W cuglach
Tego,
kim dla Ferilda sei Larsen była młodziutka Eldis, nie sposób jednoznacznie
określić, nawet gdy ma się dostęp do najpilniej strzeżonych rodzinnych
sekretów. Mimo że oboje znali dobrze tajemnicę pierwszego swego spotkania oraz
dalszy rozwój wypadków, żadne z nich prawdopodobnie nie wiedziało do końca,
jakie właściwie panują między nimi stosunki i przypuszczalnie żadne nie
zamierzało się nad tym dłużej zastanawiać.
Cóż
zatem mówić o reszcie mieszkańców mlecznobiałego domu przy ulicy Północnej,
która pozbawiona była nawet tych ważkich informacji! Od mrocznych piwnic aż po
ponure poddasze kamienicy numer szesnaście snuły się więc jak zabłąkane koty
najrozmaitsze domysły i dedukcje. Czy sprowadzona prawie dziesięć lat temu nie
wiadomo skąd dziewczynka to zwykła służąca, adeptka magii, asystentka,
wspólniczka w jakimś niesłychanym zamierzeniu, nieślubna córka, osierocona
siostra, uboga krewna, kochanka, podopieczna, a może opiekunka? Każda z owych
wersji wydarzeń miała swych zagorzałych zwolenników, gotowych przysięgać, że
ich wytłumaczenie, ze względu na niepodważalne dowody, musi być tym właściwym.
Wszelako, jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach, prawda najpewniej leżała gdzieś
pośrodku, a może nawet zupełnie gdzie indziej.
Eldis
tego rodzaju plotki nigdy nie przeszkadzały. Gdy była młodsza, owszem, wręcz ją
to bawiło i już po kilku tygodniach prywatnego śledztwa wiedziała dobrze, za
kogo uważa ją pani Lenartin, wytworna wdowa z czwartego piętra; co o niej myślą
młodzi, zadający się podobno z podejrzanymi personami państwo Koltiewowie z
dołu; dlaczego dziadziuś Goria, którego córka – jak powiadano – była po dwóch
rozwodach, wita ją zawsze uprzejmie niby młodą damę, zaś milczący pan hrabia z
naprzeciwka za każdym razem odwraca wzrok na jej widok.
Niedawne
zjawienie się w kamienicy pana Taldira sei Filden Kana, a szczególniej jeszcze
– jego syna, krewkiego i chutliwego żeglarza, dostarczyło rzecz jasna okazji do
nowych, coraz bardziej fantastycznych pogłosek; od ślubu pana Lagoskiego bowiem
– podstarzałego kawalera, który w wojnach etryckich stracił lewą nogę – nie
działo się tu nic, co na jakiś czas zająć by mogło zastępy kamienicznych
plotkarzy.
Tymi
jednak nikt z rodziny, łącznie z Eldis sei Larsen, nie myślał się przejmować.
Pan Taldir mocno ostatnio podupadł na zdrowiu i chwilami niezbyt dobrze już
miarkował, gdzie jest i co się dookoła niego dzieje. Nidril nigdy nic sobie nie
robił z opinii otoczenia na swój temat – podobnie jak ojciec zresztą słabo znał
norieński. Ferild natomiast miał, jak się zdawało, co innego właśnie na głowie.
Ostatnimi dniami nabrał zwyczaju przepadania gdzieś wczesnym rankiem i
zjawiania się dopiero późną nocą, kiedy domownicy dawno już spali, a i wówczas
nie zawsze raczył się pokazać, nocując najwyraźniej poza domem, a może i wcale
tej nocy nie śpiąc.
Bywało,
że Eldis czyhała na swego mistrza do godzin niemalże porannych, by szczegółowo
wybadać jego dziwny stan, który, jak słusznie podejrzewała, wiele miał
wspólnego z wielce niepożądaną z niewiadomych względów obecnością jego rodziny.
Lecz nawet gdy zdarzało jej się go przyłapać, gdy jak złodziej zakradał się po
zmroku do własnego mieszkania, za każdym razem zbywał ją półsłówkami, udawał
niezdrowego i prawie natychmiast kładł się do łóżka. Po raz pierwszy też od
wielu lat podniósł na nią głos – obraziła się więc, i od tej pory mistrz Ferild
sam musiał słać sobie łóżko i troszczyć się o swoje posiłki.
Szybko
jednak Eldis poczuła się trochę winna zaniedbania obowiązków. Mistrz Ferild co
prawda nie wypłacał jej nigdy stałej pensji, ale dawał pieniądze, kiedy tylko
go o nie prosiła, dzięki czemu nie musiała jak dotąd sama iść do pracy. Obojgu
sytuacja ta w gruncie rzeczy odpowiadała, choć stara Gratiena, służąca, która
każdego ranka przychodziła pomagać pannie Silledir w utrzymaniu domu,
wspominała często, na poły żartobliwie, że powinni się po prostu pobrać i
byłoby po kłopocie.
Rozwiązanie
owo, w świadomości służącej tak łatwe i oczywiste, w rzeczywistości nastręczało
obu stronom pewnych złożonych i subtelnych trudności, bo pomimo zupełnego braku
pokrewieństwa, zarówno Ferild, jak i Eldis sei Larsen czuli się właściwie
bliską rodziną.
– Mistrz
to… no, to jest mój mistrz i dobroczyńca – powiedziała któregoś razu Nidrilowi,
gdy próbował ją niezbyt taktownie wypytać o stosunki między ową szczególną parą
panujące.
A skoro
już o nim mowa, warto w tym miejscu nakreślić choćby ogólny obraz sytuacji,
jaka zaistniała w eleganckim mieszkaniu nieboszczki pani Kan po wtargnięciu doń
obcego żywiołu w postaci dwóch mężczyzn z dalekiej północy kontynentu
gerdyjskiego.
W
przeciwieństwie do swego brata Nidril sei Larsen Kan stanowił byt doskonale
samowystarczalny, w pełni niezależny i wyemancypowany, przynajmniej jeśli
chodzi o sprawy codziennego funkcjonowania w zaciszu Ferildowego apartamentu.
Potrafił się znakomicie zatroszczyć o własne potrzeby, sam dbał o swoją pościel
i garderobę, czując się wręcz niejako skrępowanym, gdy ktoś próbował go w tym
wyręczać, gotował niezbyt może wyszukanie, ale tak, jak lubił, wieczorami zaś
siadywał w fotelu przed płonącym kominkiem, brał Lilunię na kolana i w
skupieniu czytał zasłuchanym bratankom ich ulubioną książkę z rilledińskimi
bajkami albo którąś z przywiezionych z kraju powieści dla dzieci, od czasu do
czasu pociągając łyk rumu prosto z butelki.
Nikomu,
kto widział po raz pierwszy krzepkiego żeglarza, włącznie z Eldis sei Larsen,
nie przyszłoby pewnie nigdy do głowy, że taki człowiek jak on mógłby w
literaturze pięknej znajdować upodobanie, ale wbrew najjaskrawszym pozorom tak
właśnie było. Jak pamiętali nieliczni, Nidril sei Larsen Kan od dziecka
zaczytywał się w awanturniczych powieściach spisanych piórem rilledińskich
mistrzów nie tylko dziecięcej prozy, dlatego też teraz, znalazłszy dostateczny
asumpt w trosce o dzieci Ferilda, z odnalezioną nagle chłopięcą ekscytacją
powracał poprzez pożółkłe karty ukochanych książek do owych jasnych lat
wolności, po raz wtóry śledząc z zapartym tchem niezwykłe przygody pomysłowego
Lentira sei Dellen, rezolutnej Nansen sei Perillanis czy niesfornych bliźniaków
Mardamilów.
Wkrótce
doszło do tego, że mała Lila bez nowo poznanego stryja nie potrafiła się już
obejść, co uwidaczniało się coraz dobitniej, a nawet posłuszny dotąd Lentien
stawał się bez niego nadzwyczaj kapryśny. Między Nidrilem a Eldis natomiast owa
szczególna nić porozumienia zawiązała się tak szybko i gładko, jak to się zwykle
dzieje w przypadku ludzi podobnych sobie do tego stopnia, że zwie się ich
czasem romantycznie pokrewnymi duszami.
I nikt
nawet nie zauważył, jak i kiedy stało się, że absolutnie konkretna postać
Nidrila sei Larsen w pewien zdumiewająco metafizyczny sposób zagarnęła
przestrzeń stanowiącą istnienie Ferilda tak dalece, że ów zdawał się już
chwilami jakimś minionym nieucieleśnionym bytem – logicznym mechanizmem, myślą
przelotną, a może i czystą magią, której tak bez reszty się poświęcił.
Eldis
wszelako rzecz całą widziała zgoła inaczej. Coraz częściej i coraz wyraźniej,
choć zawsze na jeden niesamowity moment,
krótszy niż uderzenie serca, ogarniało ją dziwne, niepojęte wrażenie, że oto ma
przed sobą inne wcielenie znanego jej od dziecka mistrza Ferilda sei Larsen;
jakiś odmienny zupełnie rodzaj uosobienia tego samego pierwiastka duszy –
uosobienia, które niepostrzeżenie zastąpiło pierwotny zamysł, jak gdyby nie do
końca zadowalająca droga wprowadzania w czyn wzniosłej i słusznej myśli
porzucona została na rzecz nowej, bardziej odpowiadającej zarówno otoczeniu,
jak i samej idei.
Wrażenie
to mijało za każdym razem wraz z kolejnym mrugnięciem powieki. Rzeczywistość
przywracała światu odwieczny i naturalny porządek. Lila dalej pytała o ciągle
nieobecnego tatusia. Lentien każdego wieczoru czekał przy oknie, dopóki oczy
nie zaczęły mu się kleić. Eldis zaś wciąż rozmyślała o swym mistrzu i coraz
bardziej niepokoiła się jego dziwnym stanem.
Wracała
właśnie od szewca, z trzewikami dla Lili owiniętymi w bibułę i bezpiecznie
ułożonymi w koszyku. Było pochmurno i wietrznie, lecz Eldis zawsze wolała tę
czystą, chłodną, wieczorną świeżość niż leniwe dopalanie się upalnego dnia w
skwierczącym żarze ostrego blasku. Przechodnie spacerowali, śmiejąc się i
rozmawiając beztrosko, od czasu do czasu tylko krzywiąc się i otulając
szczelniej letnimi płaszczykami przy silniejszym podmuchu. Znęcona obietnicą
przedniej zabawy ćma ludzka zmierzała jak co noc do swych świątyń publicznej
rozrywki, lecz tym razem w owym cowieczornym rytuale dało się wyczuć coś
drżącego niespokojnie, szamoczącego się niemal niezauważalnie jak schwytana w
przydrożną pajęczą sieć mucha. Na rozpromienionej jaskrawymi afiszami
Teatralnej robiło się coraz mroczniej.
Z szynku
nieopodal wytoczyła się grupka podpitych norieńskich żołnierzy, którzy według
miejscowych pogłosek stacjonowali niedaleko stolicy w niejasnym celu związanym
z szalejącą w mieście epidemią. Młodzi chłopcy, niewiele starsi od Eldis,
przystanęli na widok dziewczyny, a jeden z nich zagwizdał głośno, jakby chcąc zwrócić
jej uwagę. Pewnie rozsądniej byłoby minąć ich bez słowa jak niepozorne
zagubione na miejskim bruku piórko, lecz wrodzona ciekawość kazała Eldis
zatrzymać się, by bliżej im się przyjrzeć. Szeregowcy, z tego co wywnioskowała.
Wszyscy barczyści, pijacko rozochoceni, na ogół z kilkudniowym zarostem na
ogorzałych twarzach. Najwyższy z nich, ciemnooki i jak gdyby nieco sztywny w
ruchach, pełnił tu najwyraźniej rolę kogoś w rodzaju dowódcy. Na jego znak
podeszli jeszcze parę kroków, szeroko uśmiechnięci.
– Hola,
panienko! Co tu panna robisz sama o tej porze? – zagadnął wysoki dowódca
Chciała
ich minąć, ale nieznajomy żołnierz zagrodził jej drogę. Spojrzała mu w oczy i
zrobiła kroczek w bok, ale on uczynił to samo, nie pozwalając przejść mimo.
Zmarszczyła nos.
– A
gdzie to ci się tak spieszy, ślicznotko? – rzucił inny, jasnowłosy, o twarzy
usianej piegami jak brzuszek paszkota, po czym otarł usta rękawem polowego
munduru.
Rozległ
się chrapliwy śmiech, jakby piegowaty powiedział coś bardzo zabawnego.
– Puśćcie mnie – powiedziała Eldis, spuszczając wzrok.
– A niby
co byś nam mogła za to dać? – Wysoki żołnierz zawinął na palcu kosmyk jej
włosów.
Zastanawiała się, czy nie mogłaby sobie z nimi poradzić za pomocą odpowiedniego na takie okazje
zaklęcia, ale nie była jeszcze dość pewna swych umiejętności w tej materii. Nie chciała zresztą nikogo krzywdzić, dopóki nie będzie to jedyne możliwe
wyjście.
– Puśćcie mnie, panowie – powtórzyła głośniej. – Muszę wracać do domu.
I znów
uderzył ją ordynarny rechot pomieszany z zapachem wódki.
– Wilusza, puść ją. – Spokojny, lecz stanowczy głos przedarł się przez cichnącą
falę pijackiego śmiechu, sprawiając, że wysoki żołnierz, nazwany Wiluszą,
powoli, z wyrazem jakiejś podszytej zimnym gniewem kpiny, przeniósł wzrok z
dziewczyny na młodego mężczyznę stojącego za jej plecami.
– Wiltien, słyszałeś – powiedział tamten, nieco zniecierpliwiony. – Nie chcemy
kłopotów, prawda? Pamiętasz chyba, co ci mówiłem…
Wiltien
zmrużył oczy i leniwym ruchem, jakby nie chcąc dać tamtemu satysfakcji, odsunął
się od dziewczyny.
– Niech
cię szlag, Jelenow – mruknął przez zęby i splunął na ziemię. – Idziemy,
chłopcy. U Pietrina Bordiejewa – tam się dopiero zabawimy.
– Dobrze
ci radzę, Wilusza… – zaczął Jelenow, lecz tamci ani myśleli go słuchać.
Eldis zaś bez słowa przypatrywała
się z łagodnym uśmiechem nieoczekiwanemu wybawcy. Kiedy ten wreszcie zwrócił na
nią wzrok, rozpromieniła się jeszcze bardziej, podziękowała mu skinieniem głowy,
po czym odeszła z równomiernym, niespiesznym stukotem drewnianych obcasów o
miejski bruk.
Tak jak
się spodziewała, mistrza Ferilda nie było jeszcze w domu, ale do tego i ona, i
dzieci zdążyli już się przyzwyczaić tak dalece, że o tej porze chyba większą
sensacją byłaby dla nich obecność doktora Kana w jego własnym mieszkaniu niż na
samym środku Oceanu Perstyńskiego.
Nie
zastanawiając się nad tym dłużej, Eldis z cichym westchnieniem ulgi odstawiła
koszyk na komodę w korytarzu. Nie zdążyła jeszcze ściągnąć butów, kiedy zza
uchylonych białych drzwi do pokoju Lili dobiegł jej beztroski szczebiot.
– Stryjaszku, a dlaczego ty nie masz żony? – pytała dziewczynka, po dziecięcemu
przeciągając sylaby.
– Tak
się jakoś życie ułożyło, maleńka. – Głos Nidrila sei Larsen był tak niewyraźny,
że Eldis z trudem rozpoznała poszczególne słowa.
– Ale
dlaczego?
– Bo ja
wiem? Podrośniesz, to zrozumiesz. Teraz się pomódl i śpij.
– Nie
będę się modlić, bo mnie bozia nie słucha!
– Tak? A
powiesz stryjaszkowi, dlaczego to niby miałaby cię słuchać?
Tym
razem w słowach Nidrila pobrzmiewała nutka rozbawienia, ale Lila musiała za
bardzo wziąć je sobie do serca. Eldis niemal widziała, jak urażona wydyma
drobne usteczka, chwilę zastanawia się nad odpowiedzią, aż wreszcie rozległ się
jej pełen dziecinnego oburzenia głosik:
– No
przecież mnie kocha!
Nidril
zaśmiał się krótko i ochryple.
– A jak
ktoś cię kocha, to zawsze się ciebie słucha? – spytał.
– Tak! –
odparła Lila bezczelnie, aż Eldis pokręciła głową z niedowierzaniem.
– No to
cię w takim razie psuje, a nie kocha – stwierdził Nidril. – Słuchaj, panna.
Albo mi tu zaraz idziesz spać, albo sobie idę i nigdy nie wracam.
– Nie
idź!
– A
będziesz grzeczna?
– Tak.
Zapadła
chwila ciszy, za oknem zaszczekał pies, wreszcie rozległo się jakieś szuranie i
szelest, a Nidril mruknął:
– I tak
ci nie wierzę, mały diabełku.
Przez
chwilę Eldis zastanawiała się, czy nie powinna sama zająć się w istocie
niełatwą sztuką usypiania Lili Kan, ale zanim podjęła jakąkolwiek decyzję,
światło w dziecięcym pokoju zgasło, cicho stuknęły zamykane białe drzwi. Nidril
sei Larsen stanął przed nią z rękami opartymi na biodrach. Błękitne oczy
płonęły mu niecierpliwym żarem, pełnym gwałtownych, nieuchwytnych emocji, lecz
gdzieś w tym wszystkim, gdzieś na dnie owego naturalnego dlań kłębowiska uczuć
i namiętności tkwiło twarde, niewzruszone postanowienie. Gestem dał znak, żeby
przeszli do kuchni, gdzie Lila z pewnością nie będzie mogła usłyszeć ani słowa.
– Chcesz
pan jechać już, zaraz? – spytała Eldis, kiedy mroczniejące, zimne pomieszczenie
rozjaśnił drgający blask małego ogarka stojącego na malowanym w irysy kaflowym
piecu.
– Po co
czekać? – Nidril podniósł ze stołu dorodne jabłko i począł nader starannie
wycierać skórkę rękawem koszuli.
– Zmierzcha się… Jeszcze się co złego w drodze trafi…
Rzucił
jej przelotne, choć uważne, spojrzenie.
– Boisz
się panna? – rzekł, odsłaniając nieznacznie zęby w dziwnym półuśmiechu. – Nie
bój się. Nic ci przecie ze mną nie grozi.
– Pan
jesteś szaleniec. – W oczach Eldis zabłysły na moment przekorne iskierki. –
Alboś pan szalenie głupi, albo szalenie odważny…
– Różnie
ludzie gadają.
Zapadło
między nimi milczenie. Nidril oparł się ramieniem o ścianę i począł zabawiać
się podrzucaniem w górę błyszczącego jabłka. Eldis zaś patrzyła w okno, za
którym istotnie zmierzch już zapadał, pogrążając stolicę Norienu w mglistej,
dusznej pomroce. Na brukowanym podwórku snuło się kilka postaci niemożliwych
już do rozeznania w słabym świetle.
– Gdzie
chcesz pan jechać? – spytała, zapatrzona wciąż w owe kształty błąkające się
bezradnie po niemal pustym placu, jakby pijane albo zagubione w nieprzejrzanej
mgle.
– Jasnowidz mówił o porcie w Mielidii. – Nidril złapał zręcznie swoje jabłko, po
czym odłożył je z powrotem na stół. – To na zachodzie.
– Dzień
drogi… Czy nie lepiej poczekać do rana i jechać pociągiem?
– Wiesz
panna dobrze, że ja czekać nie umiem i nie mogę. Bryczka już podstawiona,
Gratiena zajmie się papą i dziećmi, więc i o to się martwić nie musisz. A jak
się panna za bardzo boisz, to pojadę sam i prosić cię o nic nie będę… No ale nie czas teraz na pogawędki, zmierzcha
się coraz bardziej…
Eldis
westchnęła.
– Masz
pan rację. Jedźmy, bo czasu szkoda…
Sprawdziła
jeszcze, czy dzieci śpią, zabrała koszyk z prowiantem oraz letni, popielaty
płaszczyk podróżny, bo zanosiło się na chłodną noc, po czym wyszła z Nidrilem
na podwórko – teraz zupełnie puste, jeśli nie liczyć wielkiego, podpalanego psa
leżącego opodal skromnej bryczki
zaprzężonej w kasztankę. Eldis nie miała pojęcia, skąd mógł ją wziąć, nie
znając nawet norieńskiego, lecz szybko doszła do wniosku, że woli się nad tym
nie zastanawiać.
Słysząc
zbliżających się w ciemnościach ludzi, pies warknął ostrzegawczo, podniósł łeb
znad ogryzanej kości, zastrzygł uszami, po czym, rozpoznawszy
widocznie, kto idzie, dźwignął się ciężko na cztery łapy i ruszył wolno ku
nadchodzącym.
– No,
przyjacielu… – rzekł cicho Nidril i poklepał go po karku.
– Znasz
pan tego psa?
– Nie.
Ale to dobry stróż. – odparł krótko, po czym obrócił nagle wzrok ku
dziewczynie. – Siadaj panna, szkoda czasu.
Pomógł
jej usadowić się możliwie wygodnie w małej bryczce, sam usiadł na koźle, gdy
tymczasem bezdomny pies chwycił w zęby ogryzioną kość i zniknął w którymś z
ciemnych podwórkowych zakamarków.
Jechali
z początku w milczeniu – każde najwyraźniej zatopione w swoich myślach – ulicą
Północną, pogrążoną już w bezksiężycowym mroku. Podkute kopyta stukały
monotonnie o szary bruk. Szeregi żelaznych latarni rzucały niespokojne blaski
na zmierzające ku Teatralnej radosne pochody. Zacierały dobrze znane proporcje
i kształty; dobywały z licznych twarzy jakieś ukryte dotąd, niezwykłe światło;
mnożyły towarzyszące bladym postaciom milczące cienie; osnuwały ulice zamgloną
poświatą, tak że zdawało się, iż to procesje upiorów ciągną z ponurych
cmentarzy na miejsce swego sekretnego wiecu.
„Czy
podobna, aby mistrz Ferild do nich przystał?” przemknęło Eldis przez głowę
zupełnie nie wiedzieć czemu.
– Czyś
pan słyszał o zarazie w Nardylii? – spytała wreszcie po to chyba, by się
upewnić, że wśród tego niesamowitego, nocnego spektaklu jest obok niej inna,
przyjazna ludzka istota.
Nidril
zmarszczył brwi.
– Mówisz
panna o tej magicznej niby chorobie?
Gdy
potwierdziła, zamyślił się głęboko, popędził nieco kasztankę, po czym sięgnął
za pazuchę po garść tytoniu.
– Ot,
coś tam się o uszy obiło to tu, to tam – ciągnął po chwili milczenia. – Na
magii się nie wyznaję i niech tak zostanie, ale nam chyba włos z głowy spaść
nie może… Tak przynajmniej miarkuję z tego, com słyszał.
– Och, nie,
nie – zaprzeczyła żywo Eldis. – Ja myślałam o Lentienie. Nie podoba mi się ta
sprawa. Coś w tym jest nie tak jak trzeba, tylko… tylko jeszcze nie wiem co.
Chciałam o to wszystko wypytać mistrza, on się na takich rzeczach zna lepiej
ode mnie. I tak też myślę, że jako ojciec powinien sam zdecydować, ale… Ja
przecie nawet nie wiem, czy mistrz Ferild cokolwiek słyszał o tej dziwnej
zarazie. I czy go to w ogóle interesuje…
Nidril
splunął tytoniem na ziemię i otarł usta rękawem podróżnego płaszcza.
– Lentien… – podjęła znów Eldis w zamyśleniu. – Jest do niego bardzo podobny, do
swojego ojca, czyś pan zauważył?
– Lentiś? – Nidril roześmiał się. – O, nie. Wierz mi panna, że ani trochę.
– O, pan
go na pewno inaczej pamiętasz. – Dziewczyna ożywiła się. – Pamiętasz, jaki był
kiedyś, zanim wyjechał, zanim to… zanim to wszystko się stało?
– Czy
pamiętam… – Zmarszczył brwi, jak gdyby próbował przypomnieć sobie coś, czego
przypominać sobie nie chciał. – Inny. Inny niż teraz.
Umilkł,
ona zaś postanowiła nie pytać. Tym bardziej, że w jakiś sposób czuła, co może
usłyszeć w odpowiedzi. Po dłuższej chwili podniosła się z miejsca nieco
chwiejnie, po czym niezdarnie przelazła przez niskie oparcie, by usiąść na
koźle obok towarzysza podróży. Otuliła się szczelniej znoszonym płaszczykiem,
bo noc robiła się coraz chłodniejsza.
– Czemu
się panna tak łatwo na to godzisz? – szepnął jej Nidril, a ona natychmiast
zwróciła na niego zdumione spojrzenie. – Na rozstaju na sterburtę, o ile
pamiętam.
– O czym
pan mówisz?
Splunął
znów, wytarł usta, po czym spojrzał na nią z uwagą.
– Nie
wiesz panna, o czym ja mówię? – W oczach rozgorzała mu raptem taka żarliwość,
tak niesłychane jakieś podniecenie, że poczęła się go nieomal lękać. – Czy ty
panna nie wiesz, skąd pochodzisz? Z jakiego ludu? Kim jest twoja matka? Jak
szlachetna krew w tobie płynie? Pod jakim sztandarem my wszyscy jesteśmy jedno?
Za kogo i za co tam giniemy? Ziemi swojej nie pamiętasz? Nie znasz historii
swoich ojców? Nie ciągnie cię tam, na północ, na daleką północ, do twojego
narodu, co teraz krew przelewa za króla, za wolność twoich sióstr i braci? Czy
panna nie wiesz, co znaczy ojczyzna?
Przymknęła
oczy. Naraz zrobiło się tak zimno, że jęła drżeć cała, od czubków palców
zaciśniętych mocno na siedzeniu, nieznośnie drżenie objęło szczupłe ramiona,
drobne kolana oraz pobladłe wargi. I zdawało się, że sięga do serca samego, do
jej łagodnego, poczciwego serca, które łomotało teraz tak, jakby miało zaraz
wyrwać się z piersi. Silny rumieniec buchnął nagle na piegowatą twarzyczkę.
– Nie
wiesz pan nawet, ile ja o tym myślałam – szepnęła. – Kiedyś…
– Myślicieli to i tam u nas nie brakuje. – Po raz kolejny splunął na drogę, tym
razem jakby ze szczególnym obrzydzeniem. – Nam szabli trzeba. Szabli i prochu.
– Co
więc pan robisz tutaj?
Zaklął
przez zęby i strzelił lejcami w koński zad, aż kasztanka parsknęła chrapliwie i
szarpnęła się w cuglach. Kiełzno jednak ściskało ją mocno, toteż uspokoiła się
i szła odtąd pokornie, przygryzając tylko gniewnie wędzidło.
– Równie
dobrze możesz panna spytać tej szkapy – mruknął Nidril.
Eldis
nic nie odrzekła. Milczała czas jakiś, pozwalając sennemu turkotowi bryczki
ogarnąć jej myśli i uspokoić tłukące się wciąż w piersiach serce.
Jechali
teraz przez jakąś wieś uśpioną. Czarne, rozłożyste sylwetki przydrożnych drzew
mijały ich w ciszy, pozdrawiając tylko z daleka drżącymi na wietrze, cienkimi
gałązkami. Zmroczniałe łąki po obu stronach gościńca ciągnęły się aż pod
szumiące połacie wiekowych, potężnych lasów, odległych i ginących na ciemnym
horyzoncie. Na polach wątłe zboża kołysały się i szeptały, pochylając głowy ku
ziemi, jak gdyby odprawiały jakieś swoje pogańskie modły w świetle
przedzierającego się z trudem przez chmury bladego księżyca.
A wzdłuż
drogi stały nędzne, zapadające się chałupki z wygasłymi, pustymi oknami,
poskrzypujące między sobą drewnianymi okiennicami, niby wymizerowane, zgarbione
starowiny skarżące się cichutko na bolące kości.
Jakże
dziwna była nocą owa mała, spokojna wioska. Jakiż kontrast stanowiła dla dzikiego,
nieugaszonego żaru palącego bez przerwy do żywego tę niezwykłą duszę. Duszę,
która mimo całej swej prostoty, kryła w sobie wielkie tajemnice, wobec których
bladły najsubtelniejsze umysły psychologów.
– Ależ i
ten księżyc świeci – rzekła raptem Eldis sei Larsen z głową zadartą ku
rozciągniętej nad nimi czarnej zasłonie, podziurawionej gwiazdami, jakby od niezliczonych
sztychów szpadą. – Jakie to wszystko dziwne w nocy… I tak jakoś straszno… Jakby
duchy nieboszczyków szły tędy, tu zaraz koło nas. I od tego ziąb taki. Taka
niesamowitość jakaś w powietrzu wisi, czujesz pan? Nawet zapach inny…
– Boisz
się panna? – Nidril uśmiechnął się do siebie. – Nocą pachnie. Patrz, i księżyc
się nawet pokazał. Ech, żebyś panna mogła
kiedy widzieć, jak w takim blasku błyska się i pieni fontanna wielorybia… Nie
wiesz, co to jest w mroźną noc wypatrywać tego widoku nieziemskiego z
topu grotmasztu, na dalekich północnych wodach. Nad głową tylko gwiazdy, a pod
nogami morska głębia, lodowata jak śmierć sama. Reje skrzypią, żagle łopoczą,
wicher wyje jak dusza potępiona, a dokoła pustka. Tylko te srebrne fontanny w
dali. Ech, ilem ja tam przeżył…
– Dawnoś
pan pewno nie pływał…
– Ot, dawno… Wypływało się czasem po śledzie czy inny drobiazg. Zarobić
trza było tyle choć, by przeżyć i ojca utrzymać. Ale to nie to samo, co
wyprawa wielorybnicza! Czy to panna pojmujesz? Dwa albo i trzy lata na morzu, w
pogoni za największym stworzeniem świata. Z jednym harpunem w ręku. A ile
wężów morskich się wtedy widziało, ile delfinów czy nawet ryb latających…
– Widziałeś pan delfiny? – Eldis obróciła się ku niemu gwałtownie, a oczy jej
rozbłysły.
– Ba!…
Żeby tylko!… Nocy nie starczy, żeby opowiedzieć, com widział. A co mówić o tych
wszystkich sztormach szalejących tygodniami, o łodziach roztrzaskanych na
wielorybich grzbietach, o nieznajomych, skalistych brzegach, o linach tnących
ręce do krwi, o batach bosmana, o tym piekielnym zimnie, o piratach, szkorbucie
i głodzie, o rozwścieczonych kaszalotach, wężach morskich… I kto tego nie
poznał, nie zrozumie, czemu bez tego wszystkiego żyć nie sposób.
Zerwał
się nagły wiatr, tak silny, że Eldis musiała przytrzymać swój kapelusz.
Zaszumiały głośniej szeregi przydrożnych drzew. Nidril zaś popędził jeszcze
trochę kasztankę, unosząc wyżej brodę i mrużąc nieznacznie oczy przed wiejącym
mu w twarz podmuchem.
– Żałujesz pan, żeś został przy ojcu, zamiast ruszyć w morze? – odezwała się
Eldis.
– Nigdy niczego
nie żałuję, taka moja zasada. A ojca i matki zostawić bym nie mógł jak… jak
jakie bydlę.
Eldis
zerknęła na niego z ukosa.
– Przecie to zawsze był ich ukochany synalek, oczko w głowie - ciągnął tymczasem
Nidril, sięgając znów do skórzanego woreczka z tytoniem. – A że mu się zachciało
odgrywać bohatera… No, tak to się musiało skończyć. Szkoda tylko, że mnie tam wtedy
przy nim nie było. Już ja bym mu wybił z głowy te błazeństwa. – Zacisnął pięści na
lejcach. – Na całe życie by zapamiętał, dureń zatracony. No ale co tam było, to dawno minęło.
Bratem mi jest, tego zmienić nie mogę. Ale wierz mi panna, gdybym tak miał
okazję… Szlag by to!… Papa co wieczór na niego wygląda, spać nie chce i ślepym chyba
trza być, żeby nie widzieć, jak przez to wszystko chudnie w oczach. Ja przecie widzę, że czeka,
bo go chce wreszcie uściskać po tylu latach… I wiem, że już może nie zdąży… bo źle z nim i ja to wszystko widzę. I wiem, że on też widzi. I ciągle czeka na tego łajdaka… Do stu piorunów!… No, na bakburtę teraz, tak?
Podczas
gdy mówił, Eldis przypatrywała się uważnie każdemu drgnieniu jego twarzy. Gdy
zaś umilkł, odwróciła wzrok i wpatrzyła się w odległy horyzont.
– Kochasz go pan… prawda? – spytała spokojnie.
Nidril
roześmiał się pod nosem.
– A panna myślisz, że on tylko rodziców był oczkiem w głowie? No, wiśta,
maleńka!...
3 komentarze:
Cześć :)
Wiem, że miałam być wczoraj, ale zasnęłam, przepraszam :(
Ale przed chwilą przeczytałam i jestem ^^
Na początku bardzo dziękuję Ci za dedykację, w sumie to nie wiem, czym sobie zasłużyłam, ale i tak zrobiło mi się bardzo miło :)
Rozdział jak zwykle świetny.
Wiesz, że jak czytam Twojego bloga to przenoszę się w te dawne czasy, kiedy rozgrywa się cała akcja. A tak w ogóle to co skłoniło Cię do opisywania tego dawnego świata? Bardzo mi się to podoba.. Jest takie inne, nie takie same.
Bardzo Ci dziękuję za to, że cały czas ciągniesz tą historię mimo, że rozdziały dodajesz w takich odstępach czasu ^^
Opisy jak zwykle złoto, a bohaterowie ... są tacy wyraźniejsi w tym rozdziale, nie wiem czy wiesz o co mi chodzi xd
Nirdil wyśmiał Eldis, dobre :D
Ta ich rozmowa była bardzo fajna, miło i płynnie się czytało :)
Mam nadzieję, że kolejny rozdział pojawi się szybciej :)
Życzę weny i pozdrawiam ^^
PS. Wiesz, z racji, że długo Cię nie było nic nie mówiłam, ale założyłam kolejnego bloga. Jeśli byś miała ochotę to zapraszam :3
without-you-on-my-mind.blogspot.com
Melodio, ślicznie Ci dziękuję za komentarz. Oczywiście nie musisz przepraszać. :) Na dedykację jak najbardziej zasłużyłaś, bo to dzięki Twojemu ostatniemu komentarzowi wzięłam się w końcu w garść i napisałam notkę.
Mój świat stylizowany jest na wiek XIX głównie z tego względu, że uwielbiam ówczesną literaturę (szczególnie "Braci Karamazow" i "Lalkę" - będziesz czytać w liceum i wtedy zauważysz, że stąd czerpałam inspirację ^^).
Co do bohaterów, to chyba wiem, o co Ci chodzi i skąd to wrażenie. Bardzo mi miło, że się podobało :). Oczywiście kolejny rozdział postaram się dodać szybciej.
Pozdrawiam również i w najbliższym czasie postaram się zajrzeć na Twojego bloga :).
Do skomentowania zabieram się już któryś raz z rzędu, ale za każdym razem nie wychodziło.
Aby nie być gołosłownym i byś nie myślała, że Twoje opowiadanie mnie odstraszyło, póki co wypowiem się na podstawie bieżącej notki. Oczywiście takie czytanie od środka jest niezbyt trafionym pomysłem, ale cóż poradzić? Może chociaż zachowam jako taki obiektywizm.
Po tak długim wstępie wypadałoby może wspomnieć, że nie jestem zbyt dobry w komentowaniu. Mogę jedynie rzec, że całość bardzo mi się podobała. Nie znalazłem żadnych błędów lub nie rzuciły mi się w oczy.
Bohaterowie - oczywiście trudno było mi spamiętać ich wszystkich na raz - wzbudzali sympatię. Zwłaszcza Eldis w rozmowie z Nidrilem (czy aby nie przekręciłem? Zawsze interesowała mnie odmiana obcych imion przez przypadki. Nigdy nie wiem, czy postępuję słusznie dodając na przykład końcówkę -a; czy może raczej zawsze powinno się ją poprzedzać apostrofem?)Całość wyszła bardzo naturalnie, klimatycznie.
Natomiast kamienica pana Taldira sei Filden Kana kojarzyła mi się trochę z kamienicą Łęckich. Niektóre nazwiska z kolei miały w sobie iście rosyjski klimat.
Wracając jeszcze do nazwiska tego pana - Filden to również nazwisko, prawda? Czy możesz wytłumaczyć mi, dlaczego odmieniłaś imię i Kan a Filden zostało bez zmian - czy to za sprawą owej partykuły sei?
Wybacz mało składny i niezbyt elokwentny komentarz. Po prostu brak mi słów, by wyrazić opinię. Jestem naprawdę szczery w tym, co mówię. Całość przypadła mi do gustu, zazdroszczę talentu i pomysłowości. Padam do stóp z uwielbienia. Kiedy staram się pisać dłuższe zdania, wychodzą mi przekombinowane frazy, a Ty czarujesz słowem.
PS: Wracając do mojego szatańskiego planu stworzenia własnego języka, póki co leży on odłogiem, ale planuję gruntowną przemianę. Niestety nie wiem, czy zapis transkrypcji był trafionym pomysłem, bowiem zależało mi raczej na uproszczonej wymowie, takiej jak na przykład w rozmówkach. Nie wiem, czy w ogóle komukolwiek by się chciało rozszyfrowywać wszystkie znaki, po drugie nie mogę nigdzie znaleźć odpowiedniej czcionki, a kopiowanie poszczególnych symboli z internetowych słowników chyba nie wypali. Jeśli to nie kłopot to czy mogłabyś coś na to poradzić? Z góry przepraszam za zamieszanie i moją interpunkcję.
Pozdrawiam na zimno tym razem, bowiem po ulewach u mnie nastała fala upałów.
Prześlij komentarz