Malutka kuchnia mieszkania na
trzecim piętrze była tak samo szara i gorąca, jak zapamiętał to Ferild za swoją
ostatnią wizytą. Nad rozpalonym piecem suszyła się połatana bielizna, w garnku
bulgotała zupa, mimo że pora obiadu dawno już przecież minęła, na stole zaś
leżał pokrajany chleb i więdły skromne, różowe kwiatuszki. Brakowało tylko
dzieci, a sama pani Timieniew wydawała się jeszcze mniejsza i bledsza niż
poprzednio. Oczy miała zgaszone, pełne strapienia, lecz na widok
nieoczekiwanych gości zamigotał w nich prędko jakiś ulotny odblask
niespodziewanej radości.
– Jak dobrze, że pan tu wrócił,
łaskawy panie – rzekła do Ferilda głosem przejętym i niecierpliwym, gdy tylko
ów przekroczył próg jej mieszkania. – Czy ta pani to aby nie lekarka? Dzięki
niech będą bogom, żeś pan ją tu przyprowadził. Bo widzi mi się, łaskawy panie,
że z moim Korią wcale nie lepiej, a może i gorzej jeszcze… Takem o to prosiła,
żebyś pan jak najprędzej wrócił – poczęła raptem szeptać żarliwie. – Tak gorąco
się modliłam, żebyś pan tylko wiedział… Jużem prawie całkiem straciła nadzieję,
już miałam bluźnić przeciw boskiej sprawiedliwości, alem sobie wtedy
wytłomaczyła, że przecie taki wielki pan… O, dzięki niech będą naszej Pani
najśliczniejszej, ona jedna słucha jeszcze płaczu sierot na tym złym świecie.
Widzisz pan, jakeś pan tak zniknął ostatnim razem, tom sobie pomyślała, że może
nam się to wszystko przyśniło tylko. Albo żeś był pan jakim dobrym duchem
zesłanym do nas na pomoc… Co pan powie? Czyś pan rzeczywiście nie duch?…
– Gdzie znajdę pacjenta, moja
droga pani? – rzekła naraz Naria, zanim Ferild zdążył zrozumieć, o czym
właściwie jest mowa. Mówiła tonem nader uprzejmym, lecz mimo to głos jej wydał
mu się tak zimny i pozbawiony wszelkich emocji, że spojrzał na nią zdumiony.
Pani Timieniew zawstydziła się
widać swego gadulstwa, bąknęła coś niewyraźnie, pocierając ręką spocone czoło,
po czym poprowadziła panią doktor do pokoju Korieńki, jednocześnie objaśniając
jej coś prędkimi, urywanymi zdaniami.
Ferild został sam w dusznej
kuchni. Jakaś nieokreślona, nieuchwytna myśl dręczyła go niepomiernie, jak
gdyby zapomniał o czymś ważnym. Usiadł ciężko przy stole, opierając się na nim
łokciami, zapatrzył się w skrawek nieba, który widać było ponad dachami fabryk
i zapadających się kamienic, po czym przeniósł wzrok na dogorywające kwiatki,
skłaniające ku ziemi znędzniałe główki jak senne, wygłodniałe dzieci po ciężkim
dniu. I wtem zdało mu się, że owe delikatne kwiateczki wpatrują się w niego
pilnie swymi żółtymi, nieprzytomnymi ślepkami; że spoglądają nań prosząco,
nieśmiało, lecz nieodparcie, natarczywie nieomal, czekając z płomienną
nadzieją, aż oto on, Ferild sei Larsen, wyciągnie rękę, by wyrwać ich wątłe
ciałka z chciwych pazurów śmierci.
„Cóż ja znowu wyprawiam? –
pomyślał wówczas nieoczekiwanie. – Co też mi się znowu roi? Czy cokolwiek
obchodzi mnie los tych ludzi? Dlaczegóż to właśnie ja mam kogokolwiek dźwigać z
nędzy? Czy włożył kto na moje barki ten obowiązek? Ha! Niechże się więc każdy
sam troszczy o siebie. Tak będzie najsprawiedliwiej. Nie ja jestem winien ich
niedoli, nie ja ich więc będę nagradzał.”
I gdy wydało mu się, że oto
rozwiązał ostatecznie ową dręczącą sprawę, i zrobiło mu się na duszy tak lekko,
że począł się nieomal uśmiechać, dobiegł go skądś raptem dziecinny głosik,
cienki i szczebiotliwy, tak dobrze mu niegdyś znany, jeszcze z czasów, gdy był
małym chłopcem; głosik przenikliwy, zimny i okrutny jak wicher świszczący lodowato
wśród zasypanych śniegiem wzgórz Rilledinu, zupełnie pozbawiony tej dziecięcej
niewinności i słodyczy, którą na próżno starał się w nim na powrót odnaleźć;
głosik, który w jednej chwili ściął mu krew w żyłach. Ferild sei Larsen
wiedział dobrze, że nie pochodzi on ze świata materialnego, a tkwi jedynie
gdzieś w głębi jego świadomości, mimo to usłyszał go zupełnie wyraźnie. I to
właśnie przerażało go chyba najbardziej.
– Ferildzie – rzekł ów głosik, jak
gdyby czymś niezmiernie uradowany – a powiedz mi, któż to ciebie ze sklepu
Tullerów wyciągnął? Kto ciebie jak psa zbłąkanego przyjął pod swój dach i
wykarmił? Po kimże to odziedziczyłeś swój pokaźny mająteczek? Czterysta tysięcy
chryzów, ho, ho! Toż to nielicha sumka, nieprawdaż? Przy piętnastu procentach
zysku na skromne życie wystarcza, prawda, ty mój cukiereczku miluchny? I może
powiesz mi, żeś sam do tego wszystkiego doszedł? Czyż możesz z czystym
sumieniem stwierdzić, że samemu sobie cokolwiek zawdzięczasz?
– Przestań – warknął głucho
Ferild, ściskając głowę rękami. – Przestań… Nie teraz, błagam… Dlaczego znów
mnie dręczysz? Nie jestem nikomu nic winien. Ten majątek… To nawet nie są moje
pieniądze, jakże mogę nimi rozporządzać? One są… Nie dla mnie przecież, dla
dzieci…
– Nie twoje pieniądze, powiadasz…
Pyszny koncept! Dzieci, powiadasz! Ha! Przedni dowcip, Ferildzie sei Larsen.
– Dość już, dość – powtarzał
znękanym szeptem, próbując odegnać od siebie chorobliwe wytwory własnej
imaginacji. – Nie jestem nic nikomu
winien. Nie ja ściągnąłem na ludzkość cierpienie. Nie jestem niczemu winien.
Nie mam długów u nikogo z żyjących…
Raptem zmiarkował, że nie jest już
sam w pomieszczeniu. Pani Timieniew krzątała się przy kuchni, ostrożnie,
cichutko, jakby obawiając się, by mu w czymś nie przeszkodzić.
– Obiad przygotowałam, zjesz pan?
– rzekła nieśmiało, przypatrując mu się z niepokojem.
„Zapewne uważa mnie teraz za
niespełna rozumu – pomyślał cierpko, lecz za chwilę, nie wiedzieć czemu, jakoś
go to rozbawiło. – A niech tam. Sama ma nie po kolei w głowie, jak mi się
zdaje. Ostatecznie, któż z nas nie jest na ten czy inny sposób wariatem? Na
bogów, jakie to życie przerażająco głupie.”
– Chciałbym zobaczyć się teraz z
pani synem, jeżeli pani pozwoli – odparł cicho i skłonił lekko głowę. –
Dziękuję za zaproszenie.
Wszedł do pokoju Kornila tak
cicho, że Naria nawet nie zauważyła jego zjawienia się. A może po prostu nie
uznała tego za dość godne uwagi lub zbyt była pochłonięta swym zajęciem.
Siedziała na zydelku u wezgłowia łóżka chorego i zapisywała coś sumiennie w
notesiku. Gdy chłopiec poruszył się lub jęknął, przerywała czynność, rzucała mu
krótkie, uważne spojrzenie, czasem poprawiała zsuniętą kołdrę lub sprawdzała
temperaturę.
Ferildowi zdawało się, że Koria
śpi, choć z samego jego widoku nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością. Może
był tylko zmęczony albo trawiła go maligna. Oddychał ciężko, twarz miał mokrą
od potu, a jego wychudzonym ciałem coraz to wstrząsały dreszcze.
Wreszcie Naria podniosła głowę
znad swych zapisków.
– Proszę się nie obawiać, doktorze
– rzekła ściszonym, jak gdyby nieobecnym głosem. – Nic mu nie już nie grozi.
Wkrótce gorączka minie jak ręką odjął. Powinien się lada chwila obudzić.
– Dziękuję pani – odparł Ferild,
choć sam niezupełnie wiedział, za co miałby być jej wdzięcznym. – Cóż z jego
nogą?
Naria westchnęła.
– To już zupełnie inny problem –
rzekła. – Złamane kości nie są moją specjalnością, jak panu zapewne wiadomo.
Ziołolecznictwo na niewiele się tutaj zda. Na moje oko to kość została źle
złożona. Istnieje co prawda jeden eliksir używany w tego rodzaju przypadkach.
Kłopot w tym, że trudno go dostać, a i cena jest bardzo wygórowana… Może lepiej
wezwać innego lekarza…
– Zapłacę – zaofiarował się
natychmiast Ferild, na co Naria uniosła brwi, a przez jej twarz przemknął
leciutki wyraz zdumienia, który jednak zdołała szybko powstrzymać.
¬ Cóż, jak pan chce – odrzekła w
końcu, po czym zwróciła wzrok na chłopca i pogłaskała go po spoconym czole. –
Ale szczerze mówiąc, nie sądzę, by warto było tracić na niego pieniądze. Nie
przypuszczam, by istotnie był tym, którego szukamy. Czy zauważył pan w nim coś
niezwykłego? Mówię o jakichś specjalnych znakach, czy ja wiem, nadprzyrodzonych
mocach, niezwykłych zjawiskach?… Rozmawiałam z jego matką. Niczego takiego nie
zauważyła.
– A któż pani powiedział, że
musimy czekać na tego rodzaju znaki? – odparł Ferild cokolwiek ostro. – Nic mi
do tej pory nie było wiadomo na ten temat.
– Och, nie wyobrażam sobie, by
było inaczej. – Naria poruszyła się żywo i obróciła się ku niemu na zydelku. –
Jak wówczas mielibyśmy go rozpoznać? Mamy tak niewiele wskazówek. Widzi pan,
znamiona, a częściej jeszcze blizny, znajdowałam wielokrotnie na ciałach
chłopców podczas badań. Skąd mogłam wiedzieć, czego dokładnie szukam? Proroctwa
różnią się między sobą. Jedni mówią o znaku na plecach, inni wzmiankują ramię,
twarz lub jeszcze inną część ciała. Jeden z jasnowidzów wspominał mi raz o
dwóch trójkątach na skroni. Istnieją wreszcie dwie przepowiednie mówiące, że
znak znajduje się nie po prawej, a po lewej stronie ciała Wybrańca. Oczywistym
jest, że ktoś musi się w tej sprawie mylić, być może wszyscy. Dlatego też
chłopcy w gimnazjum na Leskiego stale podlegają bacznej obserwacji na wypadek
wystąpienia szczególnych zjawisk, o których mówiłam. Dotąd jednak nic takiego
się nie wydarzyło…
– Więc może myli się pani? – rzekł
Ferild, leniwie, jak gdyby od niechcenia przesuwając palcem po kołdrze. Dopiero
po chwili Naria spostrzegła, iż w ruchach jego jest jakiś nienaruszalny
porządek, jakiś tajemny ścieg, pełen łagodnych krzywizn, ostrych załamań,
prostych, krzyżujących się linii i półksiężyców składających się w święte znaki
właściwe obrzędom kapłańskim. Czas jakiś przypatrywała mu się w milczeniu;
wreszcie przechyliła lekko głowę i utkwiwszy w nim świdrujące spojrzenie,
zapytała jak gdyby nigdy nic:
– Właściwie dlaczegóż to tak
bardzo panu na tym zależy?
Ferild podniósł na nią
roztargniony nieco wzrok.
– Doprawdy, nie wiem, o czym pani
mówi – odparł. – Powiedziałem już. Mam wrażenie, że Kornil Timieniew jest owym
Wybrańcem, którego, jak dotąd bezskutecznie, poszukuje pani.
Powiedział to jednak zbyt prędko,
by nie zdołała wyczuć kłamstwa.
– Ach, tak? – rzekła cicho i
odwróciła głowę w stronę chorego chłopca, który jął w tym momencie drżeć
niepowstrzymanie. – Ja mimo wszystko myślę, że pan bardzo by tego chciał,
Ferildzie sei Larsen. Pragnie pan, by to Kornil okazał się prawdziwym
Wybrańcem, czyż nie? Nie mogę tylko dociec dlaczego…
Ferild milczał czas jakiś, wciąż
kreśląc palcem zawiłe wzory na kołdrze.
– Ma pani syna? – spytał wreszcie
nadspodziewanie spokojnie.
– Nie. Mam córkę.
– Ma pani wobec tego szczęście,
pani doktor. W tych czasach… Nie uważa pani?
Naria nie odpowiedziała. Złożyła
tylko ręce na podołku i zapatrzyła się w okno, za którym widać było kawałek
przejrzystego nieba przyćmionego czarnym dymem z pobliskiej fabryki, a także
fragmenty budynków chropawych i odrapanych. Raptem nie wiedzieć skąd zjawiły
się pośród tego miejskiego landszaftu dwa białe jak śnieg gołąbki. Przysiadły
miękko na parapecie, lecz po chwili posprzeczały się o jakiś drobiazg i z
delikatnym trzepotem skrzydeł odfrunęły ku słońcu, czyniąc posępny krajobraz
jeszcze bardziej szarym i pustym.
– Pójdę już – powiedziała Naria,
podnosząc się z zydelka. – Tak czy owak będę mu się przyglądać. Niech pan mnie
nie odprowadza, doktorze. Szkoda fatygi.
Gdy wyszła, Ferild przerwał
kreślenie rytualnych znaków i w zamyśleniu zapatrzył się w okno. Możliwe, że z
jakiegoś powodu się na niego obraziła. Lecz nawet gdyby tak było, niewielkie to
już na nim robiło wrażenie. Zdawał sobie sprawę, że nie zna zupełnie pani
Jesinow i podejrzewał, że nigdy nie pozna jej o tyle dobrze, by wyrobić sobie o
niej jakąkolwiek opinię. Owszem, fascynowała go jej natura. Fascynowała i
odpychała jednocześnie; i było tak, odkąd spotkał ją po raz pierwszy. Jednak
Narianna Jesinow stanowiła dlań przy tym niezgłębioną tajemnicę, a w przeciwieństwie
do niej Ferild nie lubił rozwiązywać zagadek. Gdyby się nad tym dłużej
zastanowił, być może przyznałby też, że w rzeczywistości pewnego rodzaju obawą
napełnia go myśl o tym, co mógłby odkryć pod pozorem jej spokojnego, czystego
spojrzenia.
Nie miał jednak zamiaru dłużej się
nad tym zastanawiać. Coś innego zajmowało go teraz dalece bardziej. Coś wciąż
szamotało się w jego duszy, kąsało go od środka, jak podrażniona bestia,
zbudzona gwałtownie z czujnego snu. Czym było spowodowane owo dręczące uczucie
– nie miał dotąd najbledszego pojęcia. Wszystko, co wydarzyło się w przeciągu
ostatnich tygodni, poczynało go nieznośnie nużyć. Wszystko to wiło się gdzieś
na obrzeżach jego świadomości, chaotycznie, lecz bezustannie, nieuchwytne, lecz
obecne, niedające o sobie zapomnieć nawet na jedną minutę.
Zapragnął naraz uporządkować cały
ów bałagan, poukładać porwane w strzępy myśli i uczucia, rozplątać zawikłane
wspomnienia, by przekonać się, jak i od czego wszystko się zaczęło. Cóż takiego
wydarzyło się w jego dotąd spokojnym, przykładnym życiu, co pociągnęło za sobą
nieubłaganą, niszczącą lawinę?
Na początku było więc słowo. Słowo
pradawnej przepowiedni. Wieszczyło ono czas wielkiego ucisku, spustoszenia i
boleści. Zapowiadało niesłychane klęski i katastrofy. I stawiało przeciw tym
potwornościom jednego człowieka, zdolnego ocalić ten hardy, tak bliski upadku
naród.
Było jasne, że nadchodzi wojna, wojna z
trojgiem nienasyconych mocarstw; przecież nie tylko niejasne przepowiednie
ostrzegały przed niebezpieczeństwem. Pakt został podpisany, wyrok zapadł i
chyba jedynie opieszałości kata skazaniec zawdzięczał ostatnie chwile
wytchnienia.
Jednak z jakiegoś powodu nie
przerażało to Ferilda sei Larsen tak bardzo, jak można by się było spodziewać.
Wojna ogarnęła już cały kontynent, dlaczegóż to samotny Norien miałby pozostać
nietknięty? Doktor Kan wiedziałby, co robić w razie niebezpieczeństwa. Był
czarodziejem. Z pewnością zdołałby ukryć się wraz z dziećmi i Eldis, by
przeczekać bez szwanku nadchodzącą nawałnicę. Owszem, musiałby wówczas znów
opuścić wygodny, ciepły dom, ale czy rzeczywiście istniało na tym świecie
miejsce, które bez oporów mógłby nazwać domem?
Całym zamieszaniem, które wynikło
później, wytrwałym poszukiwaniem po omacku wybranego chłopca także nie powinien
się w zasadzie martwić. Był to, jak się zdaje, wyłącznie kłopot księżniczki
Miladieny i jej przybocznych; on przezornie umył od wszystkiego ręce, tak więc
nie musiał się niczego w związku z tym obawiać. Więcej chyba niepokoiło
go nie dość precyzyjne tłumaczenie przepowiedni, co stwierdził już zresztą
jakiś czas temu. Wciąż jeszcze pracował nad nią, ale nie czuł się dzięki temu
ani odrobinę lepiej, toteż zamyślał porzucić wkrótce i to zajęcie, coraz
mocniej przekonując się, że donikąd go ono nie zaprowadzi. Wielu spraw nadal
nie potrafił zrozumieć, ale cóż, tak już miało najwyraźniej pozostać.
Wszystkie te rzeczy były dla niego
ledwie odległymi burzowymi pomrukami, budzącymi nie strach, a raczej ciekawość,
jaką odczuwa się wobec zapowiedzi niecodziennego widowiska. Prawdziwy sztorm
rozpętał się dopiero później, wraz z przybyciem Nidrila sei Larsen Kana. Paraliżujący
lęk, jaki na myśl o bracie ogarniał Ferilda, nie dawał się w żaden sposób
logicznie wytłumaczyć. Gwałtowną falą powracała do niego zapomniana przeszłość.
I prócz dobrze znanych, starannie ukrytych wyrzutów sumienia, niosła ze sobą
nowe udręki. Matka umarła. Midrel się zabił. I ojczyzna padła od cesarskiego
uderzenia.
Lecz nie to było najgorsze.
Najgorszego nie śmiał jeszcze tknąć myślą.
Najgorsza była bezsilność.
Bezsilność, która w rzeczywistości była czymś nieco innym, ale tego jeszcze nie
potrafił wówczas pojąć.
Miał wrażenie, że dotychczasowe
życie oddala się od niego bezpowrotnie i nieubłaganie. Dzieci stały mu się
niemal obce, z Eldis nie rozmawiał od dawna, w domu był nieledwie gościem. Choć
może to on się od tego wszystkiego oddalał? Do czego się więc przybliżał? Czuł,
że zna odpowiedź na to pytanie. Czuł, że zbliża się do innego świata, świata
swej burzliwej młodości, świata, do którego rozpaczliwie nie chce wracać. Tutaj
był majętnym, szanowanym obywatelem, tam byłby zbiegłym zbrodniarzem. Tak czy
owak, głupcem był, mniemając, że zdradzona miłość nigdy się o niego nie upomni.
Teraz zaś, zupełnym przypadkiem,
spotkał tego małego złodzieja i jego nieszczęsną matkę… Wiedział, że nie
powinien się do ich życia mieszać. Ostatecznie, dość miał własnych kłopotów.
Mimo to, nie potrafił się pozbyć jakiegoś bladego, absurdalnego zupełnie
poczucia obowiązku względem takich jak oni. Może tu właśnie kryło się lekarstwo
na jego udręczenie? Może, miotając się pomiędzy romantyczną, lecz niechybnie
zgubną walką o wolność Rilledinu a wygodnym, lecz nieznośnie pustym życiem na
obczyźnie, właśnie tutaj, wśród potrzebujących winien szukać ukojenia?
„A więc wszystko zaczęło się od
przepowiedni…” pomyślał wówczas, po czym uśmiechnął się do siebie z odcieniem
goryczy oraz kpiny z samego siebie. Zdało mu się bowiem, że prorocze słowa,
zapowiadające nadciągającą z północy pożogę, dotyczą nie tylko tego kraju, nie
tylko dumnego norieńskiego narodu, ale również jego samego, Ferilda sei Larsen
Kana, i że on sam musi je właściwie zrozumieć.
I rozumiał je, jak mu się zdawało,
doskonale. Bezlitosną pożogą był nie kto inny jak brat jego, Nidril, co do tego
nie miał wątpliwości. Trójgłowa bestia oznaczała jego trzy wielkie winy. Zamach
na cesarza. Zdrada towarzyszy broni. Porzucenie najbliższych, najdroższych mu
osób. Śmierć matki, śmierć przyjaciół i śmierć ojczyzny – oto były trzy
paszcze, które dziś bez litości go kąsały. Nie wiedział jeszcze tylko jednego:
któż mógł być owym tajemniczym Wybrańcem, który miałby go ocalić…
Raptem zdał sobie sprawę, że
Kornil już nie śpi, lecz wpatruje się w niego wzrokiem pełnym nieufności, a
zarazem jakiejś tajonej, niezrozumiałej wzgardy. Choć może tak tylko wydawało
się Ferildowi. Ostatnimi czasy, stanowczo zbyt wiele mu się tylko wydawało.
Trawiąca chłopca gorączka już
widać minęła, na jego policzki z wolna powracały zdrowe rumieńce. Ferild
patrzył mu w oczy spokojnie i bez zmieszania, mimo to nie przychodziły mu do
głowy żadne słowa, które mogłyby rozpocząć rozmowę, choć, szczerze mówiąc, sam
nie wiedział, czego miałaby ona dotyczyć. Szczęściem Koria odezwał się
pierwszy.
– Ja pana znam – rzekł powoli, jak
gdyby z wahaniem. – Po co pan przyszedł?
Ferild zagryzł wargi. Było to
najmniej wygodne pytanie, jakie mógł teraz usłyszeć, mimo to nie zamierzał dać
tego po sobie poznać. Odwrócił wzrok, jak gdyby niezmiernie go naraz
zainteresowały trzy wyblakłe ikony ustawione w rzędzie na półeczce nad łóżkiem.
Z pewnym wstydliwie rozbawionym rozczuleniem przypomniał sobie, jak całkiem
inaczej na nie kiedyś patrzył. Zdawały mu się wówczas potężne i nietykalne,
przesycone tajemną jakąś mocą oraz niewzruszonym dostojeństwem. Jako dziecko
nigdy nie pozwalał sobie na niedelikatność wobec tych świętych malowideł. Dziś
widział już tylko drewno pokryte odpryskującą, spłowiałą farbą. A jednak było w
nich coś, co jak dawniej, po dziecięcemu, wbrew woli przyciągało jego uwagę.
Oto niepozorna łódź z wydętym
białym żaglem mknie śmiało poprzez skłębione granatowe fale, unosząc przyszłych
męczenników ku groźnie majaczącym przed nimi spiżowym brzegom obcego lądu,
gdzie zginą za wiarę od strzał tubylców. Tu znów rycerz w karmazynowym płaszczu
dosiadający spienionego kasztanowego rumaka przebija włócznią gardziel
brunatnoczerwonej bestii – poczwarnego smoka, a może skrzydlatej jaszczurki lub
węża. A tuż obok, najbliżej Ferilda, lecz skryta nieco w cieniu kobieta
bezsilnie przypatruje się kilku żołdakom uprowadzającym jej dziecko. Porażający
jest wyraz jej twarzy. Na pozór spokojna, niema, nieporuszona, nie zwraca na
siebie uwagi ani oprawców, ani ich ofiary. Tylko usta ma lekko rozchylone, a
jej niewidzące, szeroko otwarte oczy zdają się dostrzegać rzeczy nienależące
już do tego świata. Jest w nich, paradoksalnie, zarówno absolutna pustka, jak i
niewysłowiona, obłąkana boleść, jak gdyby pękające serce wyrywano właśnie wraz
z duszą z żywego, choć sparaliżowanego ciała.
Gdy Ferild kontemplował tak owe
barwne obrazki, niepostrzeżenie powrócił do niego znany z dawna zapach starego
cedrowego drewna, pomieszany z nikłą wonią dymu i ciepłego wosku, towarzyszący
jego dziecięcym wieczornym modlitwom. Długie płomienie białych świec dobywały z
mroku ponure i łagodne oblicza świętych, miękkie ręce matki gładziły go
włosach, usta obojga szeptały unisono. Coś ścisnęło go raptem w piersi; oczy
jego rozwarły się szerzej, oddech zatrzymał się na chwilę, zdławiony nagłą,
niezrozumiałą emocją, a przez całe ciało przebiegł gwałtowny dreszcz.
– Boi się pan? – spytał Koria, nie
doczekawszy się odpowiedzi na swoje pytanie.
Ferild, otrząsnąwszy się jakby z
katatonicznego stanu, spojrzał na chłopca ze zdumieniem człowieka, który budzi
się w zupełnie innym miejscu niż to, gdzie zasypiał.
– Czegóż znowu? – spytał.
– A to już pan powinien wiedzieć.
Milczał, zastanawiając się,
dłuższą chwilę.
– Nie… – odparł wreszcie. – Nie
boję się.
Na jakiś czas znów zapadła cisza.
Ferild drgnął raptem, jak gdyby o czymś sobie naraz przypomniał. W istocie tak
zresztą było. Wyjął z podręcznej lekarskiej walizeczki torbę cukierków i bez
słowa położył ją na stoliku obok łóżka. Chłopiec śledził jego ruchy z
pobłażliwym półuśmiechem.
– Ja przecie nie mam butów, panie
doktorze – rzekł po chwili.
Oczywiście, dało się w jego głosie
dostrzec pewien wyrzut, lecz niezwykle delikatny, jakieś leciutkie wręcz
rozbawienie, niemalże pełną dyskretnej wyższości opiekuńczość.
Ferild zauważył to nieomylnie. Jak
żaden mężczyzna wrażliwy był na tego rodzaju rzeczy. Przechylił głowę, ale bez
śladu złości, zakłopotania, zaskoczenia, czy tak charakterystycznej dla niego
cynicznej rezerwy. Gest ów wyrażał raczej przelotną ciekawość, bowiem coś
zdawało się tu nie toczyć tak, jak powinno.
– Wkrótce będziesz zdrów, chłopcze
– rzekł wreszcie kojącym tonem, zupełnie jakby chłopiec tego od niego
oczekiwał. – Najdalej za parę dni będziesz biegał. Ale dlaczego matce tyle
zmartwień przysparzasz? Gdybyś się tylko wziął uczciwie do pracy, zamiast…
– O, ja wiem o tym! – przerwał mu
raptem Koria, rumieniąc się jak dziecko złapane na gorącym uczynku. – Ja to
wszystko wiem, proszę łaski pana. Nie trzeba mi tego tak cięgiem powtarzać.
Tyle tylko… Tylkom się pożarł z majstrem, bo on, ten drań, mi mówi, psiakrew… A
zresztą, co to gadać… Czy mama jest wariatką, proszę pana?
Ferildowi zaszumiało przez moment
w głowie. „Nie dość masz własnych problemów” wyrzucał sobie w duchu. „Jeszcze i
cudze sobie bierzesz na kark?” Zaśmiał się po chwili, sam nie wiedząc z czego.
– Nie, chłopcze – odparł. –
Zapewniam cię, że nie jest ani trochę bardziej obłąkana niż ja.
Wyznanie to rozbawiło go jeszcze
bardziej, więc zaśmiał się głośniej.
Chłopiec wydął wargi z
dezaprobatą.
– Pan doktór żartuje – rzekł
sucho. – A ja przecie nie pytał dla żartu.
– Skądże znowu – zaprzeczył
natychmiast Ferild. – To bardzo dzielna kobieta. Bohaterska, rzec można.
Chłopiec westchnął jak ktoś, kto
ma do czynienia z upartym dzieckiem.
– Pan znowu żartuje –
skonstatował. – Bohaterów już przecie dawno nie ma i każdy głupi to wie. A może
pan doktór słyszał o jakim? Bo mię się zdaje, że dzisiaj to już nikt nikogo nie
chwali, nawet bogów. Chyba że gdzie daleko… Na wojnie…
– Popełniasz w swym rozumowaniu
błąd natury logicznej, drogi chłopcze – rzekł Ferild, lecz prawdopodobnie nie
mówił tego zupełnie poważnie. – Nawet kilka, ale przede wszystkim błąd
materialny. Opierasz bowiem swój entymem na przesłance z gruntu fałszywej,
ponadto stosujesz zwodnicze historyczne analogie. Owszem, przyjmijmy nader
prawdopodobną supozycję, że nie istnieją dziś żadne formy owego kultu, który
panował tysiąc czy pół tysiąca lat temu, ale dlaczego mamy wobec tego sądzić,
że brak gloryfikacji bohaterstwa wyklucza samo jego istnienie? Nie uważasz, że
twierdzenie, jakoby każdy prawdziwy bohater z definicji otaczany był czcią
należałoby uznać za nieprawdziwe?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Koria patrzył na swego gościa z mieszaniną otępiałego zakłopotania i
podejrzliwej wrogości. Uznał snadź, że uczony doktor bezlitośnie kpi sobie ze
swego interlokutora, którego żadną miarą nie mógł podejrzewać o podjęcie
podobnej dyskusji, ale nie było to prawdą. Ferild po prostu nie mówił do niego.
– Widzisz, chłopcze – odezwał się
znów, siadając na łóżku – prawdziwe bohaterstwo jest jak wybitny talent. To
rzecz bardzo trudna do zauważenia dla współczesnych. Może za sto lat, a i to
nie jest przecież pewne, kolejne pokolenia oddadzą im należny hołd. A bohaterstwo
to dziś szczególnie wstydliwy temat. Nie chcemy przecież wojny, prześladowców i
prześladowanych, czyż nie? Dzisiejszy świat nie lubi bohaterów, całkiem jakby
wstydził się przy nich własnej małości. Jeżeli już się kogoś sławi, a tak bywa
wbrew temu, co twierdzisz, jest to na ogół natura tak skarlała moralnie, że jej
piewcy mogą się przy niej czuć tytanami. Ją się więc wciąga na sztandary i
obwozi po świecie w charakterze bożka dla uradowanej gawiedzi. Jest pewna
sztuka, nosi tytuł Karnawał szaleńców. Wszystko w niej jest nie tak, jak być
powinno. Wszystko jest na opak, postawione na głowie, jak gdyby patrzyło się na
negatyw rzeczywistości – ciemny tam, gdzie w rzeczywistości jest jasny. Bohater
jest tam zdrajcą, występek cnotą, piękno brzydotą, szaleństwo normalnością. I
wiesz co, chłopcze? Nigdy nie widziałem rzetelniejszego odwzorowania naszego
świata. Endaria Fretiew… Gdybyś mógł widzieć, jak ona grała Zieloną Rusałkę!
Naturalnie nie była zielona i nie była żadną rusałką. Była starą, neurotyczną
wariatką. Ale tak to już u nich było. Wydawała im się zawsze piękna, świeża i
zielona. Język to potężna rzecz, chłopcze, potężniejsza niż sobie wszyscy
wyobrażamy. Widzisz, przyjmuje się zazwyczaj bez głębszych deliberacji, że
Zieloną Rusałkę nazywano tak, ponieważ ją w ów sposób postrzegano. Ja jednak
sądzę, i coraz bardziej się utwierdzam w tym przekonaniu, że było dokładnie na
odwrót. Rusałka wydawała się zielona, ponieważ tak ją nazwano. Rozumiesz?
Wszystko na odwrót, wszystko na opak. Najpierw znajdujemy nazwę, dopiero potem
widzimy jej istotę. Nie, dzisiejszy świat nie lubi bohaterów. Przyprawia ich
twarzom demoniczne maski zbrodniarzy, bandytów, pospolitych łotrów, w
najlepszym razie szaleńców. Jeżeli dziś ktoś jest bohaterem dla świata, nie
jest nim prawdziwie. Tylko ci pogardzani, wyszydzani, nienawidzeni i odrzuceni
– oto prawdziwa wielkość, oto duma narodu i przyszła jego chwała. Ale ja nie o
tym mówię, wiesz przecież. Mówię o czym innym… Nieważne… Jakiż ze mnie głupiec,
synku…
Ukrył twarz w dłoniach, ale zaraz
podniósł głowę i spojrzał w szary, duszny pejzaż miejski ujęty w drewniane
okienne ramy. Ciężka cisza przedłużała się coraz bardziej.
– Tak, jakby tatko był tu z nami,
wszystko zaraz byłoby inaczej – rzekł naraz Koria, jakby rozmawiali dotąd o
czymś zupełnie innym.
Ferild czuł, że za chwilę pęknie
mu głowa. Przyszła nań nieprzeparta ochota, by chłopaka udusić. Może to zresztą
byłoby najwłaściwsze. Po cóż ma męczyć siebie i innych…
– Mówił mi, że muszę być dzielny –
ciągnął tymczasem Kornil. – Zanim tego… Żeby się zająć się mamą i dzieciami.
Ale to łatwo tak mówić… Ja to bym chciał tak jak pan doktór. Tyle wiedzieć i… i
nie bać się niczego. Ale też i pan ma oczy, no… Takiej dziwaczności to, daję
słowo, jak żyję, jeszczem nie widział…
– Prawdę mówiąc, boję się wielu
rzeczy – rzekł Ferild, zaskoczony własną szczerością. – Tak, boję się i nie
wiem, jak sobie z tym dać radę…
– Bać się to chyba każdy się
czasem boi. – Koria usiadł na łóżku i wzruszył ramionami. – Jakby się kto nie
bał, to i cóż? Nijakiej zasługi w tym przecie nie ma, jak kogo co nic nie
kosztuje. Ale jak ktoś się boi, a zrobi, co trzeba, to dopiero jest coś. Tak
zawsze mówi tatko.
– Ma rację, chłopcze. – Ferild
uśmiechnął się blado. – Im bardziej ktoś się boi, tym więcej znaczy jego
bohaterstwo, czy to chcesz powiedzieć? Ale! – Porwał się raptem na nogi, a na
twarz uderzył mu palący rumieniec – co też ja mówię!… Więcej znaczy? Według
czyjej miary? Któż miałby oceniać mój postępek? Gdybym nawet był zdolny do…
Czemu miałbym to czynić, skoro nikt nie widzi mojej hańby? Kto lub co każe mi
zachować się jak należy? Kto decyduje, cóż miałoby to znaczyć właściwie? Myślę
nad tym i zdaje się… zdaje mi się, że nie ma nikogo takiego…
– A Bogini?
Ferild spojrzał na chłopca
półprzytomnie. Uspokoił się po chwili, na policzki wróciła nieskazitelna
bladość, oczy przybrały na powrót wyraz chłodny i indolentny. Patrzył na Korię
po części z politowaniem, po części z jakimś gorzkim rozbawieniem. Czuł, że
coraz bliższy jest obłędu, ale napawało go to pewną nadzieją na normalność.
Pokiwał wolno głową.
– Bogini – powtórzył szeptem.
Nie wiedział, co jeszcze miałby
powiedzieć. Pożegnał się więc lakonicznie, by nie rzec oschle, zabrał swą
lekarską walizeczkę i wyszedł do kuchni krokiem człowieka, który opuściły siły
albo który nie może otrząsnąć się po silnym uderzeniu.
Gdy tylko zamknął za sobą drzwi,
natychmiast przypadła do niego pani Timieniew i ścisnęła go za ramię. Minę
miała żywo zaniepokojoną i błagalną.
¬ Łaskawy panie – wyszeptała
drżącymi wargami z jakąś uniżoną natarczywością. – A ileż to nas będzie
kosztowało to wszystko? Niechże łaskawy pan powie. Ja przecie biedna kobieta
jestem… Bez męża, sama ze wszystkim… Ja… Żebym tak mogła, tobym panu wszystko…
Niechże pan powie, ile to będzie kosztowało?
– Nic nie będzie kosztowało –
odrzekł Ferild nieobecnym głosem, lecz gdy tylko zdał sobie sprawę z tego, co
powiedział, zawstydził się na myśl, że właśnie czyni wszystko, by Korii
przyszło zapłacić najwyższą cenę.
– Jakże to? – Pani Timieniew
cofnęła się natychmiast i wlepiła zdumiony wzrok w swego dobroczyńcę.
¬ Wszystko jest już zapłacone,
niech się pani nie martwi. A teraz pozwoli pani…
Schylił głowę w pożegnalnym
ukłonie, lecz ona wciąż stała bez ruchu z otwartymi ustami, niezdolna wyrzec
jednego słowa. Dopiero gdy otwierał drzwi, odzyskała mowę.
– Czekaj pan! – W głosie jej
brzmiała jakaś rozpaczliwa prośba, jak gdyby za wszelką cenę próbowała go
zatrzymać. – Na pewno nie chcesz pan zupy?
– Dziękuję, nie jestem głodny.
Chwilę trwało między nimi
milczenie, wreszcie pani Timieniew odezwała się.
– Zdaje mi się ta, żeś pan jednak
jest duch.
– Nigdy się nad tym nie
zastanawiałem – odrzekł Ferild w zamyśleniu. – Ale możliwe, że ma pani wiele
racji. Tymczasem do widzenia szanownej pani. Myślę, że przyjdę tu jeszcze…
Zobaczyć, jak miewa się Kornil. Tymczasem kłaniam się.
6 komentarze:
Witam, witam. Dowiedziałam się o Twoim blogu od starej znajomej, która bardzo zachwalała Twoją twórczość.
Przyznam, że nosiłam się z nadrabianiem rozdziałów od dawna, ale dopiero teraz zdołałam w ogóle przysiąść do rozdziału. No, tego, ale poprzedniego posta przeczytałam chyba do końca. Albo prawie końca, bo jednak mam zwyczaj komciania.
Tyle tytułem wstępu, bo zaraz się rozgadam na dobre. D:
Rozdział. Co do stylu, powiedziałabym, że w blogosferze jest bardzo charakterystyczny. Czuje się ten klimat, to XIX wiek, tak? No to gratulacje, nie potrafiłabym stworzyć podobnej rzeczy - o realiach, które są dla mnie ściśle strzeżoną tajemnicą, nie wspominam - ale choćby od strony stylistyki, te porównania, szczegółowość, pieczołowicie oddana naturalność dialogów. Zdania są takie kwieciste, a jednocześnie... Gładkie. Znaczy widać, że wiesz, co robisz z tekstem, i przychodzi Ci to swobodnie.
A co do akcji? Jest spokojna, widać nie ma gnania. Nie mogę się wypowiedzieć do do fabuły jako takiej i wspomnień Ferilda, no bo nie czytałam i nie rozkminiam, noale to nadrobię. W ogóle Ferild ze swoim monologiem wygrał u mnie wszystko, co było do wygrania. Hihi.
Nie wiem, co jeszcze. Zachwyciła mnie kreacja tej kobieciny, jest taka... No, zwykle takie postaci traktuje się jak enpecesie w erpegu, czyli bez uczuć, z suchymi kwestiami. *Założę Ligę Ochrony Enpecesiów, bo to karygodne.* No. Ale u Ciebie to nie występuje, ona jest taka niesamowicie przekonująca.
Tyle na dziś. Pozdrówki,
Athemoss.
Dziękuję, dziękuję, dziękuję po stokroć za miłe słowa :) Staram się te zdania cyzelować jak się tylko da, tak że miło widzieć, że przynosi to jakiś efekt. Cierpi oczywiście na tym częstotliwość dodawania nowych notek, no ale coś za coś. Cieszę się też, że udało mi się uniknąć enpecesiowatości, przynajmniej w tym wypadku. Tak, też tego nie lubię (w książkach, w grach mi nie przeszkadza - nie jestem koneserem :D). Świat jest, owszem, stylizowany na końcówkę XIX wieku, acz pojawiają się elementy z epok dawniejszych (moda taka bardziej romantyczna, no i korsarze, to już wiek XVII-XVIII).
Dziękuję więc raz jeszcze za komentarz i pozdrawiam ciepło :)
A fokle!
Ściągnęłam sobie od pewnej osoby system linków, który polega na wybieraniu z tekstu jakiegoś świetnego fragmentu i wklejaniu go do siebie, podpisując go jako należący do danego bloga. Nie będzie Ci przeszkadzało, jeśli wrzucę fragment Twojego tekstu w takiej formie?
Z wielkim smutkiem przyznaję się, że przeczytałem dopiero teraz, choć oczywiście miałem zrobić to już dawno temu. Na szczęście nic już mnie nie absorbuje, więc w pełni mogę zająć się Twoim tekstem. Oczywiście, nie spodziewaj się bogatej analizy, bo nawet bym się nie ośmielił.
Już tyle razy wychwalałem wszystko, co się dało pochwalić, wobec tego mój komentarz będzie króciutki (oczywiście szczery). Przede wszystkim chciałem zadać dwa pytania. Pierwsze o istotę magii w kreowanym przez Ciebie świecie. Wiem, że jest ona obecna wokół bohaterów i że nie stanowi tak ważnej roli, jak w przypadku utworów stricte high fantasy. Zaryzykowałbym nawet stwierdzeniem, że stanowi pewnego rodzaju dodatek, bo poza paroma magicznymi incydentami trudno szczególnie stwierdzić jej obecność. Głównie się o niej mówi, a rzadziej stosuje. Chciałem zatem zapytać, czy magiczne wątki pozostaną w niezmienionej formie do końca opowieści, czy nabiorą rozpędu w miarę rozwoju fabuły?
Zawsze interesowała mnie pewna rzecz, ale jakoś nigdy o to nie spytałem. Nie ma to oczywiście większego znaczenia i pewnie po raz kolejny włącza mi się współczesny tok rozumowania. Chciałem po prostu wiedzieć, dlaczego książę mieszka w kamienicy a nie na przykład w prywatnej willi? Czy tam nie byłoby mu po prostu wygodniej? Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek w tekście była o tym mowa. Musiałbym dokładnie poszukać.
Odnośnie najnowszego rozdziału, Naria zrobiła na mnie lepsze wrażenie. Tym razem nie była już tą samą zimną i nieczułą osobą, na jaką wyglądała w poprzednim rozdziale. Oczywiście to jeszcze za mało, by ją polubić, ale wypada o wiele lepiej, kiedy nie stara się wszystkiego dogłębnie analizować i poznać sekrety całego wszechświata. Swoją drogą przypomina wówczas Mr. Spocka albo co gorsza Sheldona Coopera.
Jeśli chodzi o Ferilda, to rozwija się coraz bardziej. Nie wiem, czy dobrze mi się zdaje, ale mam wrażenie, że Ferild przejawia mesjańską postawę albo coś w zbliżonej postaci. Słowem, znów zaczynam przypuszczać, że to on może być Wybrańcem. Pewnie po rak kolejny za bardo kombinuję. Byłoby to zbyt oczywiste i mało oryginalne. Podejrzewam, że szykujesz grubszą aferę i tożsamości owej osoby jeszcze długo nie poznamy, a do tego będzie ona sporym zaskoczeniem. Jeśli to nie mesjanizm, to zaczynam przypuszczać, że wyrzuty sumienia nie dają o sobie zapomnieć, do tego te bogate rozważania...
Trochę dziwnie to zabrzmiało, że Koria leżąc chory w łóżku, zamiast martwić się własnym zdrowiem, przejmuje się brakiem butów. No chyba, że nie ma takich oporów przed przyjmowaniem pieniędzy od obcych, podobnie jego siostra. Swoją drogą mam nadzieję, że jego historia będzie miała szczęśliwe zakończenie, nie tak jak w przypadku Iliuszeczki.
Rozmowa z Ferildem wypadła znakomicie. Sposób w jaki się toczyła i te rozważania doktora? Coś niesamowitego! A do tego cała akcja płynęła bez zbędnego pośpiechu.
Jeśli coś jeszcze wpadnie mi do głowy, na pewno się odezwę. Póki co pozdrawiam serdecznie.
Och, jestem złą, złą babcią! Zobaczyłam nowy rozdział od razu po publikacji, ale nie przeczytałam aż do dzisiaj, więc biję się w piersi - leniwe ze mnie Licho, oj, leniwe!
Trochę mi się już wszystkiego pozapominało, ale wraz z czytaniem przypominałam sobie coraz więcej i teraz znowu ogarniam fabułę.
Niesamowicie mnie ujął ten rozdział ze względu na jego tempo. To znaczy, ono jest porównywalne w całej Twojej opowieści - chyba pisałam już, że akcja toczy się tak niespiesznie, spokojnie, bez presji, ale czuć to odległe napięcie i poczucie zagrożenia. Punkt kulminacyjny tej narracji przypada (jak na razie, oczywiście) na ten rozdział, IMHO, za względu na te klimatyczne rozmyślania Ferilda: te jego wspomnienia, układanie sobie wszystkiego w głowie, przemyślenia, a przede wszystkim to, że zaczyna powoli "pękać" - to wszystko go chyba powoli przerasta i zaczyna się miotać, nie wiedząc, co robić. Genialnie to oddałaś, świetnie się to czyta i czytelnik wczuwa się w sytuację bohatera, zaczyna mu współczuć (a przynajmniej ja zaczęłam się z nim łączyć w cierpieniu ^^).
Jak wspomniała Athemoss - pięknie ci wychodzą te postaci w dalszym planie. Są takie pełne i realistyczne, a matka Kornila jest tego najlepszym przykładem. Może i jest typową biedną, zabieganą matką z kłopotliwymi dziećmi, ale nie staje się przez to papierowa. To w sumie miłe ułatwienie z Twojej strony, bo reszta postaci jest tak skomplikowana i wielowymiarowa, że tacy prości bohaterowie od czasu do czasu dobrze wyglądają. ;)
Wyłapałam jedno małe powtórzonko słowa "już": "Bardziej już chyba niepokoiło go nie dość precyzyjne tłumaczenie przepowiedni, co stwierdził już zresztą jakiś czas temu." Więcej nic nie wypatrzyłam, byłam zbyt zachwycona. :)
Pozdrawiam cieplutko.
Nie wiem, co się stało z moim poprzednim komentarzem, ale raz jeszcze dziękuję ślicznie za opinię, za komplementy wszelkie i za czujność wobec moich niezgrabności stylistycznych :D Zdanie oczywiście poprawię, bo faktycznie nie brzmi zbyt dobrze, ale pewnie dopiero po egzaminach, kiedy będę miała czas przyjrzeć się całości rozdziału i nanieść ewentualne poprawki. Również pozdrawiam bardzo ciepło :)
Prześlij komentarz