Wybraniec
W dawnych czasach, kiedy zwierzęta
potrafiły jeszcze mówić, kiedy cuda się zdarzały, a tajemnice istniały po to,
by pozostać tajemnicami, Norieńczycy wierzyli, że księżyc to niezwykły klejnot
w pierścieniu zaręczynowym Brilde, bogini nieba, która, pokochawszy raz
śmiertelnika, gotowa była wyrzec się dla niego swych boskich przywilejów. Gdy
wszelako nadszedł dzień ślubu, ubłagana przez zrozpaczoną matkę, bez jednego
słowa porzuciła narzeczonego przed ołtarzem. Wybrała wieczną wolność.
Powracając do rodzinnego kraju
przez czarne, nieznane człowiekowi przestworza, zsunęła z palca ogromny
pierścień. Miliony brylantów zdobiących jej włosy i suknię rozsypały się
dookoła. Wiatr zerwał misternie upięty srebrzysty welon, który od tej pory
pojawiał się co kilka lat na nocnym niebie, gdzie krążył bez celu, niesiony
ciepłym podmuchem z Larniden Alles, Krainy Wiecznej Wolności. Ojczyzny Matki
Bogów.
Ludzie zaś dobrze nam znani,
ludzie pięciu kontynentów, którzy zawsze znajdą sposób, by odkryć to, co nie
dla nich przeznaczone, gotowi wydrzeć światu ostatnią tajemnicę, wierzyli w co
innego. Gdy tylko ujrzeli baśniowy Norien, zwany jeszcze wówczas z łacińska
Narro, i przekonali się, że nie jest on skutkiem autosugestii, mirażu,
zbiorowej halucynacji ani szaleństwa, a jego mieszkańcy składają się, jak
każdy, z anatomii, fizjologii i psychologii, wytłumaczyli im, że planety,
gwiazdy, komety, satelity, orbity, światło odbite… Rozumiecie?
Nie, moja Brilde, to niedorzeczne
spodziewać się w czasach empiryzmu naukowego wiary w to, czego udowodnić się
nie da. Nie, kochana, naiwna Brilde, spójrz wreszcie prawdzie w oczy. To
niepoważne sądzić, że ktoś poza dziećmi mógłby dziś szczerze wierzyć w to, co
dotąd uważano za niepodważalne i święte. Musisz się pogodzić z tym, że nigdy
nie miałaś zaręczynowego pierścionka. Nie było żadnego ślubu, narzeczonego,
welonu. Twoje życie to tylko bajka. Musisz to w końcu zrozumieć. Tak
zadecydowała większość.
Gdyby spytać pięcioletniego
Kirila, czym jest księżyc, z pewnością próbowałby tłumaczyć, że to latarnia
elfów, o których słyszał wiele razy w baśniach i legendach.
Dziesięć lat później nie
odpowiedziałby nic, bo nie lubił rozmawiać z nieznajomymi.
Nie lubił też psów ani kotów, ani
ziół na ból brzucha, ani swego dawnego nauczyciela, ani przygód. Lubił za to
książki, krowy, zielone jabłka, piegowatą Mirit Askenbor z sąsiedztwa i kolor
dojrzałych czereśni. Lubił też księżyc. W pogodne, późnowiosenne noce, takie
jak ta, która rozpoczyna jego historię, leżał często w stogu pachnącego siana,
zatopiony we własnych myślach i marzeniach, wpatrując się w okrągłą, srebrzystą
tarczę. Było wtedy tak cicho, tak spokojnie, jakby ludzie ze swoimi małymi
problemami nigdy nie istnieli. Ciepły wiatr szumiał łagodnie w liściach
rozłożystych topól nad stawem. Ciemna tafla wody marszczyła się delikatnie. W
trawie cykały świerszcze. Od czasu do czasu rozległo się pohukiwanie sowy czy
szczeknięcie psa.
Naraz silniejszy podmuch poruszył
mocniej koronami drzew w pobliskiej olszynie. Głośniejszy szum przeszył ciszę
nocnego powietrza. Kiril zadrżał z zimna i zagrzebał się głębiej w miękkie,
świeżo zebrane siano. Otoczyło go znajome, pachnące dzieciństwem ciepło.
Powieki zaczęły mu się kleić. Oddech uspokoił się, wyrównał. Myśli odpłynęły
poza świadomość. Gdzieś w oddali usłyszał jeszcze puszczyka.
***
Obudził się, kiedy słońce stało
już wysoko na niebie. Ptaki ćwierkały zawzięcie, jakby chciały zedrzeć sobie
gardła. Z oddali dobiegał gwar zbudzonej wczesnym rankiem wsi. Ludzie
nawoływali się przez opłotki, ktoś pomstował głośno na niezdarnego parobka,
rozbawiona dziatwa dokazywała wśród wrzasku i pisku. Krowy porykiwały żałośnie,
piały koguty, psy ujadały wściekle na łańcuchach. Monotonne stukanie niosło się
echem nad skoszonymi łąkami.
Kiril przetarł pięściami klejące
się jeszcze powieki. Ziewnął, przeciągnął się leniwie, chwilę jeszcze leżał bez
ruchu, oddychając głęboko ciepłym porannym powietrzem, nareszcie podniósł się
ociężale i, osłoniwszy zielone oczy przed oślepiającym blaskiem, rozejrzał się
po zalanej słońcem dolinie.
Na prawo od niego, w oddali,
wzdłuż szerokiego gościńca, ciągnęły się dwa rzędy niskich, drewnianych chałup.
Malowane okiennice porozwierano już na oścież, ludzie pełli ogródki albo
karmili trajkoczące ptactwo w obejściach. Na płotach wisiało pranie, tu i ówdzie
schły w słońcu gliniane garnki. Turkotały wozy, parskały konie, a gdzieś hen,
hen daleko płynęło pod czystym niebem rzewne dziewczęce zawodzenie.
Po lewej zaś szumiały olchy.
Nieduży staw przebłyskiwał spomiędzy pni troskliwie otaczających go topól. Radośnie
zaświergotał skowronek. Mignął rudy ogon wiewiórki. Długo patrzył w tamtą
stronę spod przymrużonych powiek, z jakąś kłującą serce tęsknotą. Do
nietkniętej ludzką ręką natury ciągnęło go znacznie silniej niż do obowiązków.
Mimo to westchnął i otrzepawszy się pobieżnie z siana, poczłapał niemrawo w
stronę wioski.
Po położeniu słońca sądząc, było
już dobrze po siódmej. Znowu się będą złościć, że krowy niewydojone. Kiril
wsadził ręce do kieszeni parcianych spodni i zwolnił jeszcze kroku, pogwizdując
sobie beztrosko nieokreśloną melodię. Swoim zwyczajem zamierzał odwlec
spotkanie z rodzicami ile się tylko będzie dało.
W obejściu nie znalazł jednak
nikogo. Po podwórzu przechadzała się napuszona indyczka, a pstrokate,
pogdakujące cicho kury grzebały pazurami w ziemi. Czarna, wyleniała Kulka
wyszła z budy, przeciągając się w wiosennych promieniach. Na widok chłopca
machnęła kilkakrotnie cienkim ogonem, szczeknęła radośnie raz czy dwa i
przysiadła na zadzie, obserwując uważnie jego poczynania.
Po chwili namysłu Kiril skierował
się ku drewnianej, pokrytej strzechą chacie, skąd dobiegał uporczywy płacz
dziecka. Wlazł pomiędzy kwitnącą pod ścianą, pachnącą słodko kalinę, wokół
której w mdłym świetle poranka brzęczały sennie chmary owadów, i ostrożnie
zajrzał przez okno do dużej izby.
Jego siostra, Niewieta,
jasnowłosa, pucołowata dziewczynka, starała się uspokoić najmłodszego
braciszka, bezskutecznie próbując zająć go starą, uszytą z gałganków lalką.
Wreszcie, widząc, że niewiele tym wskóra, podniosła go z ławy przyrzuconej
ojcowską kapotą i wyszła z nim do kuchni, najpewniej poszukać chłopcu czegoś do
jedzenia.
Kiril sięgnął do kieszeni po
piętkę wczorajszego chleba. Jakiś czas miętosił ją z wahaniem w palcach, po
czym, podjąwszy ostateczną decyzję, odgryzł spory kęs i pobiegł przez podwórze
do krów, płosząc po drodze stadko podskakujących żywo wróbli.
– Sie jaśnie pon wyspoł nareście?
– powitał go cierpko starszy brat, stając w otwartych szeroko drzwiach ze
skopkiem mleka w ręku. - Jo mom za ciebzie krowy doić?
Kiril bez słowa przemknął do
nagrzanej ciepłem zwierząt obory. Cicha odwróciła do niego rogaty łeb,
podzwaniając zardzewiałym łańcuchem, i sapnęła łagodnie, patrząc mu w oczy
ogromnymi, czarnymi ślepiami. Poklepał ją przyjaźnie po karku.
– Hale! Sie narobziłeś – mruknął
wreszcie zgryźliwie, siadając na progu, żeby włożyć gumiaki. Krowa obojętnie
spuściła łeb.
– Sie narobziłeś, psiakrew –
warknął Wiltien. – Poziedzioł ten, co sie wysypsio kiej dziedzic we dworze. Nie
ziem juz, kijem cie mom do roboty gonić? Nie słysys, jek dzieciok becy w
chałupsie? Zuchylka chliba dla niego nie ma ni kapki mlika, a ten se lota
diabli ziedzo gdzie…
– Dyć juz ide, nie źlij sia! –
Kiril podniósł głos. Przysunął sobie stołek gwałtownym ruchem. – A bo to Niewka
wydoić nie moze… – mruknął niby do siebie.
Wiltien otworzył usta, żeby
odpowiedzieć, ale koniec końców machnął na to ręką.
– Łojce pojechali kosić? –
usłyszał po chwili pytanie zadane najnaturalniejszym tonem, zupełnie jakby nic
między nimi nie zaszło.
– Pojechali – potwierdził,
ocierając rękawem pot z czoła.
Mimo wczesnej pory w powietrzu
było już parno. Od zwierząt buchało nieznośne gorąco. Muchy latały ciężko,
brzęcząc uciążliwie, odganiane trzepiącymi dookoła krowimi ogonami.
– A Irna?
– Irna tyz.
Kiril wstał ze stołka, wlał mleko
ze skopka do stojącej na progu blaszanej bańki i przeciągnął się, bo już
zaczynały go boleć plecy. Wiltien roześmiał się.
– O, jek sie toto wyciunga, kiej
ten kocur po drzymce. Juze ci sia nakucyło robzić, co, Kiryłka? Pódzies ty,
psia jucho! – zaklął, bo krowa trzepnęła go ogonem po żebrach. – Skryncone
jakie, no!
Kiril odwrócił się migiem na
pięcie.
– Nie źlij sie, Ziluska –
powiedział pojednawczo. – Łodpocąć tylo kapke chciołem, coby sił ziency nabrać.
Goręc taki przeciech i chrzybon juz boli od tej roboty.
– Dyć ja nie na ciebzie zły
jestem, Kiryłka. – Wiltien też podniósł się z miejsca. – Tylo na te diabelstwo.
O, o, jek teroz ligać zacena. – Odsunął się od krowy, żeby nie dostać kopytem
po łydkach. – Cichoj, Grusa, a to na nięso pódzies, a nie do bysia.
Grusza, jakby rozumiejąc pogróżkę,
sapnęła cicho i stanęła spokojnie, przebierając już tylko w miejscu nogami.
– A tyś cemu sie łostał w
chałupsie? – Kiril zabrał się do dojenia Łatki, najspokojniejszej ze wszystkich
pięciu krów, jakie mieli. – To na łunkach roboty nijakiej dla ciebzie nie ma?
– Dyć i znalazłoby sie – odparł
Wiltien, napełniwszy bańkę swoją porcją mleka i zamknąwszy starannie pokrywę. –
Ale do byka Gruse trza prowadzić, dennice naprazić, a Irna z Niewko przeciech
same nie poradzo.
– Iii tam, nie poradzom!
Bracia spojrzeli w stronę drzwi, w
których stanęła właśnie dziewięcioletnia Niewieta, dźwigając na rękach małego
chłopczyka, ssącego łakomie skórkę od chleba.
– Lepsiej ulelibyśta kapkie tego
mlika, bo zacierków chcem zrobzić dla Walki. A ty, Kiryłka, mos kokosy i
świnioki nakarnić, bo tyz głodne chodzom od rańca samego.
– Małe toto, a jek sie juz rządzić
zacyna, patrzaj no! – udał oburzenie Kiril, podchodząc do siostry i biorąc
małego na ręce. – Daj ni go, a to sie podźwigas. Zacierków ja mu lepsiej zrobzie,
a ty wydois Łatke i pomozes Zilusce przy obrządku.
Niewieta zgodziła się chętnie, bo
gotowanie stanowczo nie należało do jej ulubionych czynności, natomiast Kiril,
choć mało co umiał zrobić jak należy, do tego akurat miał zdumiewającą
smykałkę, i najprostsze dania wychodziły mu nadzwyczaj smacznie, nikt właściwie
nie wiedział dlaczego.
Postawił więc brzdąca na ziemi,
wziął go za rękę i zaprowadził z powrotem do chałupy, gdzie na zbitym z grubych
desek kuchennym stole stały już przygotowane widać przez Niewkę garnki,
gliniana miska i woreczek zmielonej na żarnach mąki.
Izba została już wysprzątana,
sękata podłoga dokładnie umyta, świeże drwa ułożone w opałce obok obtłuczonego
kaflowego pieca. Przez szeroko otwarte okno lał się do wnętrza parny blask porannego
słońca, przesiany przez szumiące gałęzie śliw i jabłoni, malujący na
poczerniałym blacie drgającą mozaikę świateł i cieni. W złocistych promieniach
widać było unoszące się sennie drobinki kurzu.
Stół otaczały drewniane ławy i
zydle. Ze ścian oraz podpierających strop belek zwieszały się kolorowe
wycinanki, misterne jak pajęczyna, różnobarwne papierowe kwiatuszki, haftowane,
ozdobione frędzlami tkaniny, a nad niskimi drzwiami do sieni umieszczono
wyblakły już nieco wizerunek Darne i Dollena, bogów opiekujących się naturą.
Opłukawszy się pobieżnie w
cebrzyku z wodą po porannym myciu, Kiril posadził brata przy stole, wetknął mu
w rączkę drewnianą łyżkę, po czym raz-dwa poskręcał z zagniecionego ciasta
drobne kluseczki i zabrał się do rozpalania pod kuchnią. Drzwi zostawił otwarte,
żeby się obaj z Waleńką nie podusili z gorąca. Chłopczyk gadał coś czy nucił
sobie po dziecięcemu, majtał pod stołem gołymi nóżkami, skrobiąc swoją łyżką po
dnie miski. W piecu buzował trzaskający ogień, aż fajerki podskakiwały z
brzękiem na żeliwnej płycie. Całą izbę wypełnił słodkawy zapach gotowanego
mleka.
Po namyśle Kiril postanowił też
zagrzać wody, spodziewając się słusznie, że Niewka z Wiluszą będą się chcieli
umyć po robocie, a i małego przydałoby się wykąpać. Ściągnął więc pogrzebaczem
dwie fajerki, omal nie zrzucając ich przy tym na podłogę, postawił na kuchni
duży sagan, wlał zawartość stojącego przy piecu blaszanego wiadra – zostało tam
jeszcze pięć czy sześć litrów – i wrócił do pilnowania zacierek, żeby się nie
przypaliły.
– Cichoj, Walka, zaroz se pojes –
powiedział uspokajającym tonem, bo Waleńka znów zaczął popiskiwać,
rozpłaszczając się na stole. – Nie skiełc tylo, a to licho złe przydzie i ci
wsystko wypsije. – Poczochrał go pieszczotliwie po płowej główce i postawił
przed nim miskę z zupą, rozcieńczoną resztą zimnej wody z kubła. – Zajadaj, a
chyzo, a to licho siedzi w kuncie i tylo patrzy co tu by dla siebzie chycić.
Chłopczyk w strachu przed lichem
zabrał się łapczywie do śniadania, niekiedy łypiąc tylko czujnie w zamiecione
kąty izby, Kiryłka zaś, zanim zjadł, przyniósł jeszcze ze studni świeżej wody,
postawił na ogniu garnek z jaglaną kaszą, wylał z cebrzyka brudne mydliny na
podwórko i rzucił Kulce kawałek suchego chleba. Waleńka tymczasem paćkał się
niemiłosiernie ciepłym mlekiem, które spływało mu po brodzie, kapiąc obficie na
lnianą koszulinę.
Wkrótce nadeszła pozostała dwójka,
spocona i spracowana, bo to i bańki z mlekiem trzeba było zsunąć do studni,
żeby nie skwaśniało, i cielakom podścielić, bo już się od wczoraj mokro zrobiło,
kasztany dwa puścić na gródź, ziarna sypnąć rozbieganemu ptactwu, pomyj świniom
wlać do koryta… Ale we dwoje bystro uwinęli się z robotą, umyli się kolejno w
ciepłej wodzie z mydłem, po czym zasiedli do śniadania. Prócz zimnych już
resztek zacierek mieli jeszcze gorącą jaglankę z mlekiem i garść poziomek ze
słonecznego skraju lasu, który otaczał wioskę zielonym pierścieniem wybujałych
sosen, dębów, brzóz i olch.
Las ów, ostatnimi czasy
nieustannie trzebiony dla pozyskania nowych terenów pod uprawę, na wschodzie
ciągnął się obecnie około trzech wiorst, kończąc się przy rozległej równinie,
rozpościerającej się aż po sam brzeg przejrzystego stawu, gładkiego jak lustro
oprawione w ramę karminowych, kłosowatych kwiatów krwawnicy, którego skrzącą
się w słońcu taflę muskały wiotkie gałązki pochylonej nisko samotnej wierzby.
Owo właśnie urokliwe miejsce
wyjątkowo upodobała sobie kniahini Hadriena Korbiulew-Larkinin, córka znanej
dramatopisarki, autorka czarodziejskich baśni kochanych przez dzieci w całym
Norienie, pani wzniesionego nad brzegiem stawu wspaniałego dworu, ogrodzonego
wysokim murem, porośniętym pachnącymi pnączami przywarki, z kutą w wymyślne
zawijasy żelazną bramą, prowadzącą do wystawnego ogrodu.
Pajęczyna zawiłych alejek kryła
się wśród puszystych kaskad kremowego jaśminu, cytrynowo-pomarańczowych
pierzastych obłoczków nagietka, bladoróżowych dzwoneczków naparstnicy, modrych
oczek niezapominajki, błękitnych, postrzępionych kryz czarnuszki oraz całej
feerii tęczowych fiołków, cynii, goździków, nemezji i ostróżek. Szemrał
srebrzysty potok, wijący się między bujną roślinnością, rzeźbione w jasnym
marmurze fontanny tryskały w czyste niebo brylancikami krystalicznej wody,
błyszczące rybki pluskały się wśród nenufarów w otoczonych gładkimi kamieniami
sadzawkach, a szczególnie romantycznego uroku nadawały ogrodowi, umyślnie
postarzane, pełne wdzięku posągi wysmukłych nimf, skrzydlatych elfów i
zapomnianych bożków.
Nad całym tym fantazyjnym morzem
barw, dźwięków i zapachów górował ów majestatyczny dwór, zbudowany na
niewielkim wzniesieniu jeszcze za czasów młodości dziadków kniahini Hadrieny.
Był to okazały, pełen jakiegoś tajemniczego czaru budynek z brązowego granitu,
opleciony aż po sam dach gęstym bluszczem, wśród którego ginęły zdobione
pilastry oraz smukłe, półkoliście zwieńczone ramy okienne. Na osnutą powojem
werandę wiodły dwa przeciwległe rzędy masywnych schodów ze zmurszałą, kamienną
balustradą, takich właśnie, jakie mogłyby wieść niewinną heroinę dawnego
romansu ku ponurym sekretom przeklętego domostwa.
Kniahini Korbiulew-Larkinin
mieszkała tu od dziecka. Jej matka, głośna skandalistka, wyszła za murarza,
który jako osoba z niższych sfer nie mógł jej dać swojego nazwiska. Tradycją
bowiem norieńskiej arystokracji, jak trzeba wreszcie wyjaśnić, było łączenie
pierwszych członów nazwisk obojga małżonków po zawarciu ślubu, a zatem hrabia
Pontiew-Modienow oraz hrabianka Sulinin-Barienko, stawali się wówczas
hrabiostwem Pontiew-Sulinin i takie też nazwisko przekazywali swoim dzieciom, z
których najstarsze, niezależnie od płci, dziedziczyło na ogół majątek oraz
tytuł.
Kwestie dziedziczenia były rzecz
jasna znacznie bardziej zagmatwane, co rodziło często poważne komplikacje i
konflikty, nie sądzę jednak, by zachodziła w tym momencie potrzeba
szczegółowego wyklarowania owego problemu. Wspomnieć jedynie należy, że
młodziutka kniaziówna Hadriena, wychodząc za prostego wówczas żołnierza
(obecnie podpułkownika pełniącego funkcję dowódcy Drugiego Batalionu Strzelców
Nadargońskich Ósmego Pułku Piechoty), podobnie jak jej matka zachowała swe
dotychczasowe nazwisko, co nie było bynajmniej dobrze widziane wśród
towarzyskiej śmietanki.
Kniahini Korbiulew-Larkinin
mieszkała w swej rodowej posiadłości wraz z mężem i synem, którzy zresztą
nieczęsto dotrzymywali jej towarzystwa, zajęci w wolnych chwilach konnymi
przejażdżkami, miejskimi rozrywkami, doglądaniem prac w gospodarstwie bądź
polowaniem w pobliskim lesie, w czym zresztą obaj byli od dawna wyjątkowo
rozmiłowani. Hodowaną do tego celu wspaniałą sforę wyżłów lichtgurskich, psów
niesłychanie karnych i wytrzymałych, o szorstkiej, białej sierści w brązowe
cętki, otaczano nader troskliwą opieką, co, szczerze mówiąc, niezbyt podobało
się księżnej. Tolerowała ona jednak wszelkie mężowskie kaprysy, ze względu na
niewzruszoną miłość i niebywałe wręcz do niego przywiązanie, mimo że, jak
głosiły plotki, kniaź Lirtij wyżej cenił swoje psy niż własną żonę.
Sumiennym psiarczykom od kilku
miesięcy pomagał Kiril. Dwa lata temu ukończył szkołę elementarną, na dalsze
jego kształcenie nie było pieniędzy, nie nadawał się też zbytnio do pracy w
gospodarstwie; wysyłano go więc do dworu, gdzie mógł przynajmniej zarobić
trochę grosza dzięki bezbrzeżnej łaskawości księżnej Hadrieny, która z
niejasnych dla nikogo powodów obdarzyła go szczególnymi względami. Właściwie
mówiąc, jego obowiązków nikt nigdy dokładnie nie określił, dlatego Kiril
większość dnia spędzał, wałęsając się po dworskich zabudowaniach, zaglądając od
czasu do czasu do stajni i obórek i pomagając pracującym tam najętym bezrolnym
chłopom, traktowanym przez panią z wielkoduszną życzliwością, zaś przez
wywodzącego się z nich wykształconego pana – ze wzgardliwą niechęcią.
Zaledwie kniahini ujrzała w swoim
czarującym ogrodzie chłopca, który tak bardzo przypadł jej do serca, skinęła na
niego pełnym gracji ruchem, by się zbliżył.
Siedziała w rzeźbionej, pobielonej
altance z modrzewia, spowitej delikatnymi różanymi pnączami, z czerwonym
daszkiem wspartym na sześciu cienkich, owiniętych zielonymi girlandami
kolumienkach. Szumiał na wietrze pobliski lipowy gaik, uszy pieścił słodki trel
kanarków zamkniętych w złotych klatkach.
– Lubisz książki, prawda? –
spytała nader żywo, podnosząc z drewnianego stolika plik ręcznie zapisanych
kartek. Oczy rozbłysły jej jakąś nową falą emocji.
Kiril kiwnął głową. Wciąż jeszcze
zachowywał wobec kniahini właściwą sobie nieufność, choć dzięki jej nieustannym
wysiłkom, zaczynał się do niej powoli przekonywać.
Była to czterdziestoletnia, choć
nadal urodziwa dama, wysokiego wzrostu oraz nader oryginalnej aparycji. Miała
podłużne, jasnoszare oczy, które momentami zdawały się wszelako przybierać
inną, lodowato błękitną barwę. Karminowe usta w kształcie serca odcinały się
wyraźnie od jedwabiście gładkiej, mlecznobiałej cery, a kiedy rozciągała je w
uśmiechu, w policzkach, muśniętych zwykle świetlistym różem, pojawiały się
maleńkie dołeczki. Jasne włosy zwijała na ogół w błyszczące pukle i ozdabiała
kolorowymi wstążkami. Lubiła nosić wydekoltowane suknie przystrojone licznymi
kokardkami i falbankami; kochała koronkowe szale, krótkie rękawiczki oraz
dziewczęce pantofelki na niskim obcasie.
Mówiono o niej po cichu, że
wygląda jak żywa, przerośnięta lalka.
– Cudownie! – Zapewne klasnęłaby w
dłonie z uciechy, gdyby nie trzymała w tym momencie swoich rękopisów. – Mam
zatem nadzieję, że ci się spodoba…
– Nowa bajka? – Kiril utkwił
źrenice w jej twarzy.
– Owszem, mój drogi, tak, tak. –
Zaszeleściły kartki i falbanki liliowej sukni. – Ależ usiądź sobie, kochany
chłopcze, dlaczegóż tak stoisz? Widzisz, tak jest lepiej, prawda? Wygodnie ci?
Ale zaczekaj chwileczkę, ja przecież mam coś dla ciebie.
To mówiąc, wydobyła z haftowanej w
kwiaty torebki garść czekoladowych karmelków i wcisnęła je chłopcu do ręki.
Można było pomyśleć, że zawczasu stara się kupić krytyczną aprobatę dla swojej
twórczości, ale Kirilowi nic podobnego nie przyszłoby nigdy do głowy. Zawsze
brał wszystko, co mu dawała, z uprzejmym podziękowaniem, nie zastanawiając się
nawet nad przyczyną owej niespotykanej szczodrości.
– Kniaź pojechał na polowanie? –
spytał bez rzeczywistego zainteresowania.
Rozpromieniona twarz kniahini
spochmurniała; błyszczące oczy pociemniały jak niebo przed burzą.
– Dlaczego pytasz?
Kiril nie spuszczał z niej
uważnego wzroku. Poczuła raptem, jak ogarnia ją znajomy lęk, że coś jest nie
tak z jej mężem. Zrobiło jej się zimno.
– Ty coś o nim wiesz, chłopcze –
szepnęła pobladłymi wargami. – Z kim się tam spotyka? – Chwyciła go kurczowo za
ramię. – Opowiedz mi wszystko, wszyściutko, jak najdokładniej.
Kiril z trudem oswobodził rękę z
jej uścisku.
– A co ja bym tam miał wiedzieć o
kniaziu? – rzekł ostrożnie. – Tyle co ludzie we wsi gadają…
– Cóż takiego? – W miękkim głosie
kniahini zazgrzytała lodowato groźna nuta.
– A to, że się kniaź na wojnę
szykuje. Bo to wojna będzie niedługo, jaśnie pani – dodał po namyśle. – Tak się
mówi u nas we wsi.
Hadriena Korbiulew-Larkinin
zdrętwiała.
– Skąd wy to wiecie? – wyszeptała
ze zgrozą. – Czarodzieje wam naopowiadali bajek, tak? Nie mają co robić, więc
wymyślają te niestworzone historie o spisku i niepokoją tylko moją kuzynkę.
Nieszczęsnej Mileńce już się zupełnie w głowie przez nich pomieszało. Ona
Wybrańca chce szukać, czy dasz wiarę?! Wybrańca! A to wszystko mrzonka
wymyślona przez tych próżniaków. Nie będzie żadnej wojny, Kirilu, zapamiętaj to
sobie. – Ujęła delikatnie jego ręce, uspokoiwszy się nieco. – Czarodziejom nie
wolno ufać, pamiętaj. Od nich usłyszeliście tę niedorzeczność, tak? – Zdobyła
się na pobłażliwy uśmiech.
– Starzy mówią. – Kiril odsunął
się od niej z należytą przezornością. – Widać znaki na niebie – dodał z
przejęciem, mimowolnie zniżając głos.
Kniahini roześmiała się perliście
i odrobinę nerwowo.
– Znaki, powiadasz! Doprawdy,
przednia historia! Kirilu… – Spoważniała nagle. – Jestem pewna, że Norienowi
nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Ani wojna, ani głód, ani wewnętrzne
zamieszki. Moja droga kuzynka jest doskonałą władczynią i nie pozwoli, żeby
choć włos spadł nam z głowy, zapamiętasz moje słowa?
Kiril kiwnął głową dla świętego
spokoju, choć swoje i tak wiedział. Kniahini wystudiowanym gestem przyłożyła
dłoń do skroni. Nikt chyba na świecie nie przeżywał takich katuszy jak ona.
– Idź już, mój drogi – powiedziała
łagodnie, choć z odcieniem rozdrażnienia w głosie. – Słońce wkrótce zajdzie.
Jutro ci poczytam o księżniczce Różyczce w marmurowej wieży, teraz nie mam już
na nic siły. Chyba pójdę się położyć. Tak, tak będzie najlepiej. Bądź zdrów,
mój aniołku, i koniecznie, koniecznie odwiedź mnie jutro. – Powstała z ławeczki
wśród miękkiego szelestu wytwornej sukni, uśmiechnęła się blado i odeszła, zostawiając
Kirila z gryzącą kwestią do przemyślenia. Czy to możliwe, by kniaź Lirtij mógł
do tego stopnia zaniedbywać kobietę, która tak go kochała i tyle dla niego
zrobiła?
Nie znalazłszy na owo pytanie
stosownej odpowiedzi, zabrał swoją płócienną torbę, włożył do ust czekoladowego
karmelka, resztę obiecując sobie oddać młodszemu rodzeństwu, po czym
niespiesznie ruszył ku rodzinnej chacie, gdzie z pewnością czekać już będzie na
niego gorąca wieczerza.
Słońce rzeczywiście miało się ku
zachodowi, gdy wędrował samotnie przez wiekowy las, cichy i ciepły o tej porze.
Ostry blask przedzierał się przez szumiące mu nad głową gałęzie starych dębów i
sosen. W powietrzu roiło się od brzęczących owadów. Niekiedy mignęła gdzieś
wśród podszycia ruda lisia kita, zaszeleścił w krzakach płochliwy szarak,
zatrzepotała skrzydłami zbudzona pstrokata słonka. Gruchający dyszkant ptasiego
świergotu pobrzmiewał w najdalszych leśnych zakątkach.
Kiedy wydostał się wreszcie
spośród drzew na biały gościniec, ogniście czerwone słońce rumieniło już po
brzegach puszyste obłoczki. Nad ciemnozielonym pasmem lasu niebo powlekło się
złocisto-liliowymi wstęgami, a piaszczystą drogę przecinały wydłużone cienie
poskręcanych, przysadzistych wierzb wyciągających ku górze korony sztywnych
gałęzi.
Szedł boso, mrużąc oczy w mocnym
blasku skośnych promieni, pogwizdując bezwiednie nikomu nieznaną melodię. U
jego lewego ramienia wisiała torba z butami, które zdjął jeszcze w dworskim
ogrodzie, żeby się nie zniszczyły. Drugą ręką odgarnął z czoła gęste blond
włosy o popielatym odcieniu. Przystanąwszy na chwilę, spojrzał w płonące
przedwieczorne niebo i wówczas uszu jego dobiegł przytłumiony odgłos końskich
kopyt stąpających po miękkim piasku. Rozległo się chrapliwe parsknięcie. Zanim
zdążył się odwrócić, przypadły do niego z radosnym szczekaniem dwa cętkowane
wyżły, które zaraz też rozpoczęły swój zwyczajowy taniec, to podskakując
sprężyście na przednich łapach, to znów płaszcząc się na ziemi z przymilnym
skomleniem, to okręcając się dookoła, merdając zawzięcie ogonami i wyciągając w
górę długie pyski.
– Bystra, Śmigły, do mnie! –
Krótka komenda przywołała je natychmiast do porządku. Znieruchomiały, zwróciły
jednocześnie łby w kierunku zbliżającego się konno pana, zastrzygły prędko
uszami i popędziły ku niemu, sypiąc spod silnych łap zaróżowionym w blasku
słońca piaskiem.
Kiril poprawił zsuwającą się z
ramienia torbę, zerwał kolczastą gałązkę przydrożnej tarniny i ruszył wolno w
swoją stronę, nie oglądając się wcale za siebie. Nie uszedł jednak dziesięciu
kroków, kiedy błyszczący, osiodłany gniadosz zrównał się z nim, parsknął cicho,
gdy dosiadający go jeździec stanowczym ruchem ściągnął wodze, ale posłusznie
przeszedł do leniwego stępa.
– Pan Kiril Oditin, jak mniemam? –
Kiril podniósł głowę, by spojrzeć w podłużne, szare oczy, przypatrujące mu się
z góry z niezwykłą uwagą. Bystra liznęła go po ręku, ale odtrącił jej pysk z
wyraźną niechęcią. Nie odezwał się.
– Nie odpowiesz? – Ton młodego
kniazia przybrał lekceważący odcień, wzrok powędrował ku płomiennemu zachodowi,
rozpościerającemu się nad spokojną wioską, w kierunku której obaj z wolna
zmierzali.
Jedyny syn księżnej Hadrieny,
Aristij Ardawast Korbiulew-Larkinin, wracał najprawdopodobniej z kolejnej
konnej przejażdżki po lesie, a ledwie zauważywszy ulubieńca swojej matki, nie
mógł się powstrzymać, by nie pojechać jego śladem z przyczyn równie
tajemniczych, co zwyczajnie nierozsądnych.
Był to chłopiec w wieku Kirila,
choć o głowę niższy i bardzo szczupły, podobny z rysów do księżnej – po ojcu
odziedziczył jednak mocno zarysowaną szczękę – o wąskim, prostym nosie,
wydatnych kościach policzkowych oraz bladej, pociągłej twarzy, na której
malowała się właśnie ostentacyjna obojętność, zgrabnie maskująca niepohamowaną
ciekawość. Ciemnoblond włosy nosił na ogół modnie rozwichrzone, choć obecnie
nie było ich widać spod czarnej dżokejki; cały zaś jego strój prezentował się
nadzwyczaj schludnie i elegancko: śnieżnobiała koszula, szara, kraciasta
kamizelka, jasnobrązowe bryczesy, rękawiczki oraz lśniące oficerki wyglądały jak
spod igły, mimo że wszystko wskazywało na to, że ich właściciel włóczył się w
nich po lesie co najmniej ładnych parę godzin.
– To nie odpowiadaj, i tak wiem,
kim jesteś.
– No to jek zies, to po co sie
pytas? – Kiril pokręcił głową i wzniósł oczy ku niebu, zaprzestawszy na chwilę
wymachiwania swoją gałązką.
Aristij zmarszczył brwi, jakby
usilnie się nad czymś zastanawiał.
– Byłeś u niej, prawda? – spytał
wreszcie tym samym zmanierowanym tonem. – U mojej matki? Ojca nie ma w domu,
tak?
– Mos go, tak jekby som nie mok
łobaceć! A dyć ty tam nianskas nie jo…
Gniady wałach potrząsnął
niespokojnie łbem, Śmigły szczeknął nerwowo, słysząc ujadanie psów we wsi.
Aristij poklepał konia po karku i zerknął niepewnie na Kirila.
– Ja nie rozumiem, co ty mówisz –
powiedział po chwili uporczywego, lecz daremnego namysłu. – Nie mógłbyś wyrażać
się w jakimś ludzkim języku? Byłbym nad wyraz zobowiązany.
– Znaczy, po szkolnemu?
– O, widzisz, że jak chcesz, to
potrafisz.
Czas jakiś postępowali w
milczeniu, Kiril odganiał łaszące się wyżły tarninowym badylem, Aristij lekko
pociągnął za wodze, bo nieposłuszny gniadosz zaczynał przyspieszać.
– Na pewno dała ci cukierków, co?
– rzekł po chwili, wciąż zapatrzony w pałający czerwienią horyzont. – A spróbuj
tylko łapę przetrącić któremuś. Ojciec każe cię rózgami ćwiczyć.
– Iii tam, a bo to ni strasne jego
rózgi… – Kiril wyciągnął z kieszeni ostatniego karmelka i bezceremonialnie
wpakował go sobie do ust.
Młody kniaź zerknął na niego z
mieszaniną zaskoczenia i cierpkiej satysfakcji.
– Naprawdę ci dała… – Pokręcił
głową, rozbawiony. – Cukierki, karmelki, maślane bułeczki, herbatniczki… Daje
chłopstwu palec, a to bydło tylko czeka, żeby rękę odgryźć. Niedługo może
zechce cię adoptować, jak myślisz? Może swoim dziedzicem uczyni? – Szare oczy
rozbłysły mu chorobliwie. – Cham w białych rękawiczkach. Świnia w brylantowej
kolii. Śmieszne. Powiedz mi, co tak ją zachwyca w takim brudnym psie jak ty? Co
jeśli…?
Kiril przystanął raptem, przyjrzał
się uważnie kniaziowi, który musiał aż przez to zawrócić konia. Przechylił
nieco głowę jak zaciekawiony drobiazgiem wróbel. W jego twarzy nie znać było
śladu złości, żalu czy urazy – nikt z tych, co go znali nigdy by go zresztą o
to nie podejrzewał – raczej dziecięce zdziwienie czymś, co zatrzepotało
niespodziewanie na obrzeżach niewinnego, prostego światopoglądu.
Aristij uniósł brwi, nie mogąc
oderwać wzroku od łagodnych, zielonych oczu, w których rodziło się coś zupełnie
nowego, coś, co dotychczasowy porządek rzeczy stawiało na głowie, a dawny obraz
świata druzgotało bezpowrotnie i doszczętnie. Ogarnęło go dziwne, nieokreślone
uczucie, bliskie lęku czy może zwykłego niepokoju. Coś niewątpliwie zachwiało
się, rozsypało w proch, by złożyć się w nową całość, zewnętrznie podobną, a
mimo to opartą na nieodwracalnie innych zasadach.
W punkcie skrzyżowania dwóch
spojrzeń zaszło coś niewytłumaczalnego, czego żaden z nich nie potrafił jeszcze
w owej chwili zrozumieć.
To, co między nimi pozostało
niewypowiedziane, stanowiło w istocie całą metafizyczną treść ich spotkania,
choć jeszcze dobrze przez ich piętnastoletnie umysły nie pojętą, rysującą się
zaledwie niewyraźnie gdzieś na mglistych krańcach świadomości. Coś, co ćwierć
wieku później pociągnęło zgłodniałe szeregi wieloletnich udręk, krzyczących
żądań, podniesionych głów i łopoczących sztandarów pod wytworne siedziby
kapitalistycznego dobrobytu. Coś, co raz jeszcze zetknęło te same spojrzenia z
przeciwnych stron barykady. Coś, co jest jednak tematem na zupełnie inną
opowieść.
Aristij spiął konia i pogalopował
przez mroczniejące łąki ku wspaniałemu dworowi, szczelnie omotanemu gęstym
bluszczem niby zasłoną, za którą chce się ukryć wstydliwe sekrety; niby
teatralną kurtyną, która oddziela od siebie dwie strony dramatu; niby lepką
pajęczą siecią, która pęta tym mocniej, im bardziej nieszczęsna ofiara rwie się
ku wolności; niby żywym, zielonym pokrowcem, który chroni to, co zbyt cenne i
kruche, by mogło przeciwstawić się zmierzchowi dawnego świata.
Kiril zaś sięgnął znów do
kieszeni, a stwierdziwszy, że karmelki już się skończyły, westchnął z żalem po
czym wciąż z cienką gałązką tarniny w ręku podjął swą codzienną wędrówkę z
powrotem do ciepłego domu, gdzie na pewno cała rodzina zebrała się dawno przy
stole i czeka teraz tylko na niego.
Już na podwórku zorientował się,
że dzieje się coś, co dziać się nie powinno. Z chaty dobiegały podniesione
męskie głosy, popiskiwania dzieci; Kulka ujadała jak oszalała, szarpiąc się
wściekle na łańcuchu. Przyspieszył natychmiast kroku, gałąź rzucił na ziemię, a
gdy wpadł do izby, nawet nie zamknąwszy za sobą drzwi, stanął w progu jak wryty
i otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
Tak jak się spodziewał, wszyscy
domownicy byli już w chacie. Matka siedziała przy stole z Waleńką na kolanach,
nieruchoma, pobladła, nad pustą miską po gorącej kaszy. Pod samą ścianą
czternastoletnia Irina obejmowała ramieniem wystraszoną Niewkę. Na policzkach
małej widniały jeszcze ślady łez. Ojciec zaś, najpewniej wróciwszy dopiero co z
lasu, patrzył spode łba na nieproszonych gości w wojskowych mundurach, którzy
rozsiedli się wygodnie na ławach i zydlach. Byli najwyraźniej podpici, mówili
trochę bełkotliwie, podnosili głos, a kiedy niekiedy pozwalali sobie nawet na
niewybredny żart.
Poza jednym wyjątkiem.
Porucznik Itier Pietrinow zdawał
się całkowicie trzeźwy, czujny i zawsze gotowy na rozkaz Jej Królewskiej Mości.
Wszelako tym razem to młodziutka księżniczka Miladiena wyznaczyła mu
strategiczne zadanie do natychmiastowego i precyzyjnego wykonania, dobrze wiedząc,
że do takich właśnie działań ów człowiek doskonale się nadaje. Była ona jedną z
nielicznych, obok samego Pietrinowa, osób, które potraktowały poważnie
czarodziejską przepowiednię, a nie dysponując środkami koniecznymi do
wprowadzenia swoich zamierzeń w życie – finansami i wojskiem przede wszystkim –
znalazła sojusznika w wiernym gwardziście. Ów, jako dobry znajomy wykładowców z
III Korpusu Kadetów im. gen. Serwiena Malkinina, „wypożyczył sobie” na czas
swojej misji kilku rosłych uczniów, aby z ich pomocą szybko zwerbować złożone z
chłopstwa, tanie w utrzymaniu oddziały w celu odszukania w jakiejś odległej,
być może, norieńskiej krainie oczekiwanego z taką nadzieją Wybrańca.
– Rozumiem, że niedługo żniwa, i
każda para rąk jest potrzebna – tłumaczył spokojnie staremu Oditinowi, który
wyglądał tak, jakby poważnie rozważał możliwość przebicia go widłami. – Ale
jeśli kadet Oditin – tu spojrzał przelotnie na Wiltiena, który wpatrywał się w
niego spod przymrużonych powiek, oparty z założonymi rękami o ścianę – chce
skończyć naszą szkołę, musi wziąć udział w obowiązkowym specjalnym
przeszkoleniu… Takie mamy wymagania. Jak by to wam wytłumaczyć, gospodarzu?… –
Zamyślił się, pocierając dłonią ogolony podbródek. – To coś w rodzaju misji
wojskowej, może i długotrwałej, ale całkowicie bezpiecznej, sam za to ręczę.
Kiril, wciąż pełen niejasnych
obaw, przemknął przez całą kuchnię do sióstr i uspokajającym gestem pogłaskał
Niewietę po głowie. Piec był już zimny, na stole paliła się pękata, woskowa
świeca. Jeden z kadetów pociągnął zdrowy łyk z piersiówki i otarł usta rękawem
munduru.
– Każdy nasz uczeń ma obowiązek
wziąć udział w tego rodzaju misji – ciągnął niewzruszenie Pietrinow swoim
niskim, nieznoszącym sprzeciwu głosem. – Każdy dostanie niewielki oddział,
złożony z ochotniczej młodzieży wiejskiej… – Młodzieńcy przy stole zarechotali
gromko na dźwięk słowa „ochotniczej”, ale prędko ucichli pod surowym
spojrzeniem dowódcy. – Reszta to już informacja ściśle tajna – rzekł stanowczo
Pietrinow, wstając z zydla. – Ruszcie się, chłopcy, nie mamy czasu do
stracenia.
Waltir Oditin nie wydawał się
bynajmniej przekonany, ale cóż miał robić? Jego żona, wciąż z tym samym pustym
wzrokiem utkwionym w deskach prostego stołu, nie poruszyła się nawet, kiedy
wyprowadzano jej pierworodnego syna, by rzucić go na pastwę nieznanego.
Niewieta wtuliła się w Irinę, bo znów łzy pociekły jej po rumianych policzkach,
a Waleńka, czując najwyraźniej, że dzieje się coś niedobrego, ryknął raptem jak
ranione cielątko, sam nie wiedząc dokładnie, co opłakuje.
Kiril rzucił się Wiltienowi na
szyję, tak że kadeci Pietrinowa musieli go odrywać siłą.
– Kiryłka, coś ty – szepnął mu
brat. – Przeciech jo nie na wojne jade, tylo do śkoły. Nie bojaj sia, wróce
raz-dwa, ani sie obejrzeć nie zdanzys.
– W porządku, kadecie? – Głos
dowódcy przywołał go skutecznie do ponurej rzeczywistości.
– Tak jest, panie poruczniku –
odparł twardo, choć jego ciemne oczy jakby zwilgotniały.
Zabrał kufer, w który już od progu
polecono mu zapakować najpotrzebniejsze rzeczy, i bez tkliwych scen pożegnań z
bliskimi wyszedł z rodzinnej chaty wprost w nieprzejrzaną ciemność spokojnej,
wiosennej nocy, zaciągniętej już nad żegnającą swoich synów cichą Olszyną. Ot
tak, po prostu.
Kiril zacisnął pięści. Nie
wiedział dlaczego, ale miał niezrozumiałą pewność, że brat nie zdoła dotrzymać
danej obietnicy.
16 komentarze:
szczere gratulacje ciekawe opisy a zwłaszcza ten ciekakawie wprowadzony język kurpiowskisproeadza w realia powiesci wyslij to gdzies
Haha, dziękuję serdecznie :*. Dialekt kurpiowski (jaki język, ty!) wiesz, że kocham, a wysyłać nie będę, o! ;p
ja jestem z kurpiowszczyzny ale niestety ten dialekt jest rzadko uzywany
U nas owszem, ale na Kurpiach Zielonych istnieje jeszcze i ma się całkiem nieźle. Tak że nie ma co desperować ;).
zainteresowala mnie postac kirila, moglabys go przyblizyc?
Cóż, mam plan raczej skoncentrować się na Wiltienie, ale jeśli o Kiryłkę chodzi to kto wie, kto wie... ;D
Okey, twoje opowiadanie jest nudne, okropne i bez sensu. Akcja wolno się toczy i jest napisana po amatorsku. Bohaterowie są tak ... jednolici, że ich myle. Weź zamknij tego bloga :/ szkoda czasu twojego i mojego.
PS. Tak naprawdę, to kocham twoje opowiadanie :D Tak wiem, jestem wredna, ale co poradzić ? Pisz szybko nexta :*
Ze mną jest chyba coś nie tak! To już drugi z kolei blog, którego znalazłam przypadkowo i tak mi się spodobał, że przeczytałam go od początku do końca! :D
Ten rozdział jest chyba (jak na razie)najlepszy z nich wszystkich ;D
Przed chwilą Ci zaspamowałam w zakładce pt.SPAM (xd), więc mam nadzieję, że zajrzysz :D
Pozdrawiam i zapraszam ;3
Jestem ciekawa czy brat Kirila wróci. Mnie też ta cała sytuacja niepokoi. Wątpię, aby to były szkolenia jeżeli już są ,,znaki z nieba", a wojna najprawdopodobniej niedługo nastąpi.
Dziewczyno! Opisy masz po prostu bajkowe. Bawisz się słowami i stosujesz przepiękne metafory :)
Początek tego rozdziału był przecudowny...
Historia bogini, która uciekając ze ślubnego kobierca zdjęła pierścionek zaręczynowy i rzuciła go w nieskończoność, a tan stał się księżycem. Później zaprzeczenie dla Brilde. Ironia ze strony słuchacza dla jej poglądów, racjonalne wyjaśnienia oraz nawiązanie do nieotrzymania pierścionka zaręczynowego.
Następnie przeszłaś do Kirila. Najpierw jako małego chłopca, który na pytanie ,,Czym jest księżyc?" odpowiedziałby, że to latarnia elfów. Jednak z biegiem czasu nie odpowiedziałby nic. Nie lubił spoufalać się z ludźmi.
Później opisujesz ,,szarą" rzeczywistość, w której żyje. Sen na sianie, pobudka, obowiązki, pokazujesz nam jego rodzinkę, a później opisujesz dom księżnej, który przypomina pałac bogów. Hadriena pała sympatią do chłopca, wyraża chęci podzielenia się z nim swoimi bajkami, daje słodycze, a nawet wypytuje go o ciekawostki jakie głoszą ludzie we wsi na temat jej męża. Kiril odpowiada, że słyszał, iż książę szykuje się na wojnę. Hrabina kategorycznie zaprzecza i próbuje udowodnić, iż to nie prawda jednak blondyn swoje wie.
Powracając do domu z altany w ogrodzie Hadrieny, Kiril spotyka księcia - syna Księżnej, który jest w pewnym stopniu zazdrosny o blondyna, ponieważ przebywa on bardzo długo z jego matką, zarzuca mu nawet to, iż Hrabina niedługo go adoptuje.
W domu na Kirila czeka przykra niespodzianka, ,,rzucenie się" na mundurowego, pożegnanie z bratem...
Tak jak już wcześniej wspomniałam opisy masz bajkowe ;) Jednak język jakim posługują się chłopi jest nie zawsze zrozumiały. Często czytałam go sobie na głos, aby zrozumieć sens wypowiedzi. Jednak odgaduję, że tak ma być. Chcesz nas utożsamić z rodziną rolników, a po za tym kiedyś takiego języka rzeczywiście używano tak więc nie podchodzi to pod żaden błąd. Wystarczy spojrzeć na stare wpisy, prawa szlachty, których urywki powinno się znaleźć w książkach do historii, a na pewno zauważy się takowe słownictw. Jednak chyba wyłapałam jeden błąd. W wypowiedzi dziewięcioletniej siostry Kirila. Zamiast ,,kozy", napisałaś ,,kokosy", a penie chodziło ci o ,,kuzy" xD ...
Ogólnie Twoje opowiadanie, styl pisania jest na najwyższym poziomie, porównując do innych blogów :) Właśnie z czegoś takiego można wydać książkę i zaistnieć na ,,wielkim formacie" ;)
Myślę, że wpadnę tu jeszcze nie raz... Tak więc spodziewaj się moich komentarzy! :D Może nie zawsze będą tak długie jak ten ale postaram się o jak najlepsze xD
Pytałaś mnie co można by zmienić, aby pozyskać więcej czytelników? Jak dla mnie nie nic ale ja to ja... Powiem Ci z doświadczenia, że wiele bloggerów jest fałszywych piszą komentarze w stylu ,,Świetne!", a wcale nie czytali treści.
Nie zauważyłam u Ciebie czegoś takiego jak statystyka, a zalecam wpleść w szablon, ponieważ to ona świadczy o tym ilu masz czytelników, a nie komentarze. Otóż na moim starym blogu też nikt nie komentował. Dopiero jak przestałam pisać nastąpiły pytanie ,,Kiedy NN?", ,,Dlaczego nie piszesz?" ale zanim się ich doczekałam minęło duuuużo czasu.
Jakieś rady? Hymmm... Jeżeli uważasz, że Twoje opowiadanie jest nudne (chociaż jak dla mnie nie jest) możesz zrezygnować z opisywania codziennych prac wykonywanych przez głównych bohaterów takich jak dojenie krów, czy coś w tym stylu ale NIE REZYGNUJ z opisywania natury i sytuacji, w których występuje pewnego rodzaju magia. Dlaczego? Ponieważ wychodzą Ci one cudownie! Są takie miłe dla oczu, uszu i wyobraźni :) Niezrozumiałe opowiadanie? Tylko w wypowiedziach niektórych bohaterów ale jeżeli ktoś czyta ze zrozumieniem to wywnioskuje i tak o co im chodziło po opisach, więc... Ja nie widzę tu problemu i to chyba wszystko... A! Pisałaś jeszcze, że nie korzystasz z rad ocenialni, ponieważ próbują Cię one ,,nawrócić" xD To prawda, niektóre tak robią. Po za tym trzeba tam się trzymać pewnych wytycznych... Ocenić szablon, szukać błędów itp. Co moim zdaniem tylko przysłania w ocenie to co najważniejsze... Czyli opinię na temat pomysłu na opowiadanie (który u Ciebie jest po prostu fantastyczny, oryginalny i masz wspaniały sposób na wykonanie go. Zapomniałam o tym napisać powyżej xD) i stylu pisania autora. Ja osobiście wolę pisać tego typu luźne komentarze niż oceny (a tak się składa, że jestem na stażu w pewnej ocenialni xD).
Myślę, że napisałam szczery komentarz, który oddaje wszystkie moje uczucia na temat Twojego bloga ;) Zauroczyłaś mnie nim i dodałam Cię do linków. Mam tylko jeszcze taką jedną prośbę... Powiadomisz mnie o kolejnym poście? ;) Nie obiecuję, że natychmiast po dodaniu go przeczytam, ponieważ nadal nie wyrabiam z czasem ale na pewno będę :)
Saluto! ;D
PS. Mój komentarz był za długi na jeden raz xDD
Dziękuję Ci strasznie za te komentarze :) A co do tych "kokosów" to przepraszam. Praktycznie nie mam styczności z takim językiem i tylko się domyślałam o co może chodzić. Co do dwóch podpunktów, które wymieniłaś, to też jestem ich zwolenniczką. Autor powinien sam decydować o swoim opowiadaniu. Co do "Strony Światła"... Ujawnia ona moje początki z pisaniem. Postanowiłam pisać historię Agnes od początku z innej perspektywy, na innym blogu, ponieważ nie byłam w stanie od nowa poprawić wszystkiego co mi tam zawadzało, a pomysł z Gildią Cieni stał się tym, o czym chciałbym naprawdę pisać. Postaram się urozmaicać opisy według Twoich wskazówek. Co do krytyki... Nie szczędź jej sobie ;) W sumie to właśnie jej zawdzięcza to, co udało mi się do teraz osiągnąć. Inaczej tkwiłabym w miejscu zastanawiając się jakiego czasu użyć. Co do opisów strojów... Ograniczyłam je, ponieważ ktoś zwrócił mi kiedyś uwagę na to, iż jest ich za dużo. Jednak Twoja wypowiedź o wiele bardziej mnie przekonała do tego, abym w włożyła w nie trochę więcej pracy :) Rozdział "Impreza", który ci się spodobał był w sumie takim pierwszym przełomem w tym co pisałam, później zmieniałam swój styl pisania w części XII i utrzymuje go do teraz :) Jeszcze raz dziękuję Ci za ten wyczerpujący komentarz, a właściwie komentarze xD
Pierwszy raz nieśmiało zanurzam się w nieznane mi dotąd odmęty blogspotu, dlatego mam nadzieję, że mój skromny komentarz pojawi się gdzie powinien, a nie zostanie bezpowrotnie wessany w odmęty Internetu. ;)
Zapewne nigdy nie poznałabym historii Norienu gdybym nie skierowała się tu po zachwyceniu się Twoim drugim opowiadaniem - "Władzą i potęgą", oczywiście. Wierz mi, naprawdę się ucieszyłam, że zaczęłaś tym razem pracować nad historią od początku do końca Twoją, gdyż tu ogranicza Cię tylko i wyłącznie własna wyobraźnia (a ta póki co wydaje się nie mieć granic, naprawdę!). Jak już pisałam w komentarzu na Onecie, moim zdaniem o wiele zgrabniej i ciekawiej wychodzi Ci prowadzenie postaci wykreowanych samodzielnie, co ta historia tylko potwierdza.
Niesamowicie podziwiam Twój kunszt pisarski, opisy otoczenia, przyrody, poszczególnych postaci... w skrócie - cały świat przedstawiony to majstersztyk w Twoim wykonaniu. :) Czytając opis mieszkania księcia Niestrina-Lidurienowa odniosłam wręcz wrażenie, jakbym wykupiła sobie (zapewne nietanią) wycieczkę z przewodnikiem turystycznym, którego to rolę w mojej wyobraźni odegrał narrator. Posłużę się tu - może trochę nie na miejscu - symboliką potterowskiej myślodsiewni, ponieważ czułam się właśnie jak niedostrzeżony przez nikogo obserwator, który wniknął we wspomnienia Norieńczyków i stał tuż obok nich, chciwie podsłuchując toczących się rozmów, chłonąc całą sobą otoczenie ze wszystkimi jego barwami i dźwiękami. Niesamowite uczucie. :)
Dawno nie spotkałam się z tak plastycznymi i bardzo szczegółowymi opisami - każde "mignięcie rudego ogona wiewiórki", malowniczy opis ogrodu księżnej Korbiulew-Larkinin, a już zwłaszcza prawdziwa perełka, czyli swojskie rozmowy w gospodarstwie Oditinów przenosiły mnie w zupełnie nowy świat. Oj tak, zdecydowanie zyskałaś nową stałą czytelniczkę, Haley i szybko się ode mnie nie uwolnisz, więc nawet nie proś, bo to nic nie da. :)
Podobają mi się też same kreacje postaci, chociaż póki co za wcześnie, bym wybrała tę ulubioną. Chociaż najbardziej rozbawił mnie pompatyczny i drętwy książęcy kamerdyner, tak oddany swej jakże odpowiedzialnej pracy. Swoją drogą, scena rozmowy między księciem, Ferildem i Eldis była komiczna. :)
Z niecierpliwością czekam na rozwinięcie poszczególnych wątków, gdyż robi się coraz ciekawiej, a Wybraniec w końcu sam się nie odnajdzie. Oczywiście, jeżeli takowy zaprawdę istnieje, bo księżniczka Miladiena ze swoją wystudiowaną gestykulacją, górnolotnymi metaforami i wrodzoną chyba skłonnością do dramatyzowania wydaje się osobą, której osądom nieszczególnie można ufać. ;)
Cóż jednak zrobić, wszak słowo się rzekło i skoro szykuje się krwawa (albo i nie) wojna, a gromada śmiałków się zbiera, pozostało tylko powiedzieć: cała naprzód ku nowej przygodzie!
Mój Boże, Solarie droga, nie wiem naprawdę co odpowiedzieć. Jestem autentycznie wzruszona i aż nie chce mi się wierzyć w Twój przemiły komentarz. Dziękuję Ci z całego serca za Twoje słowa, które sprawiły mi tak ogromną radość, że (wierz lub nie ;)) ręce mi się trzęsą. Każdy Czytelnik, któremu moja twórczość sprawia rzeczywistą przyjemność, jest dla mnie prawdziwym skarbem (rzadkim bo rzadkim, ale przecież tym cenniejszym ;)).
Nie spotkałam Cię przypadkiem na poprzednim blogu pod innym nickiem?
Pozdrawiam serdecznie!
PS Przygoda dopiero się zacznie, a jakże! Chociaż boję się trochę, jak mi to wyjdzie, bo do tej pory nie zdarzyło mi się w czymś takim spróbować swoich sił, ale wyobraźnia już pracuje pełną parą. Dziękuję raz jeszcze!
Ach, przeczytałam Twój komentarz na onecie i nie wiem, nie wiem, jak Ci dziękować, że przywracasz mi wiarę w siebie. Dawno nikt mi nie sprawił tak bezgranicznej radości. Jeszcze się otrząsnąć nie mogę. Boże, jesteś cudowna, przecudowna i przewspaniała! Dziękuję po tysiąckroć.
A francuskie wstawki bez tłumaczenia - to lenistwo się w Haley odzywa, a fe! Mam nadzieję, że to opowiadanie będzie bardziej dopracowane. Postaram się w każdym razie nie zawieść Czytelników.
To nie Ty mnie powinnaś prawić takie komplementy, a ja Tobie. ;) Tym niemniej naprawdę cieszę się, że tych kilka moich słów wzbudziło w Tobie taki entuzjazm.
Zbyt wiele razy obserwowałam już jak naprawdę dobre albo zaledwie obiecująco zapowiadające się opowiadania (czy to odautorskie, czy też tłumaczenia z angielskiego - chociaż przy tych drugich żal był mniejszy, bo zawsze można było poznać zakończenie czytając oryginalny tekst) zostawały ni stąd ni zowąd zawieszane "na czas nieokreślony" (dobrze wiadomo, co to tak naprawdę znaczy) albo z miejsca porzucane, bo autorzy chcieli w ten sposób ukarać niewdzięcznych czytelników za brak odzewu albo po prostu tracili zapał widząc, że pod kolejnymi wpisami widniał napis "komentarzy: brak" lub ich ilość malała. A szkoda, wielka szkoda. Niedokończone opowiadania to dla mnie, jako czytelnika, największy zawód, zwłaszcza, jeśli historia naprawdę mnie pochłonęła. Miałam nawet w związku z tym bardzo długi okres, kiedy obiecałam sobie, że nigdy więcej nie zacznę czytać tekstu, który nie będzie już w pełni ukończony, bo bałam się, że znowu nie poznam zakończenia. Na szczęście ten kaprys już mi minął, a wiara w internetowych twórców wróciła. :)
Naprawdę cieszę się, że nie tracisz werwy i piszesz, piszesz, piszesz. W miarę możliwości będę Cię uparcie dopingować, żeby i ta historia sięgnęła satysfakcjonującego Ciebie i czytelników (których, jak mam nadzieję, będzie przybywać) końca. :)
O, dialekt kurpiowski, jak widzę w komentarzach, a ja myślałam, że to taka tylko stylizacja. Bardzo fajnie to wyszło.
Spodobał mi się również fragment o zwyczajach szlachty i o nazwiskach. Ot, lubię takie rzeczy.
Prześlij komentarz