Obsługiwane przez usługę Blogger.
RSS

IX

W cuglach

Tego, kim dla Ferilda sei Larsen była młodziutka Eldis, nie sposób jednoznacznie określić, nawet gdy ma się dostęp do najpilniej strzeżonych rodzinnych sekretów. Mimo że oboje znali dobrze tajemnicę pierwszego swego spotkania oraz dalszy rozwój wypadków, żadne z nich prawdopodobnie nie wiedziało do końca, jakie właściwie panują między nimi stosunki i przypuszczalnie żadne nie zamierzało się nad tym dłużej zastanawiać.
Cóż zatem mówić o reszcie mieszkańców mlecznobiałego domu przy ulicy Północnej, która pozbawiona była nawet tych ważkich informacji! Od mrocznych piwnic aż po ponure poddasze kamienicy numer szesnaście snuły się więc jak zabłąkane koty najrozmaitsze domysły i dedukcje. Czy sprowadzona prawie dziesięć lat temu nie wiadomo skąd dziewczynka to zwykła służąca, adeptka magii, asystentka, wspólniczka w jakimś niesłychanym zamierzeniu, nieślubna córka, osierocona siostra, uboga krewna, kochanka, podopieczna, a może opiekunka? Każda z owych wersji wydarzeń miała swych zagorzałych zwolenników, gotowych przysięgać, że ich wytłumaczenie, ze względu na niepodważalne dowody, musi być tym właściwym.
Wszelako, jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, prawda najpewniej leżała gdzieś pośrodku, a może nawet zupełnie gdzie indziej.
Eldis tego rodzaju plotki nigdy nie przeszkadzały. Gdy była młodsza, owszem, wręcz ją to bawiło i już po kilku tygodniach prywatnego śledztwa wiedziała dobrze, za kogo uważa ją pani Lenartin, wytworna wdowa z czwartego piętra; co o niej myślą młodzi, zadający się podobno z podejrzanymi personami państwo Koltiewowie z dołu; dlaczego dziadziuś Goria, którego córka – jak powiadano – była po dwóch rozwodach, wita ją zawsze uprzejmie niby młodą damę, zaś milczący pan hrabia z naprzeciwka za każdym razem odwraca wzrok na jej widok.
Niedawne zjawienie się w kamienicy pana Taldira sei Filden Kana, a szczególniej jeszcze – jego syna, krewkiego i chutliwego żeglarza, dostarczyło rzecz jasna okazji do nowych, coraz bardziej fantastycznych pogłosek; od ślubu pana Lagoskiego bowiem – podstarzałego kawalera, który w wojnach etryckich stracił lewą nogę – nie działo się tu nic, co na jakiś czas zająć by mogło zastępy kamienicznych plotkarzy.
Tymi jednak nikt z rodziny, łącznie z Eldis sei Larsen, nie myślał się przejmować. Pan Taldir mocno ostatnio podupadł na zdrowiu i chwilami niezbyt dobrze już miarkował, gdzie jest i co się dookoła niego dzieje. Nidril nigdy nic sobie nie robił z opinii otoczenia na swój temat – podobnie jak ojciec zresztą słabo znał norieński. Ferild natomiast miał, jak się zdawało, co innego właśnie na głowie. Ostatnimi dniami nabrał zwyczaju przepadania gdzieś wczesnym rankiem i zjawiania się dopiero późną nocą, kiedy domownicy dawno już spali, a i wówczas nie zawsze raczył się pokazać, nocując najwyraźniej poza domem, a może i wcale tej nocy nie śpiąc.
Bywało, że Eldis czyhała na swego mistrza do godzin niemalże porannych, by szczegółowo wybadać jego dziwny stan, który, jak słusznie podejrzewała, wiele miał wspólnego z wielce niepożądaną z niewiadomych względów obecnością jego rodziny. Lecz nawet gdy zdarzało jej się go przyłapać, gdy jak złodziej zakradał się po zmroku do własnego mieszkania, za każdym razem zbywał ją półsłówkami, udawał niezdrowego i prawie natychmiast kładł się do łóżka. Po raz pierwszy też od wielu lat podniósł na nią głos – obraziła się więc, i od tej pory mistrz Ferild sam musiał słać sobie łóżko i troszczyć się o swoje posiłki.
Szybko jednak Eldis poczuła się trochę winna zaniedbania obowiązków. Mistrz Ferild co prawda nie wypłacał jej nigdy stałej pensji, ale dawał pieniądze, kiedy tylko go o nie prosiła, dzięki czemu nie musiała jak dotąd sama iść do pracy. Obojgu sytuacja ta w gruncie rzeczy odpowiadała, choć stara Gratiena, służąca, która każdego ranka przychodziła pomagać pannie Silledir w utrzymaniu domu, wspominała często, na poły żartobliwie, że powinni się po prostu pobrać i byłoby po kłopocie.
Rozwiązanie owo, w świadomości służącej tak łatwe i oczywiste, w rzeczywistości nastręczało obu stronom pewnych złożonych i subtelnych trudności, bo pomimo zupełnego braku pokrewieństwa, zarówno Ferild, jak i Eldis sei Larsen czuli się właściwie bliską rodziną.
– Mistrz to… no, to jest mój mistrz i dobroczyńca – powiedziała któregoś razu Nidrilowi, gdy próbował ją niezbyt taktownie wypytać o stosunki między ową szczególną parą panujące.
A skoro już o nim mowa, warto w tym miejscu nakreślić choćby ogólny obraz sytuacji, jaka zaistniała w eleganckim mieszkaniu nieboszczki pani Kan po wtargnięciu doń obcego żywiołu w postaci dwóch mężczyzn z dalekiej północy kontynentu gerdyjskiego.
W przeciwieństwie do swego brata Nidril sei Larsen Kan stanowił byt doskonale samowystarczalny, w pełni niezależny i wyemancypowany, przynajmniej jeśli chodzi o sprawy codziennego funkcjonowania w zaciszu Ferildowego apartamentu. Potrafił się znakomicie zatroszczyć o własne potrzeby, sam dbał o swoją pościel i garderobę, czując się wręcz niejako skrępowanym, gdy ktoś próbował go w tym wyręczać, gotował niezbyt może wyszukanie, ale tak, jak lubił, wieczorami zaś siadywał w fotelu przed płonącym kominkiem, brał Lilunię na kolana i w skupieniu czytał zasłuchanym bratankom ich ulubioną książkę z rilledińskimi bajkami albo którąś z przywiezionych z kraju powieści dla dzieci, od czasu do czasu pociągając łyk rumu prosto z butelki.
Nikomu, kto widział po raz pierwszy krzepkiego żeglarza, włącznie z Eldis sei Larsen, nie przyszłoby pewnie nigdy do głowy, że taki człowiek jak on mógłby w literaturze pięknej znajdować upodobanie, ale wbrew najjaskrawszym pozorom tak właśnie było. Jak pamiętali nieliczni, Nidril sei Larsen Kan od dziecka zaczytywał się w awanturniczych powieściach spisanych piórem rilledińskich mistrzów nie tylko dziecięcej prozy, dlatego też teraz, znalazłszy dostateczny asumpt w trosce o dzieci Ferilda, z odnalezioną nagle chłopięcą ekscytacją powracał poprzez pożółkłe karty ukochanych książek do owych jasnych lat wolności, po raz wtóry śledząc z zapartym tchem niezwykłe przygody pomysłowego Lentira sei Dellen, rezolutnej Nansen sei Perillanis czy niesfornych bliźniaków Mardamilów.
Wkrótce doszło do tego, że mała Lila bez nowo poznanego stryja nie potrafiła się już obejść, co uwidaczniało się coraz dobitniej, a nawet posłuszny dotąd Lentien stawał się bez niego nadzwyczaj kapryśny. Między Nidrilem a Eldis natomiast owa szczególna nić porozumienia zawiązała się tak szybko i gładko, jak to się zwykle dzieje w przypadku ludzi podobnych sobie do tego stopnia, że zwie się ich czasem romantycznie pokrewnymi duszami.
I nikt nawet nie zauważył, jak i kiedy stało się, że absolutnie konkretna postać Nidrila sei Larsen w pewien zdumiewająco metafizyczny sposób zagarnęła przestrzeń stanowiącą istnienie Ferilda tak dalece, że ów zdawał się już chwilami jakimś minionym nieucieleśnionym bytem – logicznym mechanizmem, myślą przelotną, a może i czystą magią, której tak bez reszty się poświęcił.
Eldis wszelako rzecz całą widziała zgoła inaczej. Coraz częściej i coraz wyraźniej, choć zawsze na  jeden niesamowity moment, krótszy niż uderzenie serca, ogarniało ją dziwne, niepojęte wrażenie, że oto ma przed sobą inne wcielenie znanego jej od dziecka mistrza Ferilda sei Larsen; jakiś odmienny zupełnie rodzaj uosobienia tego samego pierwiastka duszy – uosobienia, które niepostrzeżenie zastąpiło pierwotny zamysł, jak gdyby nie do końca zadowalająca droga wprowadzania w czyn wzniosłej i słusznej myśli porzucona została na rzecz nowej, bardziej odpowiadającej zarówno otoczeniu, jak i samej idei.
Wrażenie to mijało za każdym razem wraz z kolejnym mrugnięciem powieki. Rzeczywistość przywracała światu odwieczny i naturalny porządek. Lila dalej pytała o ciągle nieobecnego tatusia. Lentien każdego wieczoru czekał przy oknie, dopóki oczy nie zaczęły mu się kleić. Eldis zaś wciąż rozmyślała o swym mistrzu i coraz bardziej niepokoiła się jego dziwnym stanem.
Wracała właśnie od szewca, z trzewikami dla Lili owiniętymi w bibułę i bezpiecznie ułożonymi w koszyku. Było pochmurno i wietrznie, lecz Eldis zawsze wolała tę czystą, chłodną, wieczorną świeżość niż leniwe dopalanie się upalnego dnia w skwierczącym żarze ostrego blasku. Przechodnie spacerowali, śmiejąc się i rozmawiając beztrosko, od czasu do czasu tylko krzywiąc się i otulając szczelniej letnimi płaszczykami przy silniejszym podmuchu. Znęcona obietnicą przedniej zabawy ćma ludzka zmierzała jak co noc do swych świątyń publicznej rozrywki, lecz tym razem w owym cowieczornym rytuale dało się wyczuć coś drżącego niespokojnie, szamoczącego się niemal niezauważalnie jak schwytana w przydrożną pajęczą sieć mucha. Na rozpromienionej jaskrawymi afiszami Teatralnej robiło się coraz mroczniej.
Z szynku nieopodal wytoczyła się grupka podpitych norieńskich żołnierzy, którzy według miejscowych pogłosek stacjonowali niedaleko stolicy w niejasnym celu związanym z szalejącą w mieście epidemią. Młodzi chłopcy, niewiele starsi od Eldis, przystanęli na widok dziewczyny, a jeden z nich zagwizdał głośno, jakby chcąc zwrócić jej uwagę. Pewnie rozsądniej byłoby minąć ich bez słowa jak niepozorne zagubione na miejskim bruku piórko, lecz wrodzona ciekawość kazała Eldis zatrzymać się, by bliżej im się przyjrzeć. Szeregowcy, z tego co wywnioskowała. Wszyscy barczyści, pijacko rozochoceni, na ogół z kilkudniowym zarostem na ogorzałych twarzach. Najwyższy z nich, ciemnooki i jak gdyby nieco sztywny w ruchach, pełnił tu najwyraźniej rolę kogoś w rodzaju dowódcy. Na jego znak podeszli jeszcze parę kroków, szeroko uśmiechnięci.
– Hola, panienko! Co tu panna robisz sama o tej porze? – zagadnął wysoki dowódca
Chciała ich minąć, ale nieznajomy żołnierz zagrodził jej drogę. Spojrzała mu w oczy i zrobiła kroczek w bok, ale on uczynił to samo, nie pozwalając przejść mimo. Zmarszczyła nos.
– A gdzie to ci się tak spieszy, ślicznotko? – rzucił inny, jasnowłosy, o twarzy usianej piegami jak brzuszek paszkota, po czym otarł usta rękawem polowego munduru.
Rozległ się chrapliwy śmiech, jakby piegowaty powiedział coś bardzo zabawnego.
– Puśćcie mnie – powiedziała Eldis, spuszczając wzrok.
– A niby co byś nam mogła za to dać? – Wysoki żołnierz zawinął na palcu kosmyk jej włosów.
Zastanawiała się, czy nie mogłaby sobie z nimi poradzić za pomocą odpowiedniego na takie okazje zaklęcia, ale nie była jeszcze dość pewna swych umiejętności w tej materii. Nie chciała zresztą nikogo krzywdzić, dopóki nie będzie to jedyne możliwe wyjście.
– Puśćcie mnie, panowie – powtórzyła głośniej. – Muszę wracać do domu.
I znów uderzył ją ordynarny rechot pomieszany z zapachem wódki.
– Wilusza, puść ją. – Spokojny, lecz stanowczy głos przedarł się przez cichnącą falę pijackiego śmiechu, sprawiając, że wysoki żołnierz, nazwany Wiluszą, powoli, z wyrazem jakiejś podszytej zimnym gniewem kpiny, przeniósł wzrok z dziewczyny na młodego mężczyznę stojącego za jej plecami.
– Wiltien, słyszałeś – powiedział tamten, nieco zniecierpliwiony. – Nie chcemy kłopotów, prawda? Pamiętasz chyba, co ci mówiłem…
Wiltien zmrużył oczy i leniwym ruchem, jakby nie chcąc dać tamtemu satysfakcji, odsunął się od dziewczyny.
– Niech cię szlag, Jelenow – mruknął przez zęby i splunął na ziemię. – Idziemy, chłopcy. U Pietrina Bordiejewa – tam się dopiero zabawimy.
– Dobrze ci radzę, Wilusza… – zaczął Jelenow, lecz tamci ani myśleli go słuchać.
Eldis zaś bez słowa przypatrywała się z łagodnym uśmiechem nieoczekiwanemu wybawcy. Kiedy ten wreszcie zwrócił na nią wzrok, rozpromieniła się jeszcze bardziej, podziękowała mu skinieniem głowy, po czym odeszła z równomiernym, niespiesznym stukotem drewnianych obcasów o miejski bruk.
Tak jak się spodziewała, mistrza Ferilda nie było jeszcze w domu, ale do tego i ona, i dzieci zdążyli już się przyzwyczaić tak dalece, że o tej porze chyba większą sensacją byłaby dla nich obecność doktora Kana w jego własnym mieszkaniu niż na samym środku Oceanu Perstyńskiego.
Nie zastanawiając się nad tym dłużej, Eldis z cichym westchnieniem ulgi odstawiła koszyk na komodę w korytarzu. Nie zdążyła jeszcze ściągnąć butów, kiedy zza uchylonych białych drzwi do pokoju Lili dobiegł jej beztroski szczebiot.
– Stryjaszku, a dlaczego ty nie masz żony? – pytała dziewczynka, po dziecięcemu przeciągając sylaby.
– Tak się jakoś życie ułożyło, maleńka. – Głos Nidrila sei Larsen był tak niewyraźny, że Eldis z trudem rozpoznała poszczególne słowa.
– Ale dlaczego?
– Bo ja wiem? Podrośniesz, to zrozumiesz. Teraz się pomódl i śpij.
– Nie będę się modlić, bo mnie bozia nie słucha!
– Tak? A powiesz stryjaszkowi, dlaczego to niby miałaby cię słuchać?
Tym razem w słowach Nidrila pobrzmiewała nutka rozbawienia, ale Lila musiała za bardzo wziąć je sobie do serca. Eldis niemal widziała, jak urażona wydyma drobne usteczka, chwilę zastanawia się nad odpowiedzią, aż wreszcie rozległ się jej pełen dziecinnego oburzenia głosik:
– No przecież mnie kocha!
Nidril zaśmiał się krótko i ochryple.
– A jak ktoś cię kocha, to zawsze się ciebie słucha? – spytał.
– Tak! – odparła Lila bezczelnie, aż Eldis pokręciła głową z niedowierzaniem.
– No to cię w takim razie psuje, a nie kocha – stwierdził Nidril. – Słuchaj, panna. Albo mi tu zaraz idziesz spać, albo sobie idę i nigdy nie wracam.
– Nie idź!
– A będziesz grzeczna?
– Tak.
Zapadła chwila ciszy, za oknem zaszczekał pies, wreszcie rozległo się jakieś szuranie i szelest, a Nidril mruknął:
– I tak ci nie wierzę, mały diabełku.
Przez chwilę Eldis zastanawiała się, czy nie powinna sama zająć się w istocie niełatwą sztuką usypiania Lili Kan, ale zanim podjęła jakąkolwiek decyzję, światło w dziecięcym pokoju zgasło, cicho stuknęły zamykane białe drzwi. Nidril sei Larsen stanął przed nią z rękami opartymi na biodrach. Błękitne oczy płonęły mu niecierpliwym żarem, pełnym gwałtownych, nieuchwytnych emocji, lecz gdzieś w tym wszystkim, gdzieś na dnie owego naturalnego dlań kłębowiska uczuć i namiętności tkwiło twarde, niewzruszone postanowienie. Gestem dał znak, żeby przeszli do kuchni, gdzie Lila z pewnością nie będzie mogła usłyszeć ani słowa.
– Chcesz pan jechać już, zaraz? – spytała Eldis, kiedy mroczniejące, zimne pomieszczenie rozjaśnił drgający blask małego ogarka stojącego na malowanym w irysy kaflowym piecu.
– Po co czekać? – Nidril podniósł ze stołu dorodne jabłko i począł nader starannie wycierać skórkę rękawem koszuli.
– Zmierzcha się… Jeszcze się co złego w drodze trafi…
Rzucił jej przelotne, choć uważne, spojrzenie.
– Boisz się panna? – rzekł, odsłaniając nieznacznie zęby w dziwnym półuśmiechu. – Nie bój się. Nic ci przecie ze mną nie grozi.
– Pan jesteś szaleniec. – W oczach Eldis zabłysły na moment przekorne iskierki. – Alboś pan szalenie głupi, albo szalenie odważny…
– Różnie ludzie gadają.
Zapadło między nimi milczenie. Nidril oparł się ramieniem o ścianę i począł zabawiać się podrzucaniem w górę błyszczącego jabłka. Eldis zaś patrzyła w okno, za którym istotnie zmierzch już zapadał, pogrążając stolicę Norienu w mglistej, dusznej pomroce. Na brukowanym podwórku snuło się kilka postaci niemożliwych już do rozeznania w słabym świetle.
– Gdzie chcesz pan jechać? – spytała, zapatrzona wciąż w owe kształty błąkające się bezradnie po niemal pustym placu, jakby pijane albo zagubione w nieprzejrzanej mgle.
– Jasnowidz mówił o porcie w Mielidii. – Nidril złapał zręcznie swoje jabłko, po czym odłożył je z powrotem na stół. – To na zachodzie.
– Dzień drogi… Czy nie lepiej poczekać do rana i jechać pociągiem?
– Wiesz panna dobrze, że ja czekać nie umiem i nie mogę. Bryczka już podstawiona, Gratiena zajmie się papą i dziećmi, więc i o to się martwić nie musisz. A jak się panna za bardzo boisz, to pojadę sam i prosić cię o nic nie będę… No ale nie czas teraz na pogawędki, zmierzcha się coraz bardziej…
Eldis westchnęła.
– Masz pan rację. Jedźmy, bo czasu szkoda…
Sprawdziła jeszcze, czy dzieci śpią, zabrała koszyk z prowiantem oraz letni, popielaty płaszczyk podróżny, bo zanosiło się na chłodną noc, po czym wyszła z Nidrilem na podwórko – teraz zupełnie puste, jeśli nie liczyć wielkiego, podpalanego psa leżącego opodal skromnej  bryczki zaprzężonej w kasztankę. Eldis nie miała pojęcia, skąd mógł ją wziąć, nie znając nawet norieńskiego, lecz szybko doszła do wniosku, że woli się nad tym nie zastanawiać.
Słysząc zbliżających się w ciemnościach ludzi, pies warknął ostrzegawczo, podniósł łeb znad ogryzanej kości, zastrzygł uszami, po czym, rozpoznawszy widocznie, kto idzie, dźwignął się ciężko na cztery łapy i ruszył wolno ku nadchodzącym.
– No, przyjacielu… – rzekł cicho Nidril i poklepał go po karku.
– Znasz pan tego psa?
– Nie. Ale to dobry stróż. – odparł krótko, po czym obrócił nagle wzrok ku dziewczynie. – Siadaj panna, szkoda czasu.
Pomógł jej usadowić się możliwie wygodnie w małej bryczce, sam usiadł na koźle, gdy tymczasem bezdomny pies chwycił w zęby ogryzioną kość i zniknął w którymś z ciemnych podwórkowych zakamarków.
Jechali z początku w milczeniu – każde najwyraźniej zatopione w swoich myślach – ulicą Północną, pogrążoną już w bezksiężycowym mroku. Podkute kopyta stukały monotonnie o szary bruk. Szeregi żelaznych latarni rzucały niespokojne blaski na zmierzające ku Teatralnej radosne pochody. Zacierały dobrze znane proporcje i kształty; dobywały z licznych twarzy jakieś ukryte dotąd, niezwykłe światło; mnożyły towarzyszące bladym postaciom milczące cienie; osnuwały ulice zamgloną poświatą, tak że zdawało się, iż to procesje upiorów ciągną z ponurych cmentarzy na miejsce swego sekretnego wiecu.
„Czy podobna, aby mistrz Ferild do nich przystał?” przemknęło Eldis przez głowę zupełnie nie wiedzieć czemu.
– Czyś pan słyszał o zarazie w Nardylii? – spytała wreszcie po to chyba, by się upewnić, że wśród tego niesamowitego, nocnego spektaklu jest obok niej inna, przyjazna ludzka istota.
Nidril zmarszczył brwi.
– Mówisz panna o tej magicznej niby chorobie?
Gdy potwierdziła, zamyślił się głęboko, popędził nieco kasztankę, po czym sięgnął za pazuchę po garść tytoniu.
– Ot, coś tam się o uszy obiło to tu, to tam – ciągnął po chwili milczenia. – Na magii się nie wyznaję i niech tak zostanie, ale nam chyba włos z głowy spaść nie może… Tak przynajmniej miarkuję z tego, com słyszał.
– Och, nie, nie – zaprzeczyła żywo Eldis. – Ja myślałam o Lentienie. Nie podoba mi się ta sprawa. Coś w tym jest nie tak jak trzeba, tylko… tylko jeszcze nie wiem co. Chciałam o to wszystko wypytać mistrza, on się na takich rzeczach zna lepiej ode mnie. I tak też myślę, że jako ojciec powinien sam zdecydować, ale… Ja przecie nawet nie wiem, czy mistrz Ferild cokolwiek słyszał o tej dziwnej zarazie. I czy go to w ogóle interesuje…
Nidril splunął tytoniem na ziemię i otarł usta rękawem podróżnego płaszcza.
– Lentien… – podjęła znów Eldis w zamyśleniu. – Jest do niego bardzo podobny, do swojego ojca, czyś pan zauważył?
– Lentiś? – Nidril roześmiał się. – O, nie. Wierz mi panna, że ani trochę.
– O, pan go na pewno inaczej pamiętasz. – Dziewczyna ożywiła się. – Pamiętasz, jaki był kiedyś, zanim wyjechał, zanim to… zanim to wszystko się stało?
– Czy pamiętam… – Zmarszczył brwi, jak gdyby próbował przypomnieć sobie coś, czego przypominać sobie nie chciał. – Inny. Inny niż teraz.
Umilkł, ona zaś postanowiła nie pytać. Tym bardziej, że w jakiś sposób czuła, co może usłyszeć w odpowiedzi. Po dłuższej chwili podniosła się z miejsca nieco chwiejnie, po czym niezdarnie przelazła przez niskie oparcie, by usiąść na koźle obok towarzysza podróży. Otuliła się szczelniej znoszonym płaszczykiem, bo noc robiła się coraz chłodniejsza.
– Czemu się panna tak łatwo na to godzisz? – szepnął jej Nidril, a ona natychmiast zwróciła na niego zdumione spojrzenie. – Na rozstaju na sterburtę, o ile pamiętam.
– O czym pan mówisz?
Splunął znów, wytarł usta, po czym spojrzał na nią z uwagą.
– Nie wiesz panna, o czym ja mówię? – W oczach rozgorzała mu raptem taka żarliwość, tak niesłychane jakieś podniecenie, że poczęła się go nieomal lękać. – Czy ty panna nie wiesz, skąd pochodzisz? Z jakiego ludu? Kim jest twoja matka? Jak szlachetna krew w tobie płynie? Pod jakim sztandarem my wszyscy jesteśmy jedno? Za kogo i za co tam giniemy? Ziemi swojej nie pamiętasz? Nie znasz historii swoich ojców? Nie ciągnie cię tam, na północ, na daleką północ, do twojego narodu, co teraz krew przelewa za króla, za wolność twoich sióstr i braci? Czy panna nie wiesz, co znaczy ojczyzna?
Przymknęła oczy. Naraz zrobiło się tak zimno, że jęła drżeć cała, od czubków palców zaciśniętych mocno na siedzeniu, nieznośnie drżenie objęło szczupłe ramiona, drobne kolana oraz pobladłe wargi. I zdawało się, że sięga do serca samego, do jej łagodnego, poczciwego serca, które łomotało teraz tak, jakby miało zaraz wyrwać się z piersi. Silny rumieniec buchnął nagle na piegowatą twarzyczkę.
– Nie wiesz pan nawet, ile ja o tym myślałam – szepnęła. – Kiedyś…
– Myślicieli to i tam u nas nie brakuje. – Po raz kolejny splunął na drogę, tym razem jakby ze szczególnym obrzydzeniem. – Nam szabli trzeba. Szabli i prochu.
– Co więc pan robisz tutaj?
Zaklął przez zęby i strzelił lejcami w koński zad, aż kasztanka parsknęła chrapliwie i szarpnęła się w cuglach. Kiełzno jednak ściskało ją mocno, toteż uspokoiła się i szła odtąd pokornie, przygryzając tylko gniewnie wędzidło.
– Równie dobrze możesz panna spytać tej szkapy – mruknął Nidril.
Eldis nic nie odrzekła. Milczała czas jakiś, pozwalając sennemu turkotowi bryczki ogarnąć jej myśli i uspokoić tłukące się wciąż w piersiach serce.
Jechali teraz przez jakąś wieś uśpioną. Czarne, rozłożyste sylwetki przydrożnych drzew mijały ich w ciszy, pozdrawiając tylko z daleka drżącymi na wietrze, cienkimi gałązkami. Zmroczniałe łąki po obu stronach gościńca ciągnęły się aż pod szumiące połacie wiekowych, potężnych lasów, odległych i ginących na ciemnym horyzoncie. Na polach wątłe zboża kołysały się i szeptały, pochylając głowy ku ziemi, jak gdyby odprawiały jakieś swoje pogańskie modły w świetle przedzierającego się z trudem przez chmury bladego księżyca.
A wzdłuż drogi stały nędzne, zapadające się chałupki z wygasłymi, pustymi oknami, poskrzypujące między sobą drewnianymi okiennicami, niby wymizerowane, zgarbione starowiny skarżące się cichutko na bolące kości.
Jakże dziwna była nocą owa mała, spokojna wioska. Jakiż kontrast stanowiła dla dzikiego, nieugaszonego żaru palącego bez przerwy do żywego tę niezwykłą duszę. Duszę, która mimo całej swej prostoty, kryła w sobie wielkie tajemnice, wobec których bladły najsubtelniejsze umysły psychologów.
– Ależ i ten księżyc świeci – rzekła raptem Eldis sei Larsen z głową zadartą ku rozciągniętej nad nimi czarnej zasłonie, podziurawionej gwiazdami, jakby od niezliczonych sztychów szpadą. – Jakie to wszystko dziwne w nocy… I tak jakoś straszno… Jakby duchy nieboszczyków szły tędy, tu zaraz koło nas. I od tego ziąb taki. Taka niesamowitość jakaś w powietrzu wisi, czujesz pan? Nawet zapach inny…
– Boisz się panna? – Nidril uśmiechnął się do siebie. – Nocą pachnie. Patrz, i księżyc się nawet pokazał.  Ech, żebyś panna mogła kiedy widzieć, jak w takim blasku błyska się i pieni fontanna wielorybia… Nie wiesz, co to jest w mroźną noc wypatrywać tego widoku nieziemskiego z topu grotmasztu, na dalekich północnych wodach. Nad głową tylko gwiazdy, a pod nogami morska głębia, lodowata jak śmierć sama. Reje skrzypią, żagle łopoczą, wicher wyje jak dusza potępiona, a dokoła pustka. Tylko te srebrne fontanny w dali. Ech, ilem ja tam przeżył…
– Dawnoś pan pewno nie pływał…
– Ot, dawno… Wypływało się czasem po śledzie czy inny drobiazg. Zarobić trza było tyle choć, by przeżyć i ojca utrzymać. Ale to nie to samo, co wyprawa wielorybnicza! Czy to panna pojmujesz? Dwa albo i trzy lata na morzu, w pogoni za największym stworzeniem świata. Z jednym harpunem w ręku. A ile wężów morskich się wtedy widziało, ile delfinów czy nawet ryb latających…
– Widziałeś pan delfiny? – Eldis obróciła się ku niemu gwałtownie, a oczy jej rozbłysły.
– Ba!… Żeby tylko!… Nocy nie starczy, żeby opowiedzieć, com widział. A co mówić o tych wszystkich sztormach szalejących tygodniami, o łodziach roztrzaskanych na wielorybich grzbietach, o nieznajomych, skalistych brzegach, o linach tnących ręce do krwi, o batach bosmana, o tym piekielnym zimnie, o piratach, szkorbucie i głodzie, o rozwścieczonych kaszalotach, wężach morskich… I kto tego nie poznał, nie zrozumie, czemu bez tego wszystkiego żyć nie sposób.
Zerwał się nagły wiatr, tak silny, że Eldis musiała przytrzymać swój kapelusz. Zaszumiały głośniej szeregi przydrożnych drzew. Nidril zaś popędził jeszcze trochę kasztankę, unosząc wyżej brodę i mrużąc nieznacznie oczy przed wiejącym mu w twarz podmuchem.
– Żałujesz pan, żeś został przy ojcu, zamiast ruszyć w morze? – odezwała się Eldis.
– Nigdy niczego nie żałuję, taka moja zasada. A ojca i matki zostawić bym nie mógł jak… jak jakie bydlę.
Eldis zerknęła na niego z ukosa.
– Przecie to zawsze był ich ukochany synalek, oczko w głowie - ciągnął tymczasem Nidril, sięgając znów do skórzanego woreczka z tytoniem. – A że mu się zachciało odgrywać bohatera… No, tak to się musiało skończyć. Szkoda tylko, że mnie tam wtedy przy nim nie było. Już ja bym mu wybił z głowy te błazeństwa. – Zacisnął pięści na lejcach. – Na całe życie by zapamiętał, dureń zatracony. No ale co tam było, to dawno minęło. Bratem mi jest, tego zmienić nie mogę. Ale wierz mi panna, gdybym tak miał okazję… Szlag by to!… Papa co wieczór na niego wygląda, spać nie chce i ślepym chyba trza być, żeby nie widzieć, jak przez to wszystko chudnie w oczach. Ja przecie widzę, że czeka, bo go chce wreszcie uściskać po tylu latach… I wiem, że już może nie zdąży… bo źle z nim i ja to wszystko widzę. I wiem, że on też widzi. I ciągle czeka na tego łajdaka… Do stu piorunów!… No, na bakburtę teraz, tak?
Podczas gdy mówił, Eldis przypatrywała się uważnie każdemu drgnieniu jego twarzy. Gdy zaś umilkł, odwróciła wzrok i wpatrzyła się w odległy horyzont.
– Kochasz go pan… prawda? – spytała spokojnie.
Nidril roześmiał się pod nosem.
– A panna myślisz, że on tylko rodziców był oczkiem w głowie? No, wiśta, maleńka!...

  • Digg
  • Del.icio.us
  • StumbleUpon
  • Reddit
  • RSS

3 komentarze:

Melodia. pisze...

Cześć :)
Wiem, że miałam być wczoraj, ale zasnęłam, przepraszam :(
Ale przed chwilą przeczytałam i jestem ^^
Na początku bardzo dziękuję Ci za dedykację, w sumie to nie wiem, czym sobie zasłużyłam, ale i tak zrobiło mi się bardzo miło :)
Rozdział jak zwykle świetny.
Wiesz, że jak czytam Twojego bloga to przenoszę się w te dawne czasy, kiedy rozgrywa się cała akcja. A tak w ogóle to co skłoniło Cię do opisywania tego dawnego świata? Bardzo mi się to podoba.. Jest takie inne, nie takie same.
Bardzo Ci dziękuję za to, że cały czas ciągniesz tą historię mimo, że rozdziały dodajesz w takich odstępach czasu ^^
Opisy jak zwykle złoto, a bohaterowie ... są tacy wyraźniejsi w tym rozdziale, nie wiem czy wiesz o co mi chodzi xd
Nirdil wyśmiał Eldis, dobre :D
Ta ich rozmowa była bardzo fajna, miło i płynnie się czytało :)
Mam nadzieję, że kolejny rozdział pojawi się szybciej :)
Życzę weny i pozdrawiam ^^
PS. Wiesz, z racji, że długo Cię nie było nic nie mówiłam, ale założyłam kolejnego bloga. Jeśli byś miała ochotę to zapraszam :3
without-you-on-my-mind.blogspot.com

Haley pisze...

Melodio, ślicznie Ci dziękuję za komentarz. Oczywiście nie musisz przepraszać. :) Na dedykację jak najbardziej zasłużyłaś, bo to dzięki Twojemu ostatniemu komentarzowi wzięłam się w końcu w garść i napisałam notkę.

Mój świat stylizowany jest na wiek XIX głównie z tego względu, że uwielbiam ówczesną literaturę (szczególnie "Braci Karamazow" i "Lalkę" - będziesz czytać w liceum i wtedy zauważysz, że stąd czerpałam inspirację ^^).

Co do bohaterów, to chyba wiem, o co Ci chodzi i skąd to wrażenie. Bardzo mi miło, że się podobało :). Oczywiście kolejny rozdział postaram się dodać szybciej.

Pozdrawiam również i w najbliższym czasie postaram się zajrzeć na Twojego bloga :).

Mikołaj pisze...

Do skomentowania zabieram się już któryś raz z rzędu, ale za każdym razem nie wychodziło.
Aby nie być gołosłownym i byś nie myślała, że Twoje opowiadanie mnie odstraszyło, póki co wypowiem się na podstawie bieżącej notki. Oczywiście takie czytanie od środka jest niezbyt trafionym pomysłem, ale cóż poradzić? Może chociaż zachowam jako taki obiektywizm.
Po tak długim wstępie wypadałoby może wspomnieć, że nie jestem zbyt dobry w komentowaniu. Mogę jedynie rzec, że całość bardzo mi się podobała. Nie znalazłem żadnych błędów lub nie rzuciły mi się w oczy.
Bohaterowie - oczywiście trudno było mi spamiętać ich wszystkich na raz - wzbudzali sympatię. Zwłaszcza Eldis w rozmowie z Nidrilem (czy aby nie przekręciłem? Zawsze interesowała mnie odmiana obcych imion przez przypadki. Nigdy nie wiem, czy postępuję słusznie dodając na przykład końcówkę -a; czy może raczej zawsze powinno się ją poprzedzać apostrofem?)Całość wyszła bardzo naturalnie, klimatycznie.
Natomiast kamienica pana Taldira sei Filden Kana kojarzyła mi się trochę z kamienicą Łęckich. Niektóre nazwiska z kolei miały w sobie iście rosyjski klimat.
Wracając jeszcze do nazwiska tego pana - Filden to również nazwisko, prawda? Czy możesz wytłumaczyć mi, dlaczego odmieniłaś imię i Kan a Filden zostało bez zmian - czy to za sprawą owej partykuły sei?
Wybacz mało składny i niezbyt elokwentny komentarz. Po prostu brak mi słów, by wyrazić opinię. Jestem naprawdę szczery w tym, co mówię. Całość przypadła mi do gustu, zazdroszczę talentu i pomysłowości. Padam do stóp z uwielbienia. Kiedy staram się pisać dłuższe zdania, wychodzą mi przekombinowane frazy, a Ty czarujesz słowem.
PS: Wracając do mojego szatańskiego planu stworzenia własnego języka, póki co leży on odłogiem, ale planuję gruntowną przemianę. Niestety nie wiem, czy zapis transkrypcji był trafionym pomysłem, bowiem zależało mi raczej na uproszczonej wymowie, takiej jak na przykład w rozmówkach. Nie wiem, czy w ogóle komukolwiek by się chciało rozszyfrowywać wszystkie znaki, po drugie nie mogę nigdzie znaleźć odpowiedniej czcionki, a kopiowanie poszczególnych symboli z internetowych słowników chyba nie wypali. Jeśli to nie kłopot to czy mogłabyś coś na to poradzić? Z góry przepraszam za zamieszanie i moją interpunkcję.
Pozdrawiam na zimno tym razem, bowiem po ulewach u mnie nastała fala upałów.

Prześlij komentarz