od tej pory pojawiał się co kilka lat na nocnym niebie, gdzie krążył bez celu, niesiony ciepłym podmuchem z Larniden Alles, Krainy Wiecznej Wolności. Ojczyzny Matki Bogów.
Ludzie zaś dobrze nam znani, ludzie pięciu kontynentów, którzy zawsze znajdą sposób, by odkryć to, co nie dla nich przeznaczone, gotowi wydrzeć światu ostatnią tajemnicę, wierzyli w co innego. Gdy tylko ujrzeli baśniowy Norien, zwany jeszcze wówczas z łacińska Narro, i przekonali się, że nie jest on skutkiem autosugestii, mirażu, zbiorowej halucynacji ani szaleństwa, a jego mieszkańcy składają się, jak każdy, z anatomii, fizjologii i psychologii, wytłumaczyli im, że planety, gwiazdy, komety, satelity, orbity, światło odbite… Rozumiecie?
Nie, moja Brilde, to niedorzeczne spodziewać się w czasach empiryzmu naukowego wiary w to, czego udowodnić się nie da. Nie, kochana, naiwna Brilde, spójrz wreszcie prawdzie w oczy. To niepoważne sądzić, że ktoś poza dziećmi mógłby dziś szczerze wierzyć w to, co dotąd uważano za niepodważalne i święte. Musisz się pogodzić z tym, że nigdy nie miałaś zaręczynowego pierścionka. Nie było żadnego ślubu, narzeczonego, welonu. Twoje życie to tylko bajka. Musisz to w końcu zrozumieć. Tak zadecydowała większość.
Gdyby spytać pięcioletniego Kirila, czym jest księżyc, z pewnością próbowałby tłumaczyć, że to latarnia elfów, o których słyszał wiele razy w baśniach i legendach.
Dziesięć lat później nie odpowiedziałby nic, bo nie lubił rozmawiać z nieznajomymi.
Nie lubił też psów ani kotów, ani ziół na ból brzucha, ani swego dawnego nauczyciela, ani przygód. Lubił za to książki, krowy, zielone jabłka, piegowatą Mirit Askenbor z sąsiedztwa i kolor dojrzałych czereśni. Lubił też księżyc. W pogodne, późnowiosenne noce, takie jak ta, która rozpoczyna jego historię, leżał często w stogu pachnącego siana, zatopiony we własnych myślach i marzeniach, wpatrując się w okrągłą, srebrzystą tarczę. Było wtedy tak cicho, tak spokojnie, jakby ludzie ze swoimi małymi problemami nigdy nie istnieli. Ciepły wiatr szumiał łagodnie w liściach rozłożystych topól nad stawem. Ciemna tafla wody marszczyła się delikatnie. W trawie cykały świerszcze. Od czasu do czasu rozległo się pohukiwanie sowy czy szczeknięcie psa.
Naraz silniejszy podmuch poruszył mocniej koronami drzew w pobliskiej olszynie. Głośniejszy szum przeszył ciszę nocnego powietrza. Kiril zadrżał z zimna i zagrzebał się głębiej w miękkie, świeżo zebrane siano. Otoczyło go znajome, pachnące dzieciństwem ciepło. Powieki zaczęły mu się kleić. Oddech uspokoił się, wyrównał. Myśli odpłynęły poza świadomość. Gdzieś w oddali usłyszał jeszcze puszczyka.

***
Obudził się, kiedy słońce stało już wysoko na niebie. Ptaki ćwierkały zawzięcie, jakby chciały zedrzeć sobie gardła. Z oddali dobiegał gwar zbudzonej wczesnym rankiem wsi. Ludzie nawoływali się przez opłotki, ktoś pomstował głośno na niezdarnego parobka, rozbawiona dziatwa dokazywała wśród wrzasku i pisku. Krowy porykiwały żałośnie, piały koguty, psy ujadały wściekle na łańcuchach. Monotonne stukanie niosło się echem nad skoszonymi łąkami.
Kiril przetarł pięściami klejące się jeszcze powieki. Ziewnął, przeciągnął się leniwie, chwilę jeszcze leżał bez ruchu, oddychając głęboko ciepłym porannym powietrzem, nareszcie podniósł się ociężale i, osłoniwszy zielone oczy przed oślepiającym blaskiem, rozejrzał się po zalanej słońcem dolinie.
Na prawo od niego, w oddali, wzdłuż szerokiego gościńca, ciągnęły się dwa rzędy niskich, drewnianych chałup. Malowane okiennice porozwierano już na oścież, ludzie pełli ogródki albo karmili trajkoczące ptactwo w obejściach. Na płotach wisiało pranie, tu i ówdzie schły w słońcu gliniane garnki. Turkotały wozy, parskały konie, a gdzieś hen, hen daleko płynęło pod czystym niebem rzewne dziewczęce zawodzenie.
Po lewej zaś szumiały olchy. Nieduży staw przebłyskiwał spomiędzy pni troskliwie otaczających go topól. Radośnie zaświergotał skowronek. Mignął rudy ogon wiewiórki. Długo patrzył w tamtą stronę spod przymrużonych powiek, z jakąś kłującą serce tęsknotą. Do nietkniętej ludzką ręką natury ciągnęło go znacznie silniej niż do obowiązków. Mimo to westchnął i otrzepawszy się pobieżnie z siana, poczłapał niemrawo w stronę wioski.
Po położeniu słońca sądząc, było już dobrze po siódmej. Znowu się będą złościć, że krowy niewydojone. Kiril wsadził ręce do kieszeni parcianych spodni i zwolnił jeszcze kroku, pogwizdując sobie beztrosko nieokreśloną melodię. Swoim zwyczajem zamierzał odwlec spotkanie z rodzicami ile się tylko będzie dało.
W obejściu nie znalazł jednak nikogo. Po podwórzu przechadzała się napuszona indyczka, a pstrokate, pogdakujące cicho kury grzebały pazurami w ziemi. Czarna, wyleniała Kulka wyszła z budy, przeciągając się w wiosennych promieniach. Na widok chłopca machnęła kilkakrotnie cienkim ogonem, szczeknęła radośnie raz czy dwa i przysiadła na zadzie, obserwując uważnie jego poczynania.
Po chwili namysłu Kiril skierował się ku drewnianej, pokrytej strzechą chacie, skąd dobiegał uporczywy płacz dziecka. Wlazł pomiędzy kwitnącą pod ścianą, pachnącą słodko kalinę, wokół której w mdłym świetle poranka brzęczały sennie chmary owadów, i ostrożnie zajrzał przez okno do dużej izby.
Jego siostra, Niewieta, jasnowłosa, pucołowata dziewczynka, starała się uspokoić najmłodszego braciszka, bezskutecznie próbując zająć go starą, uszytą z gałganków lalką. Wreszcie, widząc, że niewiele tym wskóra, podniosła go z ławy przyrzuconej ojcowską kapotą i wyszła z nim do kuchni, najpewniej poszukać chłopcu czegoś do jedzenia.
Kiril sięgnął do kieszeni po piętkę wczorajszego chleba. Jakiś czas miętosił ją z wahaniem w palcach, po czym, podjąwszy ostateczną decyzję, odgryzł spory kęs i pobiegł przez podwórze do krów, płosząc po drodze stadko podskakujących żywo wróbli.
– Sie jaśnie pon wyspoł nareście? – powitał go cierpko starszy brat, stając w otwartych szeroko drzwiach ze skopkiem mleka w ręku. - Jo mom za ciebzie krowy doić?
Kiril bez słowa przemknął do nagrzanej ciepłem zwierząt obory. Cicha odwróciła do niego rogaty łeb, podzwaniając zardzewiałym łańcuchem, i sapnęła łagodnie, patrząc mu w oczy ogromnymi, czarnymi ślepiami. Poklepał ją przyjaźnie po karku.
– Hale! Sie narobziłeś – mruknął wreszcie zgryźliwie, siadając na progu, żeby włożyć gumiaki. Krowa obojętnie spuściła łeb.
– Sie narobziłeś, psiakrew – warknął Wiltien. – Poziedzioł ten, co sie wysypsio kiej dziedzic we dworze. Nie ziem juz, kijem cie mom do roboty gonić? Nie słysys, jek dzieciok becy w chałupsie? Zuchylka chliba dla niego nie ma ni kapki mlika, a ten se lota diabli ziedzo gdzie…
– Dyć juz ide, nie źlij sia! – Kiril podniósł głos. Przysunął sobie stołek gwałtownym ruchem. – A bo to Niewka wydoić nie moze… – mruknął niby do siebie.
Wiltien otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale koniec końców machnął na to ręką.
– Łojce pojechali kosić? – usłyszał po chwili pytanie zadane najnaturalniejszym tonem, zupełnie jakby nic między nimi nie zaszło.
– Pojechali – potwierdził, ocierając rękawem pot z czoła.
Mimo wczesnej pory w powietrzu było już parno. Od zwierząt buchało nieznośne gorąco. Muchy latały ciężko, brzęcząc uciążliwie, odganiane trzepiącymi dookoła krowimi ogonami.
– A Irna?
– Irna tyz.
Kiril wstał ze stołka, wlał mleko ze skopka do stojącej na progu blaszanej bańki i przeciągnął się, bo już zaczynały go boleć plecy. Wiltien roześmiał się.
– O, jek sie toto wyciunga, kiej ten kocur po drzymce. Juze ci sia nakucyło robzić, co, Kiryłka? Pódzies ty, psia jucho! – zaklął, bo krowa trzepnęła go ogonem po żebrach. – Skryncone jakie, no!
Kiril odwrócił się migiem na pięcie.
– Nie źlij sie, Ziluska – powiedział pojednawczo. – Łodpocąć tylo kapke chciołem, coby sił ziency nabrać. Goręc taki przeciech i chrzybon juz boli od tej roboty.
– Dyć ja nie na ciebzie zły jestem, Kiryłka. – Wiltien też podniósł się z miejsca. – Tylo na te diabelstwo. O, o, jek teroz ligać zacena. – Odsunął się od krowy, żeby nie dostać kopytem po łydkach. – Cichoj, Grusa, a to na nięso pódzies, a nie do bysia.
Grusza, jakby rozumiejąc pogróżkę, sapnęła cicho i stanęła spokojnie, przebierając już tylko w miejscu nogami.
– A tyś cemu sie łostał w chałupsie? – Kiril zabrał się do dojenia Łatki, najspokojniejszej ze wszystkich pięciu krów, jakie mieli. – To na łunkach roboty nijakiej dla ciebzie nie ma?
– Dyć i znalazłoby sie – odparł Wiltien, napełniwszy bańkę swoją porcją mleka i zamknąwszy starannie pokrywę. – Ale do byka Gruse trza prowadzić, dennice naprazić, a Irna z Niewko przeciech same nie poradzo.
– Iii tam, nie poradzom!
Bracia spojrzeli w stronę drzwi, w których stanęła właśnie dziewięcioletnia Niewieta, dźwigając na rękach małego chłopczyka, ssącego łakomie skórkę od chleba.
– Lepsiej ulelibyśta kapkie tego mlika, bo zacierków chcem zrobzić dla Walki. A ty, Kiryłka, mos kokosy i świnioki nakarnić, bo tyz głodne chodzom od rańca samego.
– Małe toto, a jek sie juz rządzić zacyna, patrzaj no! – udał oburzenie Kiril, podchodząc do siostry i biorąc małego na ręce. – Daj ni go, a to sie podźwigas. Zacierków ja mu lepsiej zrobzie, a ty wydois Łatke i pomozes Zilusce przy obrządku.
Niewieta zgodziła się chętnie, bo gotowanie stanowczo nie należało do jej ulubionych czynności, natomiast Kiril, choć mało co umiał zrobić jak należy, do tego akurat miał zdumiewającą smykałkę, i najprostsze dania wychodziły mu nadzwyczaj smacznie, nikt właściwie nie wiedział dlaczego.
Postawił więc brzdąca na ziemi, wziął go za rękę i zaprowadził z powrotem do chałupy, gdzie na zbitym z grubych desek kuchennym stole stały już przygotowane widać przez Niewkę garnki, gliniana miska i woreczek zmielonej na żarnach mąki.
Izba została już wysprzątana, sękata podłoga dokładnie umyta, świeże drwa ułożone w opałce obok obtłuczonego kaflowego pieca. Przez szeroko otwarte okno lał się do wnętrza parny blask porannego słońca, przesiany przez szumiące gałęzie śliw i jabłoni, malujący na poczerniałym blacie drgającą mozaikę świateł i cieni. W złocistych promieniach widać było unoszące się sennie drobinki kurzu.
Stół otaczały drewniane ławy i zydle. Ze ścian oraz podpierających strop belek zwieszały się kolorowe wycinanki, misterne jak pajęczyna, różnobarwne papierowe kwiatuszki, haftowane, ozdobione frędzlami tkaniny, a nad niskimi drzwiami do sieni umieszczono wyblakły już nieco wizerunek Darne i Dollena, bogów opiekujących się naturą.
Opłukawszy się pobieżnie w cebrzyku z wodą po porannym myciu, Kiril posadził brata przy stole, wetknął mu w rączkę drewnianą łyżkę, po czym raz-dwa poskręcał z zagniecionego ciasta drobne kluseczki i zabrał się do rozpalania pod kuchnią. Drzwi zostawił otwarte, żeby się obaj z Waleńką nie podusili z gorąca. Chłopczyk gadał coś czy nucił sobie po dziecięcemu, majtał pod stołem gołymi nóżkami, skrobiąc swoją łyżką po dnie miski. W piecu buzował trzaskający ogień, aż fajerki podskakiwały z brzękiem na żeliwnej płycie. Całą izbę wypełnił słodkawy zapach gotowanego mleka.
Po namyśle Kiril postanowił też zagrzać wody, spodziewając się słusznie, że Niewka z Wiluszą będą się chcieli umyć po robocie, a i małego przydałoby się wykąpać. Ściągnął więc pogrzebaczem dwie fajerki, omal nie zrzucając ich przy tym na podłogę, postawił na kuchni duży sagan, wlał zawartość stojącego przy piecu blaszanego wiadra – zostało tam jeszcze pięć czy sześć litrów – i wrócił do pilnowania zacierek, żeby się nie przypaliły.
– Cichoj, Walka, zaroz se pojes – powiedział uspokajającym tonem, bo Waleńka znów zaczął popiskiwać, rozpłaszczając się na stole. – Nie skiełc tylo, a to licho złe przydzie i ci wsystko wypsije. – Poczochrał go pieszczotliwie po płowej główce i postawił przed nim miskę z zupą, rozcieńczoną resztą zimnej wody z kubła. – Zajadaj, a chyzo, a to licho siedzi w kuncie i tylo patrzy co tu by dla siebzie chycić.
Chłopczyk w strachu przed lichem zabrał się łapczywie do śniadania, niekiedy łypiąc tylko czujnie w zamiecione kąty izby, Kiryłka zaś, zanim zjadł, przyniósł jeszcze ze studni świeżej wody, postawił na ogniu garnek z jaglaną kaszą, wylał z cebrzyka brudne mydliny na podwórko i rzucił Kulce kawałek suchego chleba. Waleńka tymczasem paćkał się niemiłosiernie ciepłym mlekiem, które spływało mu po brodzie, kapiąc obficie na lnianą koszulinę.
Wkrótce nadeszła pozostała dwójka, spocona i spracowana, bo to i bańki z mlekiem trzeba było zsunąć do studni, żeby nie skwaśniało, i cielakom podścielić, bo już się od wczoraj mokro zrobiło, kasztany dwa puścić na gródź, ziarna sypnąć rozbieganemu ptactwu, pomyj świniom wlać do koryta… Ale we dwoje bystro uwinęli się z robotą, umyli się kolejno w ciepłej wodzie z mydłem, po czym zasiedli do śniadania. Prócz zimnych już resztek zacierek mieli jeszcze gorącą jaglankę z mlekiem i garść poziomek ze słonecznego skraju lasu, który otaczał wioskę zielonym pierścieniem wybujałych sosen, dębów, brzóz i olch.
Las ów, ostatnimi czasy nieustannie trzebiony dla pozyskania nowych terenów pod uprawę, na wschodzie ciągnął się obecnie około trzech wiorst, kończąc się przy rozległej równinie, rozpościerającej się aż po sam brzeg przejrzystego stawu, gładkiego jak lustro oprawione w ramę karminowych, kłosowatych kwiatów krwawnicy, którego skrzącą się w słońcu taflę muskały wiotkie gałązki pochylonej nisko samotnej wierzby.
Owo właśnie urokliwe miejsce wyjątkowo upodobała sobie kniahini Hadriena Korbiulew-Larkinin, córka znanej dramatopisarki, autorka czarodziejskich baśni kochanych przez dzieci w całym Norienie, pani wzniesionego nad brzegiem stawu wspaniałego dworu, ogrodzonego wysokim murem, porośniętym pachnącymi pnączami przywarki, z kutą w wymyślne zawijasy żelazną bramą, prowadzącą do wystawnego ogrodu.
Pajęczyna zawiłych alejek kryła się wśród puszystych kaskad kremowego jaśminu, cytrynowo-pomarańczowych pierzastych obłoczków nagietka, bladoróżowych dzwoneczków naparstnicy, modrych oczek niezapominajki, błękitnych, postrzępionych kryz czarnuszki oraz całej feerii tęczowych fiołków, cynii, goździków, nemezji i ostróżek. Szemrał srebrzysty potok, wijący się między bujną roślinnością, rzeźbione w jasnym marmurze fontanny tryskały w czyste niebo brylancikami krystalicznej wody, błyszczące rybki pluskały się wśród nenufarów w otoczonych gładkimi kamieniami sadzawkach, a szczególnie romantycznego uroku nadawały ogrodowi, umyślnie postarzane, pełne wdzięku posągi wysmukłych nimf, skrzydlatych elfów i zapomnianych bożków.
Nad całym tym fantazyjnym morzem barw, dźwięków i zapachów górował ów majestatyczny dwór, zbudowany na niewielkim wzniesieniu jeszcze za czasów młodości dziadków kniahini Hadrieny. Był to okazały, pełen jakiegoś tajemniczego czaru budynek z brązowego granitu, opleciony aż po sam dach gęstym bluszczem, wśród którego ginęły zdobione pilastry oraz smukłe, półkoliście zwieńczone ramy okienne. Na osnutą powojem werandę wiodły dwa przeciwległe rzędy masywnych schodów ze zmurszałą, kamienną balustradą, takich właśnie, jakie mogłyby wieść niewinną heroinę dawnego romansu ku ponurym sekretom przeklętego domostwa.
Kniahini Korbiulew-Larkinin mieszkała tu od dziecka. Jej matka, głośna skandalistka, wyszła za murarza, który jako osoba z niższych sfer nie mógł jej dać swojego nazwiska. Tradycją bowiem norieńskiej arystokracji, jak trzeba wreszcie wyjaśnić, było łączenie pierwszych członów nazwisk obojga małżonków po zawarciu ślubu, a zatem hrabia Pontiew-Modienow oraz hrabianka Sulinin-Barienko, stawali się wówczas hrabiostwem Pontiew-Sulinin i takie też nazwisko przekazywali swoim dzieciom, z których najstarsze, niezależnie od płci, dziedziczyło na ogół majątek oraz tytuł.
Kwestie dziedziczenia były rzecz jasna znacznie bardziej zagmatwane, co rodziło często poważne komplikacje i konflikty, nie sądzę jednak, by zachodziła w tym momencie potrzeba szczegółowego wyklarowania owego problemu. Wspomnieć jedynie należy, że młodziutka kniaziówna Hadriena, wychodząc za prostego wówczas żołnierza (obecnie podpułkownika pełniącego funkcję dowódcy Drugiego Batalionu Strzelców Nadargońskich Ósmego Pułku Piechoty), podobnie jak jej matka zachowała swe dotychczasowe nazwisko, co nie było bynajmniej dobrze widziane wśród towarzyskiej śmietanki.
Kniahini Korbiulew-Larkinin mieszkała w swej rodowej posiadłości wraz z mężem i synem, którzy zresztą nieczęsto dotrzymywali jej towarzystwa, zajęci w wolnych chwilach konnymi przejażdżkami, miejskimi rozrywkami, doglądaniem prac w gospodarstwie bądź polowaniem w pobliskim lesie, w czym zresztą obaj byli od dawna wyjątkowo rozmiłowani. Hodowaną do tego celu wspaniałą sforę wyżłów lichtgurskich, psów niesłychanie karnych i wytrzymałych, o szorstkiej, białej sierści w brązowe cętki, otaczano nader troskliwą opieką, co, szczerze mówiąc, niezbyt podobało się księżnej. Tolerowała ona jednak wszelkie mężowskie kaprysy, ze względu na niewzruszoną miłość i niebywałe wręcz do niego przywiązanie, mimo że, jak głosiły plotki, kniaź Lirtij wyżej cenił swoje psy niż własną żonę.
Sumiennym psiarczykom od kilku miesięcy pomagał Kiril. Dwa lata temu ukończył szkołę elementarną, na dalsze jego kształcenie nie było pieniędzy, nie nadawał się też zbytnio do pracy w gospodarstwie; wysyłano go więc do dworu, gdzie mógł przynajmniej zarobić trochę grosza dzięki bezbrzeżnej łaskawości księżnej Hadrieny, która z niejasnych dla nikogo powodów obdarzyła go szczególnymi względami. Właściwie mówiąc, jego obowiązków nikt nigdy dokładnie nie określił, dlatego Kiril większość dnia spędzał, wałęsając się po dworskich zabudowaniach, zaglądając od czasu do czasu do stajni i obórek i pomagając pracującym tam najętym bezrolnym chłopom, traktowanym przez panią z wielkoduszną życzliwością, zaś przez wywodzącego się z nich wykształconego pana – ze wzgardliwą niechęcią.
Zaledwie kniahini ujrzała w swoim czarującym ogrodzie chłopca, który tak bardzo przypadł jej do serca, skinęła na niego pełnym gracji ruchem, by się zbliżył.
Siedziała w rzeźbionej, pobielonej altance z modrzewia, spowitej delikatnymi różanymi pnączami, z czerwonym daszkiem wspartym na sześciu cienkich, owiniętych zielonymi girlandami kolumienkach. Szumiał na wietrze pobliski lipowy gaik, uszy pieścił słodki trel kanarków zamkniętych w złotych klatkach.
– Lubisz książki, prawda? – spytała nader żywo, podnosząc z drewnianego stolika plik ręcznie zapisanych kartek. Oczy rozbłysły jej jakąś nową falą emocji.
Kiril kiwnął głową. Wciąż jeszcze zachowywał wobec kniahini właściwą sobie nieufność, choć dzięki jej nieustannym wysiłkom, zaczynał się do niej powoli przekonywać.
Była to czterdziestoletnia, choć nadal urodziwa dama, wysokiego wzrostu oraz nader oryginalnej aparycji. Miała podłużne, jasnoszare oczy, które momentami zdawały się wszelako przybierać inną, lodowato błękitną barwę. Karminowe usta w kształcie serca odcinały się wyraźnie od jedwabiście gładkiej, mlecznobiałej cery, a kiedy rozciągała je w uśmiechu, w policzkach, muśniętych zwykle świetlistym różem, pojawiały się maleńkie dołeczki. Jasne włosy zwijała na ogół w błyszczące pukle i ozdabiała kolorowymi wstążkami. Lubiła nosić wydekoltowane suknie przystrojone licznymi kokardkami i falbankami; kochała koronkowe szale, krótkie rękawiczki oraz dziewczęce pantofelki na niskim obcasie.
Mówiono o niej po cichu, że wygląda jak żywa, przerośnięta lalka.
– Cudownie! – Zapewne klasnęłaby w dłonie z uciechy, gdyby nie trzymała w tym momencie swoich rękopisów. – Mam zatem nadzieję, że ci się spodoba…
– Nowa bajka? – Kiril utkwił źrenice w jej twarzy.
– Owszem, mój drogi, tak, tak. – Zaszeleściły kartki i falbanki liliowej sukni. – Ależ usiądź sobie, kochany chłopcze, dlaczegóż tak stoisz? Widzisz, tak jest lepiej, prawda? Wygodnie ci? Ale zaczekaj chwileczkę, ja przecież mam coś dla ciebie.
To mówiąc, wydobyła z haftowanej w kwiaty torebki garść czekoladowych karmelków i wcisnęła je chłopcu do ręki. Można było pomyśleć, że zawczasu stara się kupić krytyczną aprobatę dla swojej twórczości, ale Kirilowi nic podobnego nie przyszłoby nigdy do głowy. Zawsze brał wszystko, co mu dawała, z uprzejmym podziękowaniem, nie zastanawiając się nawet nad przyczyną owej niespotykanej szczodrości.
– Kniaź pojechał na polowanie? – spytał bez rzeczywistego zainteresowania.
Rozpromieniona twarz kniahini spochmurniała; błyszczące oczy pociemniały jak niebo przed burzą.
– Dlaczego pytasz?
Kiril nie spuszczał z niej uważnego wzroku. Poczuła raptem, jak ogarnia ją znajomy lęk, że coś jest nie tak z jej mężem. Zrobiło jej się zimno.
– Ty coś o nim wiesz, chłopcze – szepnęła pobladłymi wargami. – Z kim się tam spotyka? – Chwyciła go kurczowo za ramię. – Opowiedz mi wszystko, wszyściutko, jak najdokładniej.
Kiril z trudem oswobodził rękę z jej uścisku.
– A co ja bym tam miał wiedzieć o kniaziu? – rzekł ostrożnie. – Tyle co ludzie we wsi gadają…
– Cóż takiego? – W miękkim głosie kniahini zazgrzytała lodowato groźna nuta.
– A to, że się kniaź na wojnę szykuje. Bo to wojna będzie niedługo, jaśnie pani – dodał po namyśle. – Tak się mówi u nas we wsi.
Hadriena Korbiulew-Larkinin zdrętwiała.
– Skąd wy to wiecie? – wyszeptała ze zgrozą. – Czarodzieje wam naopowiadali bajek, tak? Nie mają co robić, więc wymyślają te niestworzone historie o spisku i niepokoją tylko moją kuzynkę. Nieszczęsnej Mileńce już się zupełnie w głowie przez nich pomieszało. Ona Wybrańca chce szukać, czy dasz wiarę?! Wybrańca! A to wszystko mrzonka wymyślona przez tych próżniaków. Nie będzie żadnej wojny, Kirilu, zapamiętaj to sobie. – Ujęła delikatnie jego ręce, uspokoiwszy się nieco. – Czarodziejom nie wolno ufać, pamiętaj. Od nich usłyszeliście tę niedorzeczność, tak? – Zdobyła się na pobłażliwy uśmiech.
– Starzy mówią. – Kiril odsunął się od niej z należytą przezornością. – Widać znaki na niebie – dodał z przejęciem, mimowolnie zniżając głos.
Kniahini roześmiała się perliście i odrobinę nerwowo.
– Znaki, powiadasz! Doprawdy, przednia historia! Kirilu… – Spoważniała nagle. – Jestem pewna, że Norienowi nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Ani wojna, ani głód, ani wewnętrzne zamieszki. Moja droga kuzynka jest doskonałą władczynią i nie pozwoli, żeby choć włos spadł nam z głowy, zapamiętasz moje słowa?
Kiril kiwnął głową dla świętego spokoju, choć swoje i tak wiedział. Kniahini wystudiowanym gestem przyłożyła dłoń do skroni. Nikt chyba na świecie nie przeżywał takich katuszy jak ona.
– Idź już, mój drogi – powiedziała łagodnie, choć z odcieniem rozdrażnienia w głosie. – Słońce wkrótce zajdzie. Jutro ci poczytam o księżniczce Różyczce w marmurowej wieży, teraz nie mam już na nic siły. Chyba pójdę się położyć. Tak, tak będzie najlepiej. Bądź zdrów, mój aniołku, i koniecznie, koniecznie odwiedź mnie jutro. – Powstała z ławeczki wśród miękkiego szelestu wytwornej sukni, uśmiechnęła się blado i odeszła, zostawiając Kirila z gryzącą kwestią do przemyślenia. Czy to możliwe, by kniaź Lirtij mógł do tego stopnia zaniedbywać kobietę, która tak go kochała i tyle dla niego zrobiła?
Nie znalazłszy na owo pytanie stosownej odpowiedzi, zabrał swoją płócienną torbę, włożył do ust czekoladowego karmelka, resztę obiecując sobie oddać młodszemu rodzeństwu, po czym niespiesznie ruszył ku rodzinnej chacie, gdzie z pewnością czekać już będzie na niego gorąca wieczerza.
Słońce rzeczywiście miało się ku zachodowi, gdy wędrował samotnie przez wiekowy las, cichy i ciepły o tej porze. Ostry blask przedzierał się przez szumiące mu nad głową gałęzie starych dębów i sosen. W powietrzu roiło się od brzęczących owadów. Niekiedy mignęła gdzieś wśród podszycia ruda lisia kita, zaszeleścił w krzakach płochliwy szarak, zatrzepotała skrzydłami zbudzona pstrokata słonka. Gruchający dyszkant ptasiego świergotu pobrzmiewał w najdalszych leśnych zakątkach.
Kiedy wydostał się wreszcie spośród drzew na biały gościniec, ogniście czerwone słońce rumieniło już po brzegach puszyste obłoczki. Nad ciemnozielonym pasmem lasu niebo powlekło się złocisto-liliowymi wstęgami, a piaszczystą drogę przecinały wydłużone cienie poskręcanych, przysadzistych wierzb wyciągających ku górze korony sztywnych gałęzi.
Szedł boso, mrużąc oczy w mocnym blasku skośnych promieni, pogwizdując bezwiednie nikomu nieznaną melodię. U jego lewego ramienia wisiała torba z butami, które zdjął jeszcze w dworskim ogrodzie, żeby się nie zniszczyły. Drugą ręką odgarnął z czoła gęste blond włosy o popielatym odcieniu. Przystanąwszy na chwilę, spojrzał w płonące przedwieczorne niebo i wówczas uszu jego dobiegł przytłumiony odgłos końskich kopyt stąpających po miękkim piasku. Rozległo się chrapliwe parsknięcie. Zanim zdążył się odwrócić, przypadły do niego z radosnym szczekaniem dwa cętkowane wyżły, które zaraz też rozpoczęły swój zwyczajowy taniec, to podskakując sprężyście na przednich łapach, to znów płaszcząc się na ziemi z przymilnym skomleniem, to okręcając się dookoła, merdając zawzięcie ogonami i wyciągając w górę długie pyski.
– Bystra, Śmigły, do mnie! – Krótka komenda przywołała je natychmiast do porządku. Znieruchomiały, zwróciły jednocześnie łby w kierunku zbliżającego się konno pana, zastrzygły prędko uszami i popędziły ku niemu, sypiąc spod silnych łap zaróżowionym w blasku słońca piaskiem.
Kiril poprawił zsuwającą się z ramienia torbę, zerwał kolczastą gałązkę przydrożnej tarniny i ruszył wolno w swoją stronę, nie oglądając się wcale za siebie. Nie uszedł jednak dziesięciu kroków, kiedy błyszczący, osiodłany gniadosz zrównał się z nim, parsknął cicho, gdy dosiadający go jeździec stanowczym ruchem ściągnął wodze, ale posłusznie przeszedł do leniwego stępa.
– Pan Kiril Oditin, jak mniemam? – Kiril podniósł głowę, by spojrzeć w podłużne, szare oczy, przypatrujące mu się z góry z niezwykłą uwagą. Bystra liznęła go po ręku, ale odtrącił jej pysk z wyraźną niechęcią. Nie odezwał się.
– Nie odpowiesz? – Ton młodego kniazia przybrał lekceważący odcień, wzrok powędrował ku płomiennemu zachodowi, rozpościerającemu się nad spokojną wioską, w kierunku której obaj z wolna zmierzali.
Jedyny syn księżnej Hadrieny, Aristij Ardawast Korbiulew-Larkinin, wracał najprawdopodobniej z kolejnej konnej przejażdżki po lesie, a ledwie zauważywszy ulubieńca swojej matki, nie mógł się powstrzymać, by nie pojechać jego śladem z przyczyn równie tajemniczych, co zwyczajnie nierozsądnych.
Był to chłopiec w wieku Kirila, choć o głowę niższy i bardzo szczupły, podobny z rysów do księżnej – po ojcu odziedziczył jednak mocno zarysowaną szczękę – o wąskim, prostym nosie, wydatnych kościach policzkowych oraz bladej, pociągłej twarzy, na której malowała się właśnie ostentacyjna obojętność, zgrabnie maskująca niepohamowaną ciekawość. Ciemnoblond włosy nosił na ogół modnie rozwichrzone, choć obecnie nie było ich widać spod czarnej dżokejki; cały zaś jego strój prezentował się nadzwyczaj schludnie i elegancko: śnieżnobiała koszula, szara, kraciasta kamizelka, jasnobrązowe bryczesy, rękawiczki oraz lśniące oficerki wyglądały jak spod igły, mimo że wszystko wskazywało na to, że ich właściciel włóczył się w nich po lesie co najmniej ładnych parę godzin.
– To nie odpowiadaj, i tak wiem, kim jesteś.
– No to jek zies, to po co sie pytas? – Kiril pokręcił głową i wzniósł oczy ku niebu, zaprzestawszy na chwilę wymachiwania swoją gałązką.
Aristij zmarszczył brwi, jakby usilnie się nad czymś zastanawiał.
– Byłeś u niej, prawda? – spytał wreszcie tym samym zmanierowanym tonem. – U mojej matki? Ojca nie ma w domu, tak?
– Mos go, tak jekby som nie mok łobaceć! A dyć ty tam nianskas nie jo…
Gniady wałach potrząsnął niespokojnie łbem, Śmigły szczeknął nerwowo, słysząc ujadanie psów we wsi. Aristij poklepał konia po karku i zerknął niepewnie na Kirila.
– Ja nie rozumiem, co ty mówisz – powiedział po chwili uporczywego, lecz daremnego namysłu. – Nie mógłbyś wyrażać się w jakimś ludzkim języku? Byłbym nad wyraz zobowiązany.
– Znaczy, po szkolnemu?
– O, widzisz, że jak chcesz, to potrafisz.
Czas jakiś postępowali w milczeniu, Kiril odganiał łaszące się wyżły tarninowym badylem, Aristij lekko pociągnął za wodze, bo nieposłuszny gniadosz zaczynał przyspieszać.
– Na pewno dała ci cukierków, co? – rzekł po chwili, wciąż zapatrzony w pałający czerwienią horyzont. – A spróbuj tylko łapę przetrącić któremuś. Ojciec każe cię rózgami ćwiczyć.
– Iii tam, a bo to ni strasne jego rózgi… – Kiril wyciągnął z kieszeni ostatniego karmelka i bezceremonialnie wpakował go sobie do ust.
Młody kniaź zerknął na niego z mieszaniną zaskoczenia i cierpkiej satysfakcji.
– Naprawdę ci dała… – Pokręcił głową, rozbawiony. – Cukierki, karmelki, maślane bułeczki, herbatniczki… Daje chłopstwu palec, a to bydło tylko czeka, żeby rękę odgryźć. Niedługo może zechce cię adoptować, jak myślisz? Może swoim dziedzicem uczyni? – Szare oczy rozbłysły mu chorobliwie. – Cham w białych rękawiczkach. Świnia w brylantowej kolii. Śmieszne. Powiedz mi, co tak ją zachwyca w takim brudnym psie jak ty? Co jeśli…?
Kiril przystanął raptem, przyjrzał się uważnie kniaziowi, który musiał aż przez to zawrócić konia. Przechylił nieco głowę jak zaciekawiony drobiazgiem wróbel. W jego twarzy nie znać było śladu złości, żalu czy urazy – nikt z tych, co go znali nigdy by go zresztą o to nie podejrzewał – raczej dziecięce zdziwienie czymś, co zatrzepotało niespodziewanie na obrzeżach niewinnego, prostego światopoglądu.
Aristij uniósł brwi, nie mogąc oderwać wzroku od łagodnych, zielonych oczu, w których rodziło się coś zupełnie nowego, coś, co dotychczasowy porządek rzeczy stawiało na głowie, a dawny obraz świata druzgotało bezpowrotnie i doszczętnie. Ogarnęło go dziwne, nieokreślone uczucie, bliskie lęku czy może zwykłego niepokoju. Coś niewątpliwie zachwiało się, rozsypało w proch, by złożyć się w nową całość, zewnętrznie podobną, a mimo to opartą na nieodwracalnie innych zasadach.
W punkcie skrzyżowania dwóch spojrzeń zaszło coś niewytłumaczalnego, czego żaden z nich nie potrafił jeszcze w owej chwili zrozumieć.
To, co między nimi pozostało niewypowiedziane, stanowiło w istocie całą metafizyczną treść ich spotkania, choć jeszcze dobrze przez ich piętnastoletnie umysły nie pojętą, rysującą się zaledwie niewyraźnie gdzieś na mglistych krańcach świadomości. Coś, co ćwierć wieku później pociągnęło zgłodniałe szeregi wieloletnich udręk, krzyczących żądań, podniesionych głów i łopoczących sztandarów pod wytworne siedziby kapitalistycznego dobrobytu. Coś, co raz jeszcze zetknęło te same spojrzenia z przeciwnych stron barykady. Coś, co jest jednak tematem na zupełnie inną opowieść.
Aristij spiął konia i pogalopował przez mroczniejące łąki ku wspaniałemu dworowi, szczelnie omotanemu gęstym bluszczem niby zasłoną, za którą chce się ukryć wstydliwe sekrety; niby teatralną kurtyną, która oddziela od siebie dwie strony dramatu; niby lepką pajęczą siecią, która pęta tym mocniej, im bardziej nieszczęsna ofiara rwie się ku wolności; niby żywym, zielonym pokrowcem, który chroni to, co zbyt cenne i kruche, by mogło przeciwstawić się zmierzchowi dawnego świata.
Kiril zaś sięgnął znów do kieszeni, a stwierdziwszy, że karmelki już się skończyły, westchnął z żalem po czym wciąż z cienką gałązką tarniny w ręku podjął swą codzienną wędrówkę z powrotem do ciepłego domu, gdzie na pewno cała rodzina zebrała się dawno przy stole i czeka teraz tylko na niego.
Już na podwórku zorientował się, że dzieje się coś, co dziać się nie powinno. Z chaty dobiegały podniesione męskie głosy, popiskiwania dzieci; Kulka ujadała jak oszalała, szarpiąc się wściekle na łańcuchu. Przyspieszył natychmiast kroku, gałąź rzucił na ziemię, a gdy wpadł do izby, nawet nie zamknąwszy za sobą drzwi, stanął w progu jak wryty i otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
Tak jak się spodziewał, wszyscy domownicy byli już w chacie. Matka siedziała przy stole z Waleńką na kolanach, nieruchoma, pobladła, nad pustą miską po gorącej kaszy. Pod samą ścianą czternastoletnia Irina obejmowała ramieniem wystraszoną Niewkę. Na policzkach małej widniały jeszcze ślady łez. Ojciec zaś, najpewniej wróciwszy dopiero co z lasu, patrzył spode łba na nieproszonych gości w wojskowych mundurach, którzy rozsiedli się wygodnie na ławach i zydlach. Byli najwyraźniej podpici, mówili trochę bełkotliwie, podnosili głos, a kiedy niekiedy pozwalali sobie nawet na niewybredny żart.
Poza jednym wyjątkiem.
Porucznik Itier Pietrinow zdawał się całkowicie trzeźwy, czujny i zawsze gotowy na rozkaz Jej Królewskiej Mości. Wszelako tym razem to młodziutka księżniczka Miladiena wyznaczyła mu strategiczne zadanie do natychmiastowego i precyzyjnego wykonania, dobrze wiedząc, że do takich właśnie działań ów człowiek doskonale się nadaje. Była ona jedną z nielicznych, obok samego Pietrinowa, osób, które potraktowały poważnie czarodziejską przepowiednię, a nie dysponując środkami koniecznymi do wprowadzenia swoich zamierzeń w życie – finansami i wojskiem przede wszystkim – znalazła sojusznika w wiernym gwardziście. Ów, jako dobry znajomy wykładowców z III Korpusu Kadetów im. gen. Serwiena Malkinina, „wypożyczył sobie” na czas swojej misji kilku rosłych uczniów, aby z ich pomocą szybko zwerbować złożone z chłopstwa, tanie w utrzymaniu oddziały w celu odszukania w jakiejś odległej, być może, norieńskiej krainie oczekiwanego z taką nadzieją Wybrańca.
– Rozumiem, że niedługo żniwa, i każda para rąk jest potrzebna – tłumaczył spokojnie staremu Oditinowi, który wyglądał tak, jakby poważnie rozważał możliwość przebicia go widłami. – Ale jeśli kadet Oditin – tu spojrzał przelotnie na Wiltiena, który wpatrywał się w niego spod przymrużonych powiek, oparty z założonymi rękami o ścianę – chce skończyć naszą szkołę, musi wziąć udział w obowiązkowym specjalnym przeszkoleniu… Takie mamy wymagania. Jak by to wam wytłumaczyć, gospodarzu?… – Zamyślił się, pocierając dłonią ogolony podbródek. – To coś w rodzaju misji wojskowej, może i długotrwałej, ale całkowicie bezpiecznej, sam za to ręczę.
Kiril, wciąż pełen niejasnych obaw, przemknął przez całą kuchnię do sióstr i uspokajającym gestem pogłaskał Niewietę po głowie. Piec był już zimny, na stole paliła się pękata, woskowa świeca. Jeden z kadetów pociągnął zdrowy łyk z piersiówki i otarł usta rękawem munduru.
– Każdy nasz uczeń ma obowiązek wziąć udział w tego rodzaju misji – ciągnął niewzruszenie Pietrinow swoim niskim, nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Każdy dostanie niewielki oddział, złożony z ochotniczej młodzieży wiejskiej… – Młodzieńcy przy stole zarechotali gromko na dźwięk słowa „ochotniczej”, ale prędko ucichli pod surowym spojrzeniem dowódcy. – Reszta to już informacja ściśle tajna – rzekł stanowczo Pietrinow, wstając z zydla. – Ruszcie się, chłopcy, nie mamy czasu do stracenia.
Waltir Oditin nie wydawał się bynajmniej przekonany, ale cóż miał robić? Jego żona, wciąż z tym samym pustym wzrokiem utkwionym w deskach prostego stołu, nie poruszyła się nawet, kiedy wyprowadzano jej pierworodnego syna, by rzucić go na pastwę nieznanego. Niewieta wtuliła się w Irinę, bo znów łzy pociekły jej po rumianych policzkach, a Waleńka, czując najwyraźniej, że dzieje się coś niedobrego, ryknął raptem jak ranione cielątko, sam nie wiedząc dokładnie, co opłakuje.
Kiril rzucił się Wiltienowi na szyję, tak że kadeci Pietrinowa musieli go odrywać siłą.
– Kiryłka, coś ty – szepnął mu brat. – Przeciech jo nie na wojne jade, tylo do śkoły. Nie bojaj sia, wróce raz-dwa, ani sie obejrzeć nie zdanzys.
– W porządku, kadecie? – Głos dowódcy przywołał go skutecznie do ponurej rzeczywistości.
– Tak jest, panie poruczniku – odparł twardo, choć jego ciemne oczy jakby zwilgotniały.
Zabrał kufer, w który już od progu polecono mu zapakować najpotrzebniejsze rzeczy, i bez tkliwych scen pożegnań z bliskimi wyszedł z rodzinnej chaty wprost w nieprzejrzaną ciemność spokojnej, wiosennej nocy, zaciągniętej już nad żegnającą swoich synów cichą Olszyną. Ot tak, po prostu.
Kiril zacisnął pięści. Nie wiedział dlaczego, ale miał niezrozumiałą pewność, że brat nie zdoła dotrzymać danej obietnicy.

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

16 komentarze:

Anonimowy pisze...

szczere gratulacje ciekawe opisy a zwłaszcza ten ciekakawie wprowadzony język kurpiowskisproeadza w realia powiesci wyslij to gdzies

Haley pisze...

Haha, dziękuję serdecznie :*. Dialekt kurpiowski (jaki język, ty!) wiesz, że kocham, a wysyłać nie będę, o! ;p

Anonimowy pisze...

ja jestem z kurpiowszczyzny ale niestety ten dialekt jest rzadko uzywany

Haley pisze...

U nas owszem, ale na Kurpiach Zielonych istnieje jeszcze i ma się całkiem nieźle. Tak że nie ma co desperować ;).

Anonimowy pisze...

zainteresowala mnie postac kirila, moglabys go przyblizyc?

Haley pisze...

Cóż, mam plan raczej skoncentrować się na Wiltienie, ale jeśli o Kiryłkę chodzi to kto wie, kto wie... ;D

Anonimowy pisze...

Okey, twoje opowiadanie jest nudne, okropne i bez sensu. Akcja wolno się toczy i jest napisana po amatorsku. Bohaterowie są tak ... jednolici, że ich myle. Weź zamknij tego bloga :/ szkoda czasu twojego i mojego.
PS. Tak naprawdę, to kocham twoje opowiadanie :D Tak wiem, jestem wredna, ale co poradzić ? Pisz szybko nexta :*

Melodia. pisze...

Ze mną jest chyba coś nie tak! To już drugi z kolei blog, którego znalazłam przypadkowo i tak mi się spodobał, że przeczytałam go od początku do końca! :D
Ten rozdział jest chyba (jak na razie)najlepszy z nich wszystkich ;D
Przed chwilą Ci zaspamowałam w zakładce pt.SPAM (xd), więc mam nadzieję, że zajrzysz :D
Pozdrawiam i zapraszam ;3

Script pisze...

Jestem ciekawa czy brat Kirila wróci. Mnie też ta cała sytuacja niepokoi. Wątpię, aby to były szkolenia jeżeli już są ,,znaki z nieba", a wojna najprawdopodobniej niedługo nastąpi.
Dziewczyno! Opisy masz po prostu bajkowe. Bawisz się słowami i stosujesz przepiękne metafory :)
Początek tego rozdziału był przecudowny...
Historia bogini, która uciekając ze ślubnego kobierca zdjęła pierścionek zaręczynowy i rzuciła go w nieskończoność, a tan stał się księżycem. Później zaprzeczenie dla Brilde. Ironia ze strony słuchacza dla jej poglądów, racjonalne wyjaśnienia oraz nawiązanie do nieotrzymania pierścionka zaręczynowego.
Następnie przeszłaś do Kirila. Najpierw jako małego chłopca, który na pytanie ,,Czym jest księżyc?" odpowiedziałby, że to latarnia elfów. Jednak z biegiem czasu nie odpowiedziałby nic. Nie lubił spoufalać się z ludźmi.
Później opisujesz ,,szarą" rzeczywistość, w której żyje. Sen na sianie, pobudka, obowiązki, pokazujesz nam jego rodzinkę, a później opisujesz dom księżnej, który przypomina pałac bogów. Hadriena pała sympatią do chłopca, wyraża chęci podzielenia się z nim swoimi bajkami, daje słodycze, a nawet wypytuje go o ciekawostki jakie głoszą ludzie we wsi na temat jej męża. Kiril odpowiada, że słyszał, iż książę szykuje się na wojnę. Hrabina kategorycznie zaprzecza i próbuje udowodnić, iż to nie prawda jednak blondyn swoje wie.
Powracając do domu z altany w ogrodzie Hadrieny, Kiril spotyka księcia - syna Księżnej, który jest w pewnym stopniu zazdrosny o blondyna, ponieważ przebywa on bardzo długo z jego matką, zarzuca mu nawet to, iż Hrabina niedługo go adoptuje.
W domu na Kirila czeka przykra niespodzianka, ,,rzucenie się" na mundurowego, pożegnanie z bratem...
Tak jak już wcześniej wspomniałam opisy masz bajkowe ;) Jednak język jakim posługują się chłopi jest nie zawsze zrozumiały. Często czytałam go sobie na głos, aby zrozumieć sens wypowiedzi. Jednak odgaduję, że tak ma być. Chcesz nas utożsamić z rodziną rolników, a po za tym kiedyś takiego języka rzeczywiście używano tak więc nie podchodzi to pod żaden błąd. Wystarczy spojrzeć na stare wpisy, prawa szlachty, których urywki powinno się znaleźć w książkach do historii, a na pewno zauważy się takowe słownictw. Jednak chyba wyłapałam jeden błąd. W wypowiedzi dziewięcioletniej siostry Kirila. Zamiast ,,kozy", napisałaś ,,kokosy", a penie chodziło ci o ,,kuzy" xD ...

Script pisze...

Ogólnie Twoje opowiadanie, styl pisania jest na najwyższym poziomie, porównując do innych blogów :) Właśnie z czegoś takiego można wydać książkę i zaistnieć na ,,wielkim formacie" ;)
Myślę, że wpadnę tu jeszcze nie raz... Tak więc spodziewaj się moich komentarzy! :D Może nie zawsze będą tak długie jak ten ale postaram się o jak najlepsze xD
Pytałaś mnie co można by zmienić, aby pozyskać więcej czytelników? Jak dla mnie nie nic ale ja to ja... Powiem Ci z doświadczenia, że wiele bloggerów jest fałszywych piszą komentarze w stylu ,,Świetne!", a wcale nie czytali treści.
Nie zauważyłam u Ciebie czegoś takiego jak statystyka, a zalecam wpleść w szablon, ponieważ to ona świadczy o tym ilu masz czytelników, a nie komentarze. Otóż na moim starym blogu też nikt nie komentował. Dopiero jak przestałam pisać nastąpiły pytanie ,,Kiedy NN?", ,,Dlaczego nie piszesz?" ale zanim się ich doczekałam minęło duuuużo czasu.
Jakieś rady? Hymmm... Jeżeli uważasz, że Twoje opowiadanie jest nudne (chociaż jak dla mnie nie jest) możesz zrezygnować z opisywania codziennych prac wykonywanych przez głównych bohaterów takich jak dojenie krów, czy coś w tym stylu ale NIE REZYGNUJ z opisywania natury i sytuacji, w których występuje pewnego rodzaju magia. Dlaczego? Ponieważ wychodzą Ci one cudownie! Są takie miłe dla oczu, uszu i wyobraźni :) Niezrozumiałe opowiadanie? Tylko w wypowiedziach niektórych bohaterów ale jeżeli ktoś czyta ze zrozumieniem to wywnioskuje i tak o co im chodziło po opisach, więc... Ja nie widzę tu problemu i to chyba wszystko... A! Pisałaś jeszcze, że nie korzystasz z rad ocenialni, ponieważ próbują Cię one ,,nawrócić" xD To prawda, niektóre tak robią. Po za tym trzeba tam się trzymać pewnych wytycznych... Ocenić szablon, szukać błędów itp. Co moim zdaniem tylko przysłania w ocenie to co najważniejsze... Czyli opinię na temat pomysłu na opowiadanie (który u Ciebie jest po prostu fantastyczny, oryginalny i masz wspaniały sposób na wykonanie go. Zapomniałam o tym napisać powyżej xD) i stylu pisania autora. Ja osobiście wolę pisać tego typu luźne komentarze niż oceny (a tak się składa, że jestem na stażu w pewnej ocenialni xD).
Myślę, że napisałam szczery komentarz, który oddaje wszystkie moje uczucia na temat Twojego bloga ;) Zauroczyłaś mnie nim i dodałam Cię do linków. Mam tylko jeszcze taką jedną prośbę... Powiadomisz mnie o kolejnym poście? ;) Nie obiecuję, że natychmiast po dodaniu go przeczytam, ponieważ nadal nie wyrabiam z czasem ale na pewno będę :)
Saluto! ;D
PS. Mój komentarz był za długi na jeden raz xDD

Script pisze...

Dziękuję Ci strasznie za te komentarze :) A co do tych "kokosów" to przepraszam. Praktycznie nie mam styczności z takim językiem i tylko się domyślałam o co może chodzić. Co do dwóch podpunktów, które wymieniłaś, to też jestem ich zwolenniczką. Autor powinien sam decydować o swoim opowiadaniu. Co do "Strony Światła"... Ujawnia ona moje początki z pisaniem. Postanowiłam pisać historię Agnes od początku z innej perspektywy, na innym blogu, ponieważ nie byłam w stanie od nowa poprawić wszystkiego co mi tam zawadzało, a pomysł z Gildią Cieni stał się tym, o czym chciałbym naprawdę pisać. Postaram się urozmaicać opisy według Twoich wskazówek. Co do krytyki... Nie szczędź jej sobie ;) W sumie to właśnie jej zawdzięcza to, co udało mi się do teraz osiągnąć. Inaczej tkwiłabym w miejscu zastanawiając się jakiego czasu użyć. Co do opisów strojów... Ograniczyłam je, ponieważ ktoś zwrócił mi kiedyś uwagę na to, iż jest ich za dużo. Jednak Twoja wypowiedź o wiele bardziej mnie przekonała do tego, abym w włożyła w nie trochę więcej pracy :) Rozdział "Impreza", który ci się spodobał był w sumie takim pierwszym przełomem w tym co pisałam, później zmieniałam swój styl pisania w części XII i utrzymuje go do teraz :) Jeszcze raz dziękuję Ci za ten wyczerpujący komentarz, a właściwie komentarze xD

Solarie pisze...

Pierwszy raz nieśmiało zanurzam się w nieznane mi dotąd odmęty blogspotu, dlatego mam nadzieję, że mój skromny komentarz pojawi się gdzie powinien, a nie zostanie bezpowrotnie wessany w odmęty Internetu. ;)

Zapewne nigdy nie poznałabym historii Norienu gdybym nie skierowała się tu po zachwyceniu się Twoim drugim opowiadaniem - "Władzą i potęgą", oczywiście. Wierz mi, naprawdę się ucieszyłam, że zaczęłaś tym razem pracować nad historią od początku do końca Twoją, gdyż tu ogranicza Cię tylko i wyłącznie własna wyobraźnia (a ta póki co wydaje się nie mieć granic, naprawdę!). Jak już pisałam w komentarzu na Onecie, moim zdaniem o wiele zgrabniej i ciekawiej wychodzi Ci prowadzenie postaci wykreowanych samodzielnie, co ta historia tylko potwierdza.

Niesamowicie podziwiam Twój kunszt pisarski, opisy otoczenia, przyrody, poszczególnych postaci... w skrócie - cały świat przedstawiony to majstersztyk w Twoim wykonaniu. :) Czytając opis mieszkania księcia Niestrina-Lidurienowa odniosłam wręcz wrażenie, jakbym wykupiła sobie (zapewne nietanią) wycieczkę z przewodnikiem turystycznym, którego to rolę w mojej wyobraźni odegrał narrator. Posłużę się tu - może trochę nie na miejscu - symboliką potterowskiej myślodsiewni, ponieważ czułam się właśnie jak niedostrzeżony przez nikogo obserwator, który wniknął we wspomnienia Norieńczyków i stał tuż obok nich, chciwie podsłuchując toczących się rozmów, chłonąc całą sobą otoczenie ze wszystkimi jego barwami i dźwiękami. Niesamowite uczucie. :)

Dawno nie spotkałam się z tak plastycznymi i bardzo szczegółowymi opisami - każde "mignięcie rudego ogona wiewiórki", malowniczy opis ogrodu księżnej Korbiulew-Larkinin, a już zwłaszcza prawdziwa perełka, czyli swojskie rozmowy w gospodarstwie Oditinów przenosiły mnie w zupełnie nowy świat. Oj tak, zdecydowanie zyskałaś nową stałą czytelniczkę, Haley i szybko się ode mnie nie uwolnisz, więc nawet nie proś, bo to nic nie da. :)

Podobają mi się też same kreacje postaci, chociaż póki co za wcześnie, bym wybrała tę ulubioną. Chociaż najbardziej rozbawił mnie pompatyczny i drętwy książęcy kamerdyner, tak oddany swej jakże odpowiedzialnej pracy. Swoją drogą, scena rozmowy między księciem, Ferildem i Eldis była komiczna. :)

Z niecierpliwością czekam na rozwinięcie poszczególnych wątków, gdyż robi się coraz ciekawiej, a Wybraniec w końcu sam się nie odnajdzie. Oczywiście, jeżeli takowy zaprawdę istnieje, bo księżniczka Miladiena ze swoją wystudiowaną gestykulacją, górnolotnymi metaforami i wrodzoną chyba skłonnością do dramatyzowania wydaje się osobą, której osądom nieszczególnie można ufać. ;)

Cóż jednak zrobić, wszak słowo się rzekło i skoro szykuje się krwawa (albo i nie) wojna, a gromada śmiałków się zbiera, pozostało tylko powiedzieć: cała naprzód ku nowej przygodzie!

Haley pisze...

Mój Boże, Solarie droga, nie wiem naprawdę co odpowiedzieć. Jestem autentycznie wzruszona i aż nie chce mi się wierzyć w Twój przemiły komentarz. Dziękuję Ci z całego serca za Twoje słowa, które sprawiły mi tak ogromną radość, że (wierz lub nie ;)) ręce mi się trzęsą. Każdy Czytelnik, któremu moja twórczość sprawia rzeczywistą przyjemność, jest dla mnie prawdziwym skarbem (rzadkim bo rzadkim, ale przecież tym cenniejszym ;)).

Nie spotkałam Cię przypadkiem na poprzednim blogu pod innym nickiem?

Pozdrawiam serdecznie!

PS Przygoda dopiero się zacznie, a jakże! Chociaż boję się trochę, jak mi to wyjdzie, bo do tej pory nie zdarzyło mi się w czymś takim spróbować swoich sił, ale wyobraźnia już pracuje pełną parą. Dziękuję raz jeszcze!

Haley pisze...

Ach, przeczytałam Twój komentarz na onecie i nie wiem, nie wiem, jak Ci dziękować, że przywracasz mi wiarę w siebie. Dawno nikt mi nie sprawił tak bezgranicznej radości. Jeszcze się otrząsnąć nie mogę. Boże, jesteś cudowna, przecudowna i przewspaniała! Dziękuję po tysiąckroć.

A francuskie wstawki bez tłumaczenia - to lenistwo się w Haley odzywa, a fe! Mam nadzieję, że to opowiadanie będzie bardziej dopracowane. Postaram się w każdym razie nie zawieść Czytelników.

Solarie pisze...

To nie Ty mnie powinnaś prawić takie komplementy, a ja Tobie. ;) Tym niemniej naprawdę cieszę się, że tych kilka moich słów wzbudziło w Tobie taki entuzjazm.

Zbyt wiele razy obserwowałam już jak naprawdę dobre albo zaledwie obiecująco zapowiadające się opowiadania (czy to odautorskie, czy też tłumaczenia z angielskiego - chociaż przy tych drugich żal był mniejszy, bo zawsze można było poznać zakończenie czytając oryginalny tekst) zostawały ni stąd ni zowąd zawieszane "na czas nieokreślony" (dobrze wiadomo, co to tak naprawdę znaczy) albo z miejsca porzucane, bo autorzy chcieli w ten sposób ukarać niewdzięcznych czytelników za brak odzewu albo po prostu tracili zapał widząc, że pod kolejnymi wpisami widniał napis "komentarzy: brak" lub ich ilość malała. A szkoda, wielka szkoda. Niedokończone opowiadania to dla mnie, jako czytelnika, największy zawód, zwłaszcza, jeśli historia naprawdę mnie pochłonęła. Miałam nawet w związku z tym bardzo długi okres, kiedy obiecałam sobie, że nigdy więcej nie zacznę czytać tekstu, który nie będzie już w pełni ukończony, bo bałam się, że znowu nie poznam zakończenia. Na szczęście ten kaprys już mi minął, a wiara w internetowych twórców wróciła. :)

Naprawdę cieszę się, że nie tracisz werwy i piszesz, piszesz, piszesz. W miarę możliwości będę Cię uparcie dopingować, żeby i ta historia sięgnęła satysfakcjonującego Ciebie i czytelników (których, jak mam nadzieję, będzie przybywać) końca. :)

Anonimowy pisze...

O, dialekt kurpiowski, jak widzę w komentarzach, a ja myślałam, że to taka tylko stylizacja. Bardzo fajnie to wyszło.

Spodobał mi się również fragment o zwyczajach szlachty i o nazwiskach. Ot, lubię takie rzeczy.

Prześlij komentarz